Zabory oblężone. Zmarłe o świcie 11

Zabory oblężone. Zmarłe o świcie

Dobrze jest o świcie wejść do wody, kompletnie nago i bezbronnie, bez skrawka materiału zasłaniającego cokolwiek

Nie rozbijam się tym razem na dziko, wybieram pole namiotowe Laska.

Dzień 1, wieczór. Saksofon, libacja

Laska to wieś nad Zbrzycą, gdzie – jak informuje stosowna tablica, przebiega granica między Zaborami i Gochami.

Zabory, Gochy, Krëbany, Kabucy. Jak pisały w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku Róża Ostrowska i Izabella Trojanowska w „Bedekerze Kaszubskim”:

O potrzebie tworzenia odmiennych nazw dla poszczególnych grup ludności kaszubskiej decydowały niewątpliwie różnice gwarowe. Tyle ich niemal, ile wiosek. (…) Łatwo się w tym wszystkim pogubić, tym bardziej, że niektóre ze starych nazw odchodzą lub tez już odeszły w zapomnienie wobec wciąż postępującej integracji całych Kaszub.

Tak czy inaczej – Zaboracy mieszkają „za borami”, a chodzi oczywiście o Bory Tucholskie. Gochy mieszkają na ziemi zwanej „gochë” – to tyle co pustkowia i nieużytki. Wieś Laska to Zabory, ale na zachód od niej, w stronę Lipnicy i Brzeźna Szlacheckiego, rozciągają się już Gochy.

Zabory przeżywają oblężenie. Właśnie trwa długi weekend sierpniowy, jest dzisiaj święto Wojska Polskiego i Matki Boskiej Zielnej. Wolne od pracy. Na drodze między Charzykowymi, Swornegaciami, Wielem i Brusami – hordy najeźdźców, na rowerach, z kijkami albo bez, na harleyach albo w zabytkowych samochodach, w camperach albo załadowanych do granic możliwości osobówkach, w grupach od kilku do kilkudziesięciu osób. Rzekami spływają desantowcy – penetrują brzegi opuściwszy kajaki pozostawiając po sobie puste puszki po piwie.

Nie inaczej jest tu w Lasce, gdzie pole jest jednocześnie przystanią kajakową nad Zbrzycą.

Pierwsze co rzuca się – nie tyle na oczy, co na uszy, to dźwięk saksofonu. Obok rozbitego namiotu pełniącego funkcje jadłodajni (hamburger, hot dog, rybka), stoi gość i gra na saksofonie, a przed nim otwarty futerał. Scena wyjęta z pocztówki ze starówką dużego miasta, tu, w sercu Borów Tucholskich, może budzić zdumienie. W sumie nie jest źle – grajek całkiem sprawnie odtwarza standardy jazzowe. Lepsze to niż disco polo z głośników. Dużo lepsze. Tłumek konsumentów spożywa, rozmawia i zdaje się nie słuchać, ale z pewnością słyszy. W walizce jakieś banknoty i drobne.

Rozbijam tarpa (dla niewtajemniczonych: plandeka, która chroni przed deszczem, ale bez podłogi – śpi się na glebie). Mój, dość minimalistyczny ekwipunek marnie się prezentuje wśród namiotów, takich dużych, z dwoma sypialniami, obstawionych wokół krzesełkami turystycznymi, stolikami i całym tym sprzętem, który przywozi się zwykle na camping żeby było wygodnie.

Tymczasem saksofon aksamitnie koi nerwy kolejnym standardem, a przy ognisku coraz głośniej. Śląska gwara, ale gromkie „o kurwa” i „ja pierdolę” brzmi dokładnie tak samo jak w czystej, literackiej polszczyźnie. Z początku, gdy chłopak zaczynał grać na saksofonie, Ślązacy przyciszali głosy. Ten zwyczaj przeszedł już jednak do lamusa. Już nie ściszają, rozkręcili regulator głośności na pełną parę. Teraz wielkie poruszenie. Rytmiczne wybijanie rytmu klaszczących dłoni. Jeden z biesiadników staje na środku przy ognisku. Jakaż doskonała zabawa! Zdejmuje koszulkę, reszta mu polewa, chłop – ze stokilkanaście kilo wagi, wypija jednym haustem. Dalej brawa, i okrzyki: dawaj, dawaj. Chłopina chwyta się za szorty, lecą w dół, zostaje w samych majtkach. Rytmicznie porusza biodrami, to w lewo, to w prawo. „Dawaj, dawaj!”. Jest kompletnie pijany, co chwila się chwieje i podpiera o ławkę. Już ma ściągać gacie, gdy nagle się reflektuje i w ogólnym zgiełku ciężko siada na tyłku. Ogień się pali, dawno zwęglone kiełbaski na ruszcie dymią, wóda się leje, jedna z dam, wyraźnie rozczarowana finałem pokazu, krzyczy do tancerza: „ty pedale!”.

