ZOO w Tuchlinie. Egzotyczne Kaszuby. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Kaszuby dla dzieci – parki rozrywki

Łeba Park Rozrywki kontra ZOO w Tuchlinie. Co tu jest ściemą?

Kaszuby dla dzieci zostały stworzone, wie to każdy, kto choć raz miał do czynienia ze Stolemem lub Krośnięciem. Potwierdza to Borowa Ciotka, nawet Purtk, choć niechętnie, przyznaje, że to prawda.

A tymczasem… Wszystko się kończy, wakacje także. Jeszcze pewnie czekają nas dwa, może trzy tygodnie babiego lata, zanim nadejdą pierwsze prawdziwie jesienne chłody. Czas na ostatni wakacyjny felieton.

Rozprawię się w nim z parkami rozrywki.

Dokładnie rzecz ujmując – z dwoma z nich, które znajdują się na Kaszubach – jeden nosi nazwę: „Łeba Park. Rodzinny Park Rozrywki”, a zwany jest również „Parkiem Dinozaurów w Łebie”, drugi zaś to „Park Edukacyjny ZOO – Egzotyczne Kaszuby” w Tuchlinie.

Wybór został dokonany nieprzypadkowo. Obydwa miejsca – odwiedzone przeze mnie z dziećmi w ostatnich tygodniach, są od siebie całkowicie odmienne. Nie będę ukrywał, że moja sympatia będzie po jednej ze stron. Cóż, potraktujmy ten felieton jak recenzję, szanując prawo autora do subiektywnej opinii na ten temat.

Więc… Do dzieła: Łeba kontra Tuchlino.

Park Dinozaurów w Łebie czyli „mega” Kaszuby dla dzieci

Park w Łebie wita ogromnymi pazurami. Zbliżając się do bramek wejściowych dzieciaki przyspieszają kroku, są podniecone, pazury – ogromnych rozmiarów, są na tyle spektakularne, że całkowicie absorbują uwagę, zresztą nie tylko dorosłych. No to biegniemy niemalże…

Flinstonowie po lewej idą od razu w odstawkę. Stoją sobie żałośnie plastikowi, nie porusza się to, nie wydaje dźwięków, nie jest „mega” czyli gigantyczne. Nuda.

Ciekawe są za to: Bajkolandia i Zamek Strachu.

Wchodząc do Bajkolandii zakładamy trójwymiarowe okulary i wkraczamy do ciemnego dość i krętego korytarza, by po chwili podziwiać postacie z bajek – w trójwymiarze, rzecz jasna. Dzieciaki, podniecone, gnają do przodu, żeby zobaczyć co będzie za kolejnym rogiem. Po paru minutach jest po wszystkim. Gdy pytam się o postacie, które przed chwilą mijaliśmy, nawet nie bardzo potrafią moje dzieci kochane, przypomnieć sobie, co tam było, a czego nie było.

Dziatwa, zdaje się, zapomniała już o bajkowych, trójwymiarowych bohaterach i gna do kolejnej atrakcji… Do Zamku Strachu. Odczekawszy chwilę, wkraczamy do krainy grozy.

Siedmioletni Szymon boi się naprawdę, jedenastoletnia Natalia, boi się mniej i trochę niepewnie kroczy przodem. Prezentowane w huku i wrzasku postacie z horrorów są niekiedy opatrzone tablicami informującymi o kulturowych korzeniach bohaterów tej „wystawy”. To jakaś desperacka próba nadania temu przybytkowi wymiaru edukacyjnego. Ale – rzecz jasna, w warunkach nieustannych ataków przeprowadzanych przez małpoludy, wilkołaki i zombie, nie ma mowy o jakimkolwiek czytaniu i przyswajaniu wiedzy. Szczerze mówiąc, bodźce są tu tak silne, że nawet ja – stary, czterdziestoletni koń, czuję się niekomfortowo.

Długo by opisywać kolejne tak zwane atrakcje. Generalnie rzecz biorąc, można znaleźć dla nich przynajmniej cztery wspólne mianowniki, słowa klucze, oddające charakter całego Parku.

Wrzask wampira i tablica edukacyjna

Pierwszy z nich to: bodźce.

Dzieci, po wyjściu z Bajkolandii i Zamku Strachów skutecznie uodparniają się na bodźce słabsze i reagują już tylko na te najmocniejsze.

Zmieniłbym nazwę całego przybytku z „Parku Rozrywki” na „Park Bodźców” właśnie. Wielkie dinozaury atakują zmysł wzroku, adrenalina wydziela się na zjeżdżalni-ślizgawce. Jest też „mega” plac zabaw.

