Wdzydze Kiszewskie - Grzybowski Młyn. Sielawą w

Wdzydze Kiszewskie – Grzybowski Młyn. Sielawą w koniec sezonu [CYKL: WANOGA ZNACZY PO KASZUBSKU WĘDRÓWKA]

Spacerem przez posezonowe pomyślunki i podsłuchajki: Co tam mówią turyści na przystani, co gadają miejscowi w „pekaesie”.

[ Wdzydze Kiszewskie – Grzybowski Młyn ]

Wdzydze Kiszewskie, płot skansenu, napis na banerze reklamującym wystawę:

Jak kolekcjonować jutrzejsze wspomnienia?

Inny napis, na tym samym płocie:

Czy umiemy postrzegać świat poprzez przeżycia, a nie tylko przedmioty?

Dobre pytania na dobry początek wędrówki. Będzie o czym pomyśliwać po drodze.

Skansen

Skansen we Wdzydzach. W zasadzie: Muzeum – Kaszubski Park Etnograficzny im. Teodory i Izydora Gulgowskich we Wdzydzach Kiszewskich.

Nie wiem dlaczego, ale wyczuwam że muzealnicy jakoś nie lubią słowa „skansen”. Może kojarzy im się z czymś zmurszałym, anachronicznym, statycznym, zamkniętym. A ich praca jest dynamiczna, jak najbardziej współczesna. Polega na czerpaniu z przeszłości, by budować współczesne. Przykładem na to mogą być właśnie Wdzydze i te napisy zamieszczone na płocie.

A sama historia wdzydzkiego skansenu jest wyjątkowa. To opowieść Gulgowskich o pasji, poświęceniu, miłości prowincjonalnego nauczyciela i wykształconej na europejskich uniwersytetach artystki. Także o próbach jak najbardziej praktycznych, wyciągnięcia Kaszubów z nędzy. I z nędzą w roli głównej, w której przyszło żyć Teodorze u schyłku życia. To także opowieść o miłości do Kaszub. Miłości ludzi, którzy wszak Kaszubami nie byli.

To opowieść na inną okazję albo na film fabularny.

Lekka pajęczyna sieci

Zaglądam, swoim zwyczajem, do przewodnika Aleksandra Majkowskiego „Zdroje Raduni” z 1913 roku.

Kiedy gbur kaszubski siedzi nad wodami, to uprawia jednocześnie rybołówstwo. Dawniej całe wsie, położone nad jeziorami, miały prawo połowu. Wtenczas pobrzeże jeziora przedstawiało charakterystyczny widok z łodziami wyciągniętymi na brzeg, z siećmi rozwieszonemi na palach, zdaleka przedstawiającemi się jak lekka pajęczyna. Po przybyciu do brzegu uderzała od razu charakterystyczna woń ryb i mokrych sieci. Obraz taki jest coraz rzadszy, i – przyznać trzeba – nie ku szkodzie ludności. Rybołówstwo drogą wykupu przechodzi coraz bardziej w ręce jednostek, prawa zaś ogółu upadają. Stąd po przetrzymaniu krytycznego czasu dawny rybak – gbur, zaniedbujący często dla rybołówstwa rolę, poświęca się jej z większą energią. Ogólny stan rolnictwa na tem dobrze wychodzi.

Edeny, paradyże

Dziś brzegi kaszubskie kompletnie ogołocone zostały z rybackich narzędzi, sieci i łodzi (nie licząc wędkarskich) i pozbawione rybackiego charakteru. Zamieniły się w mikroraje, Edeny takie, paradyże jakieś lichsze lub solidniejsze, lub całkiem bunkrowate, jak na wypadek wojny, prawie zawsze z myślą o dwóch miesiącach wakacji, niebiańskiego wręcz spokoju przy grillu, jakby poza tym okresem następowała tu jakaś dziura czasowo-przestrzenna, przed którą trzeba się ewakuować do miasta.

Swoją drogą ciekawe, czy ktoś, kto będzie czytał te słowa za sto lat, zatęskni za bieda-altankami na brzegach kaszubskich jezior, tak jak ja tęsknię za widokiem rozwieszonych sieci rybackich.

No właśnie – ryby. Prawda o nich jest taka, że w warunkach globalizacji ryby kupuje się w sieciowych sklepach albo zamawia u hurtowników sprowadzających je z całego świata. Co więc mieliby począć kaszubscy rybacy ze swoimi połowami? Co najwyżej sprzedać turystom kilka szczupaków. Może kilo sielawy… Ale o tym – o sielawie właśnie, jeszcze dwa słowa za chwilę.