Dzień ma się już ku końcowi. Unoszą się mgły, ziemia oddaje niebu wilgoć a aksamitny głos saksofonu dalej niesie jazzowe przesłanie w kosmos.

Ślązacy wloką chwiejnie jeden drugiego do busów, i odjeżdżają pozostawiając plastikowy bajzel.

Nadchodzi noc.

Czasem nie lubię ludzi. Żałuję, że wybrałem pole namiotowe.

Dzień 2, przed świtem. Dwa księżyce, rzeczywistości alternatywne

Mglisty był wieczór, mglisty jest przedporanek. Do wschodu słońca jeszcze kwadrans.

Planeta snuje opowieść milionem szeptów, spadających z drzew kropel wody, w których ponoć przegląda się cały ocean. Jezioro Zmarłe, kilometr od pola biwakowego w Lasce. Dwa księżyce – jeden na niebie, drugi w toni wody. Zaciera się granica między rzeczywistością a jej lustrzanym odbiciem, trudno powiedzieć, który z księżyców prawdziwszy, to zresztą nie ma znaczenia, obydwa są równie ważne, piękne i majestatyczne.

 

Zmarłe zawdzięcza swoją nazwę pewnemu zdarzeniu. Niegdyś młoda para jechała po tafli lodu na saniach. Lód się załamał, nowożeńcy spoczęli na dnie jeziora. To nieprawda. Jezioro zawdzięcza swoją nazwę cmentarzowi, który był tu gdzieś nad brzegiem, ale został zniszczony podczas pierwszej wojny światowej. Dwie historie. Jedna nie wyklucza drugiej. To zresztą teraz, przed świtem, w obliczu dwóch księżyców nie ma znaczenia. Alternatywne historie, jak dwa księżyce, w alternatywnych rzeczywistościach. Prawda spoczywa gdzieś w głębi, na dnie, być może duchy zmarłych nowożeńców lub pochowanych na cmentarzu próbują coś powiedzieć poprzez księżycowe odbicie, poprzez lekko rozedrgany świetlik na powierzchni wody. Nie pozostaje więc nic innego, jak wkroczyć do wodnego królestwa, powoli, ostrożnie.

Co zrobić, żeby wchłonąć w siebie krajobraz, przyjąć go do swojego ciała i ducha z całym dobrodziejstwem inwentarza? Dobrze jest o świcie wejść do wody, kompletnie nago i bezbronnie, bez skrawka materiału zasłaniającego cokolwiek. Zaufać pokutującym duszom i jeziornym upiorom, że nic złego się nie stanie. Przez skórę przyjąć to, co niesie ze sobą chłodna jeszcze po nocy, zapowiedź dnia.

Zatrzymać chwilę, zapisać ja na zawsze, utrwalić jakoś, zrabować ją dla siebie, tylko dla siebie.

Przywykliśmy myśleć, ze krajobrazy wywierają na nas największy wpływ, kiedy się w nich albo na nich znajdujemy, kiedy dają nam możliwość poznawania ich bezpośrednio zmysłami dotyku i wzroku. Ale istnieją również przecież krajobrazy, które nosimy w sobie in absentia, miejsca żyjące w naszej pamięci na długo po tym, jak usunęły się z naszej rzeczywistości. Miejsca te – do których powracamy najczęściej wtedy, gdy znajdujemy się od nich najdalej – należą do najważniejszych krajobrazów, jakimi dysponujemy [Robert Macfarlane, Szlaki – opowieści o wędrówkach, Wydawnictwo Poznańskie, 2018].

Na dnie jeziora dostrzegam ramienice.

Zmarłe jest jeziorem „ramienicowym”, wynika to z obecności niepozornego glonu, doskonale widocznego w niezwykle przejrzystej wodzie. Rzeczywiście, stojąc po pachy w wodzie, można obserwować rybki skubiące łydki. To wynik dużej ilości jonów wapnia w wodzie. A warstwa osadów – jasny delikatny piasek, to gytia wapienna. Ramienice tworzą tu podwodne łąki. Te niepozorne glony, jak to glony, mają chwytniki, nibyłodygę i nibyliście. Człowiek, zanurzywszy się w wodzie, sam się czuje jak glon – obserwuje swoje rozmazane nieco, ale dobrze widoczne niby nogi, niby ręce, a chwytniki służą mu do przesypywania gytii między palcami.