Są również walory edukacyjne, oczywiście. W postaci tablic informacyjnych, postaci australopiteka, człowieka neandertalskiego, mini-skansenu. Tylko, że… Uwagę o braku sensu umieszczania tablic edukacyjnych w Zamku Strachów można odnieść do całego parku. Te elementy nie są w stanie zwrócić na siebie uwagi dzieci. Konia z rzędem temu rodzicowi, który w tych warunkach zdoła zainteresować dziecko historią Ziemi, paleontologią czy antropologią lub etnografią.

Są oczywiście „atrakcje” nie wzbudzające nagłych skoków adrenaliny. To na przykład minigolf, rowerki wodne, kucyki w mini zoo, czy pieczenie boczku i kiełbasy przy ognisku w „Wiosce Hobbitów”. Moje dzieciaki, które na co dzień mają ogniska, konie (duże, prawdziwe), kajaki, nie zwracały na to większej uwagi, i  rozpędzone po pierwszych „mega” wrażeniach, chciały jak najszybciej wszystko zaliczyć. Jakby coś je gnało. Niepohamowana ciekawość, co będzie dalej. Działało to tak, że – gdy pod koniec zwiedzania wchodziliśmy do wioski indiańskiej, wystarczył rzut oka by oceniły, że „nie ma tu nic ciekawego” (czytaj: bodźca na miarę Zamku Strachów czy zjeżdżalni albo wielkiego koła młyńskiego). Podobnie było w mini zoo i w innych, mniej spektakularnych miejscach.

Pora wspomnieć o drugim, obok bodźców, wspólnym mianowniku dla łebskiego Parku. To są właśnie te rozpaczliwe próby uczynienia z Parku miejsca edukacji. Moim zdaniem – w odniesieniu do takiej jak nasza, rodziny – są to próby bez szans na powodzenie.

Po spędzeniu kilku godzin w Parku Rozrywki w Łebie, jedenastolatka czuła znużenie, zaś siedmiolatek – owszem, był zadowolony, lecz też trochę rozczarowany faktem, że nie było nam dane zobaczyć filmu w 8D (swoją drogą zastanawiam się, co to znaczy „8D”, skoro już przy 3D człowiek ma wrażenie, że obrazy są dla niego na wyciągnięcie ręki). Do owego kina nie dostaliśmy się, bo kolejka była na co najmniej godzinę oczekiwania.

Chciejstwo naprawdę, reszta na niby

Kolejny wspólny mianownik dla wszystkich atrakcji – nazwę go – „ja chcę, ja mam, ja dostaję”. Bo wszystko jest do wzięcia od zaraz, czeka na dzieci, nie trzeba nic robić, żeby to mieć (nie mówię o pamiątkach w sklepie). Tata zapłacił, należy mi się. Nie muszę się wysilać. Dostaję to od zaraz.

Czwarty, ostatni wspólny mianownik, to coś w rodzaju: „dzieciaku, bierzesz udział w ściemie”. Bo tu wszystko jest na niby. Na niby są dinozaury, na niby jest łucznik w wiosce indiańskiej, i sam łuk, na niby jest statek piratów, na niby są zdobyte tutaj doświadczenia.

Mam wrażenie, że przy opuszczaniu Parku moje dzieci zmęczone były  już tym wszystkim, co „na niby”. Wszystkim, co dostały za darmo, więc w ogólnym rozrachunku – czuły, że było to bezwartościowe.

To znaczy – nie do końca. Wszystko to miało wartość bardzo wymierną – kosztowało ok. 200 zł. (za trzy bilety, jeden normalny i dwa ulgowe, oraz kiełbaski zakupione w Wiosce Hobbitów).

Zoo w Tuchlinie czyli „Egzotyczne” Kaszuby da dzieci

Parkując samochód przed budynkiem zauważamy coś niezwykłego. Nad naszymi głowami przelatują, jakby nigdy nic, dwie ogromne, bajecznie kolorowe papugi.

W samym budynku już, tuż po przekroczeniu progu dojmujący odgłos – coś w rodzaju wrzasku, wykrzyczanego przez wiele gardeł i strun głosowych. To zgromadzone tu ptactwo nie pozwala zebrać myśli, po chwili jednak człowiek się do tego hałasu przyzwyczaja.

„Egzotyczne Kaszuby” w Tuchlinie nigdy nie zachęcały mnie swoja nazwą. Nie lubię takich „chwytliwych” trików, które mają za zadanie za wszelką cenę nakłonić mnie do wydania paru złotych na bilety wstępu i paczkę popcornu. Albo Kaszuby, albo egzotyka – myślałem. Tak samo zresztą nie ciągnie mnie do „kaszubskich” gigantów, miniatur czy domków stojących na głowie.