Żaden mamakupmi

Tymczasem… Mała przystań nad jeziorem Wdzydze, nazywa się najzwyczajniej w świecie: „Przy Zatoczce”. Jeszcze wszystkie cenniki wystawione, słychać radio gdzieś z tyłu budynku, czyli ktoś tu jest, ma jeszcze jakieś sprawy do załatwienia, może sprząta, przygotowuje ten cały przybytek do zimowego snu. Nie zmienia to faktu, że knajpka zamknięta, może nie na amen, ale nieodwołalnie, jak nieodwołalne są coraz wcześniejsze zachody słońca.

Dzień, zmęczony sezonem, nie ma już siły na dalsze obsługiwanie ludzi, i rejteruje przed coraz śmielej wkraczającą nocą. Ławy, stoliki i krzesła, zmęczone, nie mają już najmniejszej chęci ułatwiać komukolwiek konsumpcji. Nawet kolorowe kulki w gablocie ze szparką na wrzucanie monet, po złotówce za sztukę, czują się zmęczone i mają to gdzieś, że żaden „mamakupmi” już się nimi nie interesuje.

Zacumowanych sześć łódek – niektóre nazwy swojskie – „Szanta”. Niektóre pretensjonalne „Sun Odyssey”. Kaczki – kulki puchate na pomoście. Schowały się w sobie wsobnie, jakby czekały na coś na tyle interesującego, żeby swoje kacze dzioby wysunąć spomiędzy pierza. Zresztą nie tylko kaczki na coś czekają. Czeka cała wieś.

Perspektywa

Chociaż – nie. To wykoślawiona perspektywa.

Jeżeli ktoś tu był w sierpniu, w trakcie Jarmarku Wdzydzkiego, to rzeczywiście, może dziś odnieść wrażenie, że teraz, wrześniowym przedpołudniem wieś śpi, odpoczywa, że czuć coś w powietrzu, zalatuje jakimś schyłkiem. Tymczasem nie ma żadnego końca, to stan naturalny – bo tamto, w sierpniu, to właśnie było wynaturzenie. Jak narkotykowy trans. W transie była pani wydająca tu w tym barze wędzone sielawy, w transie był parkingowy kasujący za wciąż przybywające auta, w transie byli kupujący rękodzieło i chińskie badziewie, w transie była obsługa „peteteku” na zatłoczonym polu namiotowym. Cierpieli od gwaru, upału i braku piwa skacowani ojcowie licznych rodzin w wielkich namiotach na kempingu, którzy około drugiej w nocy prawie się ze sobą nie pobili (Tusk kontra Kaczyński), i chłopcy na plaży przy hotelu Niedźwiadek, którzy – stłoczeni między ręcznikami, próbowali grać w piłkę, aż się pokłócili i jeden się popłakał, bo gol właśnie że był, i koniec. To był sierpień.

A teraz jest wrzesień, końcówka, normalnie, tak jak powinno być. Cicho. Sennie. Jak to na wsi.

Wdzydze Kiszewskie – Przewodnik Magazynu Kaszuby – KLIKNIJ TUTAJ

Wdzydze Kiszewskie - Grzybowski Młyn 2
Wdzydze Kiszewskie – Grzybowski Młyn. „Przy Zatoczce”. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Starsze małżeństwo

Obydwoje w nowych, nieprzybrudzonych jeszcze adidasach, w sportowych kurteczkach i spodniach dresowych. Przyszli do baru „Przy Zatoczce” w ramach spaceru bardziej niż dla konsumpcji.

On przygląda się zadaszeniu z trzciny przy barze i mówi, że to dobre jest zadaszenie, kaszubskie.

Ona:

– Co ty się na tym znasz… Nic o tym nie wiesz.

On mówi coś o kaczkach na pomoście, że tyle ich, i że wyglądają jak kulki.

Ona:

– Co ty, kaczek nie widziałeś?

On studiuje menu widoczne zza szyby zamkniętego baru, mówi, że zjadłby taką rybkę.

Ona:

– Sielawa to na Mazurach owszem, tak, tam są dobre, a tu nie, tu nie ma takich dobrych, te mazurskie lepsze.