Stoję w bezruchu, po szyję w wodzie Zmarłego, zamykam oczy. Coraz mniej wilgotnych szeptów na brzegu, za moimi plecami. Milkną onieśmielone majestatem najjaśniejszej planety. Słońce wychodzi zza widnokręgu, zerka znad koron drzew, i ostatecznie wyjaśnia niejednoznaczną sytuację. Oznajmia wszem i wobec swoje codzienne zarządzenie: nastaje ranek. Chwila ciszy i pierwsze głosy: dzięcioł czarny nieśmiało wystukuje rytm, od którego czas zaczyna swój bieg. Ze wschodu nadlatuje bielik, krąży nade mną. Jękliwie skarży się, że niesłusznie odmawia mu się orlego rodowodu.

Idę. Oprócz zanurzania się w jeziorze o świcie, chodzenie jest drugim sposobem na porozumienie z krajobrazem.

Idąc wspieram się kijkiem trekkingowym, który pełni funkcje laski. Z czasem każdy krok sprawia mi ból, najpierw niewielki, z czasem coraz wyraźniejszy.

Nawet jeśli obrzęk pooperacyjny w okolicy lędźwiowej kręgosłupa nie pozwala wykonywać gwałtownych ruchów, nawet jeśli tępy ból uszkodzonej łękotki w prawym kolanie nie daje wytchnienia, to chodzenie – owo najprostsze i najpełniejsze łączenie się z przestrzenią, jest jedynym rozwiązaniem, opcją bez alternatywy. Noga za nogą, sekunda za sekundą, metr po metrze. Tylko w ten sposób można zaprzyjaźniać się z drogą. Nie pokonywać odległości, tylko ją poznawać. Ból pleców i kolana ma być tylko kolejną okolicznością chodzenia, podobnie jak widok jeziora, dwóch księżyców i wschodzącego słońca. Próbuję sobie to wytłumaczyć i się z tym pogodzić.

Ujadanie kozłów, a potem dwie wiewiórki na drzewie. Bawię się w zabawę – kto pierwszy się ruszy, ten przegrał. Patrzymy na siebie zawzięcie. Wygrałem. Rudzielce, strącając krople z gałęzi, wzbudzając ich wodospady, umknęły w sobie wiadomym kierunku.

Szukam tropów zwierząt nad brzegiem i mięty do przegryzienia. Mięty nie widzę, tropy – owszem. Sporo tu jeleni, byków i łani.

Dzień 2, poranek. Ruczaje, szandory i rumor w olszynie

Godzinę później, dwa kilometry dalej, dolina rzeki Kulawy. Najpierw moczary, ruczaje i uroczyska (trzeba uważać, żeby nie nabawić się kłopotliwego uroku, kołtuna czy innej gadziny), potem łąka, melioracje, dość dyskretny acz wyraźny ślad ludzkiej aktywności – jazy, rowy, bruzdy, wpusty i zastawki a także szandory i stawidła.

Łąki łan, i drugi, i trzeci, kolejne za zakrętem drogi. Dwieście metrów dalej, po drugiej stronie doliny, zatrzęsła się olszyna. Po kilkukroć. A potem zaniepokoiła sójki z hukiem złamana gałąź. Coś musi ważyć ze sto albo i dwieście kilo. A może więcej. Trzęsie się teraz olchowy zagajnik. Coś, zaniepokojone biega w te i we w te, i wścieka się. No bo przylazłem tu, śmierdzę człowiekiem i leżę bezczelnie teraz w trawie. Kto to widział takie obyczaje?

Czekam, aż byk pojawi się z wieńcem na głowie, aż się wychyli z zarośli. Nic z tego. Robi tylko jak najwięcej hałasu, a całe to jego dźwiękowe widowisko jest specjalnie dla mnie – tak sobie to nieskromnie tłumaczę. Że niby mam sobie już stąd odejść.

Odchodzę więc wymyślając jeleniowi, że bufon jest i zadziera nosa nie chcąc mi się pokazać. A może wie co robi, nauczony wieloletnim doświadczeniem matek i ojców? Na łąkach, co dwieście metrów stoją myśliwskie ambony.

Czas na powrót. Kręgosłup i kolano wołają o pozycję leżącą, niezwłocznie, natychmiast, nieodwołalnie.

O dziesiątej kemping już nie śpi, a kawa z mlekiem wysuwa stanowcze żądania o papierosa. Świt nad Zmarłym wydaje się odległy o kosmiczne lata świetlne, a jednocześnie bliski, wciąż wyczuwalny przez skórę.

Uśmiecham się do słońca i współbiwakowiczów.

Jednak lubię ludzi.