Sulęczyno. Stan ducha. Pomyślunki

W niedzielę ludzie wracają z kościoła. Drogomistrz Bernard Żołnowski wystawia w oknie jedyny we wsi radioodbiornik. Pod oknem zbiera się spore grono słuchaczy

[Tekst i zdjęcia: Ryszard Leszkowski]

Tomek Słomczyński przemierza Kaszuby wzdłuż i wszerz. Niby nic w tym wyjątkowego, nie on jeden przecież. Szczególne w tych jego peregrynacjach do kaszubskiej natury i kultury jest to, że w trakcie wędrówek nie myśli, nie patrzy i nie czyta lecz stosuje pomyślunek, podpatrunek oraz uprawia poczytanki. Istotę owych „narzędzi poznawczych” i psychologię zabiegu autor wyjaśnia w reportażu z wędrówki w okolice Kameli i Grabówka.

Naczelny Magazynu Kaszuby ośmielił mnie, co ja mówię, wręcz sprowokował, do skierowania znowu, tym razem w zgodzie z techniką pomyślunku – myśli leniwych, nieśpiesznych, spontanicznych, ku miejscu, gdzie przeżyłem prawie 30 lat. To malownicze Sulęczyno na południowym krańcu powiatu Kartuskiego.

Sulęczyno, jezioro Głębokie. Źródło: Wikimedia.org

„Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionym”- wieszcz, gdyby urodził się w Sulęczynie, wierzę w to głęboko, też napisałby te strofy, z tym, że wyraziłby tęsknotę za inną rzeką – Słupią.

Dla mnie Sulęczyno to stan ducha, i siadając do pisania, wiedziałem już, że mój pomyślunek o wsi, która rozsiadła się na zboczach i wzgórzach opadających ku dolinie Słupi, będzie niezawodnie nostalgiczny. Opowieść więc będzie miejscach i ludziach.

Pan Drywa zawsze pomocny…

Zamieszkałem w Sulęczynie w sierpniu 1978 r. Wśród pierwszych „miejscowych”, których poznałem, był pan Drywa. Szczupły, wysoki starzec z sumiastym wąsem, o posturze siedemnastowiecznego szlachcica, mieszkał nad Słupią, tam gdzie rzeka kaskadami wartko toczy wody po wielkich głazach, wypływając z jeziora Węgorzyno.

Nazwa jeziora, „językiem” wdzierającego się do centrum wsi zobowiązuje.

Pierwsze spotkanie z panem Drywą nastąppiło, gdy zapytałem „tubylca”, gdzie tu można kupić węgorze. Posłano mnie do starego domku z czerwonej cegły. Pan Drywa spokojnie oświadczył, że ostatnie przed chwilą sprzedał. Wkrótce się wydało, że padłem ofiarą żartu. Nie ja jeden, takich były całe zastępy. Staruszek nie handlował rybami ani żadnymi innymi produktami, choć ciągle przysyłano mu „klientów”. Chcąc nie chcąc uczestniczył w tej „wiejskiej zabawie”, bo był niewyobrażalnie życzliwy wobec ludzi. Jak słyszałem, robił nawet za miejscowego szewca. Bywało, że przyjmował buty do naprawy i zanosił je do prawdziwego szewca. Opowiadano też, że jednym z jego klientów był rolnik z pobliskiej wsi, któremu złamała się drewniana część osi u wozu. Powiedziano mu, że pan Drywa ma spawarkę do drewna.

Staruszek sam też nie grzeszył brakiem poczucia humoru. Pamiętam taką oto sytuację z lat stanu wojennego: zbliżały się w święta. Ladę w geesie z mięsem i wędlinami oblegał tłum spragnionych bodaj kawałka szynki czy baleronu, wtedy do sklepu wszedł pan Drywa z paczką kawy w dłoni i śmiertelnie poważnie poinformował, że do sąsiedniego sklepu spożywczego rzucili właśnie kawę, absolutny rarytas w tamtym czasie. Część klientów zrezygnowała z wędlin i biegiem ruszyła po ową kawę. Tym sposobem pan Drywa znalazł się blisko upragnionej szynki. Kawy, rzecz jasna, nie dowieźli, a paczkę staruszek przyniósł z domu. Kto chce, niech wierzy. Ową historyjkę usłyszałem i tak zapamiętałem, ale może i ja wtedy padłem ofiarą żartu?

Idą węgorze

Zacząłem od węgorzy, których niegdyś był w tutejszym jeziorze dostatek. To już, niestety, historia. Klisza pamięci z lat osiemdziesiątych ubiegłego stulecia przywołuje obfitość tej ryby. Gdy węgorze ruszały w długą drogę na tarło w Morzu Sargassowym, w miejscu, gdzie Słupia opuszcza jezioro Węgorzyno, szła ławica. Woda się kotłowała. Jednego razu, gdy rybacy zagrodzili rzekę, w sieci wpadło ponad 1,5 tony węgorza. To były czasy. Łza się w oku kręci.

Kłusownicy przez dziesięciolecia dokonali spustoszenia. Łowili głównie na tzw „pupy”. Do kawałka styropianu przywiązywano żyłkę z haczykiem na końcu. Zdarzyło mi się z kajaka „zgarnąć” taką „pupę”. Na końcu żyłki zwykle był dorodny węgorz.

Wobec węgorzy mam czyste sumienie. Jedyny raz próbowałem złowić węgorza na wędkę. Z dwoma przyjaciółmi, przy ognisku nad wodą spędziliśmy noc – i nic. Bardziej skuteczny w tamtych, osiemdziesiątych latach był, jak zauważyłem, ratownik z wiejskiego kąpieliska, który polował pod wodą z czymś na kształt trójzęba. Ten to miał na sumieniu wiele węgorzy.