Kaszubska sielawa

Sielawa (Coregonus albula), zwana również sielawą bałtycką. Po kaszubsku morënka. Ryba ta zamieszkuje głównie jeziora znajdujące się w zlewisku Morza Bałtyckiego, choć występuje również w dorzeczu Wołgi oraz u wybrzeży Anglii, Szkocji, Irlandii. Wymaga czystej wody, dobrze natlenionej, lubi twarde dno. Jest rybą stadną.

Wędzona sielawa – jako danie typowo kaszubskie, w sierpniu 2011 roku została wpisana na listę produktów tradycyjnych województwa pomorskiego.

Kaszubi wędzili sielawy od wieków. Longin Malicki – ojciec pomorskiej etnografii, niejednokrotnie wspominał w swoich pracach o wędzarniach, które znajdowały się przy rybackich chatach we Wdzydzach Tucholskich.

Kaszubska sielawa. Rozmawiałem o niej z Sławomirem Piernickim, współwłaścicielem jednej z większych w Polsce hurtowni ryb i owoców morza.

– Sielawa, która w tym roku i w latach poprzednich znajdowała się na naszym rynku, to w większości jest sielawa irlandzka. Nasza kaszubska nie dorasta do takich rozmiarów jak irlandzka. Ta, którą sprowadzamy jest dużo większa, świetnie nadaje się do wędzenia. Sielawa jest naszym flagowym produktem na lato.

– Chce pan powiedzieć, że kiedy we Wdzydzach, w którejś z restauracji zamawiam sielawę, to otrzymuję rybę z Irlandii?

– Na dziewięćdziesiąt procent, tak. Jak zbliża się święto kaszubskiej sielawy we Wdzydzach, to my mamy wówczas duże zamówienie, sprowadzamy i dostarczamy rybę z Irlandii.

Urlop przy wykopkach

Idą we trzech polną drogą za wsią Loryniec. Wyglądają jak rockmani, może jacyś artyści, w każdym razie – na pewno nie są tutejsi.

– Przyjechaliśmy z Poznania na trzy dni, bo tak nas robota wkurwiła, że musieliśmy wypocząć. Przyjechaliśmy do jednej pani pomóc przy wykopkach. Wszystkie ziemniaki jej wczoraj wykopaliśmy, a dziś o trzeciej w nocy wyjeżdżamy, i jutro rano do pracy.

Koniec krótkiego urlopu. Niestety, dziś mogą wypić już tylko po trzy piwa.

Wdzydze Kiszewskie - Grzybowski Młyn. Sielawą w 2
Wdzydze Kiszewskie – Grzybowski Młyn. Między Czarliną a Loryńcem. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Grzybowski Młyn. Przepławka

Przepływa tędy Trzebiocha, jest zapora wodna i przepławka dla ryb. Przepławka typu „pochylnia kamienno-basenowa” (tak jest napisane na tablicy informacyjnej). Wygląda to jak długie na czterdzieści metrów koryto wyłożone naturalnymi kamieniami, tak żeby całość była zbliżona do „naturalnego bystrotoku” (nowe słowo ląduje miękko w notatkach). Urządzenie to ma umożliwiać wędrówkę ryb, m.in. troci jeziornej. W uproszczeniu: troć, żeby się wytrzeć, musi popłynąć w górę rzeki. Tak ma, i koniec. Coś ją tam gna. Jakiś rybi instynkt. Naukowcy mówią, że zapach wody, bo ponoć woda dla ryby ma zapach. Wędruje więc troć w górę rzeki. Jeśli napotka zaporę, nic z tego nie będzie, żadnego potomstwa. W ten sposób – na skutek budowy zapór, młynów i innych urządzeń regulujących poziom wody, przez lata trocie i łososie prawie wyginęły w naszych rzekach (łososie, to nawet nie „prawie”, tylko po prostu – wyginęły).

Protest

Uwagę przykuwają dwa banery. Na jednym jest napisane: „Ratujmy stawy i przyrodę – zero opłat za wodę”. Na drugim zaś: „Pogotowie protestacyjne”. Za bardzo nie ma kogo zapytać się o co chodzi protestującym.

Później sprawdzę i dowiem się, że chodzi o to, że minister gospodarki morskiej i żeglugi śródlądowej, Marek Gróbarczyk w nowej ustawie Prawo wodne zamierza zabrać dopłaty bezpośrednie dla hodowców ryb. Ci – rzecz jasna, się nie zgadzają.