Wchodząc tu nie byłem więc zbyt entuzjastycznie nastawiony do owej kaszubskiej „egzotyki”.

Ruszyliśmy między gabloty z przewodnikiem. Raz po raz wyciągał żywe zwierzęta, brał na ręce, pozwalał dotykać. Jaszczury jakieś, węże straszliwe, pająki jak ze złego snu. Dzieciaki patrzyły szeroko otwartymi oczami, wyciągały paluszki żeby dotknąć, a przy okazji pokonać w sobie lęk. A w papugarni… Za dokupiony za 5 zł. płyn zwany tutaj „nektarem” doświadcza się lądowania papugi na ręku albo głowie, a także skubania dziobem we włosach i w uchu.

A potem film, nie w 8D, a jedynie w 3D. Akurat podpasował nam godzinowo film o rekinach. Nie żadna animacja o krwiożerczych bestiach, tylko produkcja dla dzieci, autorstwa Jacques’a Cousteau.

Żeby nie przedłużać wywodu, przejdę do rzeczy. Poszukam analogii do tego, co napisałem o Parku w Łebie. Czyli: bodźce, edukacja, chciejstwo i ściema.

Dotknąć węża. Wszystko naprawdę

Bodźce – są, jakżeby inaczej. Dotknięcie skóry węża, ciała jaszczurki, doświadczenie skubania przez papugę. Owinięcie pytona (prawdziwego!) wokół szyi do zdjęcia. Ułożenie na dłoni włochatego pająka wielkości piłki do tenisa… Brrrr…

Edukacja – jest, i to niekoniecznie dzięki czytaniu zawieszonych obok terrariów tablic. Być może dziecko nie zapamięta, że dany pająk pochodzi z Azji czy Afryki, wystarczy, że zapamięta, że istnieje, naprawdę, nie tylko w bajkach i w telewizorze. I ma te owłosione nogi i nimi porusza!

Na początek taka wiedza wystarczy. A jeśli – starsze dziecko na przykład, będzie chciało wsłuchać się w to co mówi przewodnik – to zapamięta również i dodatkowe szczegóły. Na przykład takie, że „ten oto wąż, który jest za szybą, tuż obok twojej twarzy, gdyby nie ta szyba, mógłby cię udusić młody człowieku…”.

Po drugie: ściema. Wszechobecna w Łebie. Tutaj w Tuchlinie, nie ma żadnej ściemy, nie ma tu nic na niby. Wszystko jest naprawdę.

„Ja chcę, ja mam, ja dostaję” – postawa, którą utrwala Park Rozrywki w Łebie nie ma tu racji bytu. Możesz, dzieciaku, sobie chcieć, ale dostaniesz tylko tyle, na ile pozwoli przewodnik, i to pod określonymi warunkami: musisz być łagodny, delikatny, nie skrzywdzić tego stworzenia, które teraz spoczywa na twojej ręce, szyi lub głowie.

Dziecko musi ustąpić na drugi plan, bo po pierwsze jest samo zwierzę.

Jak rekin, to siusiamy

– Tata, nie wiedziałem, że jak mnie zaatakuje rekin, to muszę się posikać albo uderzyć go w nos – mówi siedmioletni Szymon po wyjściu z kina w ZOO w Tuchlinie.

Przytakuję. I wiem, że 100 zł. wydane w Tuchlinie za rodzinny bilet [w cenie zwiedzanie z przewodnikiem, obiad, kino, w sumie trzy godziny zabawy i edukacji] , to dobra inwestycja w przyszłość dzieciaków, w rozbudzenie ich zdolności poznawczych, pobudzenie zainteresowania otaczającym światem, nie mówiąc o lekcji empatii wobec zwierząt.

Wiem także, że spośród tych dwóch tzw. parków rozrywki na Kaszubach – w Łebie i Tuchlinie, wybieram Tuchlino. I serdecznie je polecam.

***

Ps. Przed chwilą Szymon zajrzał mi przez ramię i dojrzał swoje zdjęcie z papugą na ramieniu, skubiącej go w ucho.

– Co piszesz? – zapytał.

– O Łebie i Tuchlinie. A gdzie ci się bardziej podobało? – zapytałem syna, nie ukrywam – z duszą na ramieniu. Bo gdyby powiedział, że w Łebie, teza postawiona w artykule stanęłaby pod znakiem zapytania.

– W Tuchlinie mi się bardziej podobało – odparł siedmiolatek i pobiegł gdzieś, chyba na podwórko.