Ot, taki pomyślunek z węgorzami w roli głównej wyłonił się z głębin pamięci.

Pomarańczowa elektryczność

Jako się rzekło, Pan Drywa mieszkał w miejscu, gdzie Słupia wartko, z głośnym szumem spienionej wody, opuszcza jezioro Węgorzyno. Tam, za mostem, przypomina górski potok.

Tu przed II wojną stała mała elektrownia wodna. Prądu starczyło dla Sulęczyna, choć starzy ludzie pamiętają, że żarówki świeciły słabym pomarańczowym światłem. Jak już była elektryczność, to i do świata było bliżej. W niedzielę ludzie wracają z kościoła. Drogomistrz Bernard Żołnowski wystawia w oknie jedyny we wsi radioodbiornik. Pod oknem zbiera się spore grono słuchaczy.

Zaminowany most

Drogomistrz mieszkał na skrzyżowaniu szosy Kartuzy – Bytów i przecinającej ją drogi Sulęczyno- Lipusz. Zostańmy chwilę w tym miejscu.

Tu Słupia opuszcza wieś, tocząc wody na skraju łąk, gdzie przed stu laty było jezioro.

Gdy remontowano most na owym skrzyżowaniu, okazało się, że był on zaminowany. Ustalono, że ładunki wybuchowe założyło polskie wojsko przed II wojną światową. Wszak do granicy z Niemcami było zaledwie sześć kilometrów. Wehrmacht ubiegł naszych? Nie zdążyli odpalić ładunków? Dziś nie rozsądzimy, co zawiodło. Przez sześćdziesiąt lat Sulęczyno żyło w „wybuchowym’ sąsiedztwie.

Skoro już jesteśmy w tym miejscu, należy wspomnieć jeszcze, że nieopodal mostu, w miejscu, gdzie dziś stoi przystanek autobusowy, w 1916 roku zorganizowano pierwszy skład sprzętu przeciwpożarowego. Ochotnicza Straż Pożarna w Sulęczynie w tym roku obchodzi 100 lat.

Tajemnicza mogiła

Ruszam dalej ulicą Szydlicką w kierunku Lipusza. Kolejny cel mojej sentymentalnej wędrówki jest blisko. Staję pod potężnymi drzewami, które zasłaniają słońce znajdujące się w zenicie. Półmrok jest adekwatny do tego miejsca. Jestem na cmentarzu ewangelickim. Patrzę na leżące żeliwne tablice, pochylone krzyże, fragmenty kutych płotków, pokryte mchem płyty nagrobne. Tu i ówdzie można odczytać nazwiska złożonych tu zmarłych.

Nekropolia została założona w II połowie XIX w., i używana była do końca II wojny światowej, ale jest tu jeden grób współczesny. Bliscy zmarłego w 1944 r. niejakiego Rennera, po dziesięcioleciach przywrócili pamięć.

Z cmentarzem wiąże się tajemnicza historia. Było to gdzieś na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Ludzie potem opowiadali, że koło cmentarza zatrzymał się mercedes na niemieckich numerach rejestracyjnych, z którego wysiadło dwóch mężczyzn. Uzbrojeni w szpadle zniknęli w gęstym lesie. Zrobili, co mieli zrobić… Sam później widziałem rozkopaną mogiłę. Czego szukali na cmentarzu i co znaleźli? Czy chodziło o szczątki doczesne, czy o ukryte…? Tylko co?

Zakopana historia szkoły?

Wspomnienie rozkopanej mogiły, wyzwoliło z pokładów pamięci jeszcze jeden pomyślunek.

Otóż, w Gimnazjum w Sulęczynie znajduje się tablica poświęcona przedwojennemu kierownikowi szkoły Józefowi Fałtyńskiemu. Jako przedstawiciel miejscowej inteligencji i do tego żołnierz, znalazł się na celowniku Niemców. Zamordowali go w 1939 r., gdzieś w lesie pod Sulęczynem.

Korespondowałem z córką zamordowanego. Twierdziła, że ojciec zdążył ukryć pod klepiskiem szkolnego budynku gospodarczego dokumentację szkolną. Podejmowane, raczej nieśmiałe, sondażowe próby nie przyniosły na razie rezultatu. Szkolne dzienniki z lat międzywojennych czekają na swego odkrywcę.

Martyrologii ciąg dalszy

Inny przedstawiciel miejscowej inteligencji, sulęczyński proboszcz, 35- letni ksiądz Tadeusz Zapałowski zginął 25 listopada 1939 r. w egzekucji w lesie kaliskim pod Kartuzami. Kapłan ma swoją marmurową tablicę w kruchcie kościoła.

Odwiedzam w lesie pomnik z prawosławnym krzyżem. Tu zachowana jest pamięć o czterech sowieckich jeńcach, rozstrzelanych w 1944 roku. Ludzie powiadają, że zamordowani byli spadochroniarzami, przerzuconymi z linię frontu.

 

Na krajobrazowych szlakach

Na koniec, mimo doskwierającego upału ruszam ścieżką przyrodniczą „Park Sulęczyno”. Droga z altanami, ławeczkami, tablicami informacyjnymi biegnie brzegiem Słupii. Fotografuję, patrzę jak rzeka płynąca dość leniwie, nagle za sprawą obniżenia koryta, przemienia się w rwący górski potok.

Na koniec jeszcze marsz ścieżką przyrodniczą „Brzegiem Jeziora Węgorzyno”. I znowu – patrzę, czytam, fotografuję. Pomyślunek zamiera. Liczy się wzrok pochłaniający naturę.

Na finał i miejsce spoczynku zostawiam sobie punkt widokowy, skąd roztacza się urokliwa panorama na jezioro.