 

Okres trwałości projektu. Chwasty na cmentarzu

Kilkaset metrów dalej – ewangelicki cmentarz z połowy XIX wieku. Pochowani tutaj ludzie nosili niemieckobrzmiące nazwiska: Engler, Burand, Gerlach, Hintman, Langbein. Niegdyś znajdowało tu się 10-12 mogił, do dziś zachowały się dwa w stanie mniej więcej kompletnym oraz resztki kolejnych pięciu. Daty śmierci wskazują XIX wiek.

Przy płocie stoi tablica z logiem Unii Europejskiej: „Rewitalizacja zapomnianych cmentarzy w gminie Kościerzyna”.

Chwasty sięgają kolan. Niekoszone na pewno od wielu miesięcy, może od lat – nie wiadomo. Nagrobki, a raczej to co po nich pozostało, wydają się chować w chaszczach przed wzrokiem przechodniów.

Kilka lat temu w dokumencie, który jest dostępny w internecie, gmina Kościerzyna wyjaśniała, że „wypełnia założone cele [projektu] poprzez bieżącą pielęgnację – usuwanie zachwaszczenia, w zależności od potrzeb.” Ponadto urzędnicy deklarują, że „Gmina Kościerzyna będzie w dalszym ciągu prowadziła minimum dwa razy w roku prace na tych obiektach.”

Tak zwana trwałość projektu unijnego, czyli gwarancja realizacji jego celów, obejmuje pięć kolejnych lat. Od rewitalizacji grobów minęło lat siedem.

Pekaes. Rozmowy

W Grzybowskim Młynie wsiadam do pekaesu żeby wrócić do Wdzydz, gdzie mam samochód.

Przysłuchuję się rozmowie dwóch mężczyzn – kierowcy i pasażera. Przeskakują z tematu na temat.

O obwodnicy Kościerzyny, która lada dzień ma zostać oddana do użytku, ale już zorganizowano próbny, przedpremierowy przejazd:

– Tyle błędów porobili! Na przykład rowy odwadniające. Po co takie głębokie? Przecież jak samochód tam wjedzie, to będzie śmiertelny wypadek. Na zachodzie to się inaczej robi, dużo jeżdżę, to wiem, nigdzie nie ma takich głębokich rowów odwadniających.

Obwodnicę Kościerzyny oddano do użytku 1 października 2017 roku, ma 7 kilometrów, 4 węzły drogowe i kosztowała 200 mln. zł. Zlikwidowała korki w mieście i wyprowadziła stąd ruch tranzytowy ciężkich pojazdów.

O koledze, mieszkańcu Wąglikowic:

– 46 lat miał, na kanale rypnęło na niego auto. Źle musiał coś zabezpieczyć. Dobry chłop był. TIR-y miał, węgiel miał, drogę zawsze odśnieżył.

O starym autobusie, który został zastąpiony tym, w którym teraz jedziemy:

– Zrobiłem tamtym dwa miliony kilometrów. To była wersja lux, wszystko tam było, telewizor i wideo. Poszedł do kasacji, ale swoje odsłużył.

O wspólnym znajomym, W., którego oszukali:

– Zapomniał coś tam odmówić i teraz ma 150 zł. płacić miesięcznie. To jest oszustwo jakieś. Oszustwo zawsze było, ale teraz jest nagminne. Człowiek podpisze, potem zapomni że musi coś jeszcze podpisać, wysłać coś w terminie takim i takim, i może sobie bigosu narobić.

Oczywiście najważniejszy temat: nawałnica.

– Wiater szkodów narobił.

Dalej następuje litania nazwisk, imion, nazw miejscowości, kto ile i czego stracił.

Narozrabiane

Wdzydze. Czas wysiadać.

– Uważaj pan z tym plecakiem!

Stuknąłem niechcący w kasę.

– Przepraszam.

– Za przepraszam to ja nic nie będę miał a tu już będzie narozrabiane.

Wdzydze Kiszewskie - Grzybowski Młyn. Sielawą w koniec sezonu 4
Selfie w oczekiwaniu na pekaes. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

***

[Fragment książki: Szwajcarya 2017. Kaszuby” Tomasza Słomczyńskiego, która powstaje przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego]

W poszukiwaniu nagrzanej ulicy. Maria Dąbrowska w Kartuzach 1