Bo Kaszubów nie można przenieść nigdzie, oni zawsze muszą być tutaj i nadstawiać głowy, żeby inni mogli uderzyć, bo my za mało polscy jesteśmy i za mało niemieccy, bo jak ktoś jest Kaszuba, nie wystarcza to ani Niemcom, ani Polakom. Ci zawsze dokładnie chcą wiedzieć, co jest co!
[Günter Grass, Blaszany Bębenek]
Słowa jednej z bohaterek słynnej powieści oddają sedno sprawy – tragicznej sytuacji, w której znaleźli się Kaszubi w czasie drugiej wojny światowej, i tuż po niej.
„Za mało polscy” i „za mało niemieccy”. No właśnie…
Pisząc o podpisywaniu przez Kaszubów tzw. niemieckiej listy narodowościowej, trzeba zwrócić uwagę na kilka kwestii, które z pozoru nie mają wiele wspólnego z wydarzeniami z lat wojny. Jednak ominięcie ich spowoduje, że obraz będzie niepełny, a w tym przypadku – niepełny, może znaczyć tyle, co fałszywy. Dlatego nie sposób o nich nie wspomnieć w niniejszym artykule.
Polak, Kaszuba – wróg III Rzeszy
22 lutego 1942 roku, Albert Forster, namiestnik Okręgu Gdańsk-Prusy Zachodnie wydał rozporządzenie, w którym nakazywał wpisywanie się na Niemiecką Listę Narodową. Stwierdzał w nim jednoznacznie, że kto nie podpisze takiej listy, uznany będzie za wroga III Rzeszy.
Niemiecką listę narodowościową podpisało około 950 tys. osób, to jest ponad pięćdziesiąt procent mieszkańców ówczesnego Pomorza.
„Schütz” i „Szyc”
Czyli, że co drugi Pomorzanin zadeklarował swoją niemieckość. W sensie formalnym jest to prawda.
Jednak czasem bywa tak – i w tym przypadku również, że goła prawda przypomina g… prawdę. Bo teraz trzeba pochylić się nad okolicznościami i kontekstami. Bez nich niczego nie da się zrozumieć.
U progu dwudziestego wieku Pomorze to był zupełnie inny etniczny kosmos niż dzisiaj.
Administracja niemiecka funkcjonowała na tym terenie od kilkuset lat. Dziewiętnasty wiek, szczególnie jego druga połowa, mijał pod znakiem agresywnej akcji germanizacyjnej. W sposób naturalny – nie zważając na politykę, ludzie się w sobie zakochiwali, podejmowali decyzje o wspólnym życiu. Małżeństwa kaszubsko-niemieckie nie należały do rzadkości. Linie podziału częściej przebiegały według kryteriów wiary (katolik czy ewangelik) niż etnicznych. Dzisiaj, na resztkach cmentarzy ewangelickich (np. między Egiertowem a Przywidzem) znajdujemy nieliczne ocalałe, zdewastowane „poniemieckie” nagrobki” z nazwiskami pochowanych: „Gruschka” albo znajdujące się po sąsiedzku: „Schütz” i „Szyc” czy też: „Hirsch” i „Hirsz”. W jakim języku ludzie ci modlili się, a w jakim ciskali przekleństwa? Tego się pewnie już nie dowiemy.
Pogranicze
Przedwojenne Pomorze to typowy teren pogranicza, gdzie mieszają się treści kulturowe, gdzie ludzie o różnych narodowościach współżyją ze sobą, kłócą się i kochają, i gdzie występują konflikty na tle etnicznym, skrzętnie wykorzystywane i podsycane przez polityków i propagandzistów.
I pewnie nie sposób już dzisiaj ustalić, po jakiemu Schütz i Szyc z ewangelickiego cmentarza mówili pacierz, ale możemy zajrzeć do wyników dawnych spisów powszechnych. Na przykład tego z 1910 roku.
Okazuje się, że Pomorze było mocno zróżnicowane. Zachód i wschód województwa, a także duże miasta na czele z Gdańskiem, to były tereny zgermanizowane, na których przeważali Niemcy (np. w Gdańsku na 161 tys. mieszkańców mamy zaledwie 6 tys. Polaków).
Natomiast część środkowa Pomorza – czyli powiaty: lubawski, starogardzki, kartuski, pucki – tu odnotowano wyraźną przewagę osób identyfikujących się z Polską (Kaszubów) – między 70 a 80 proc.
Z jednej strony, z drugiej, trzeciej…
Statystyki z 1910 roku mogą być jedynie punktem wyjścia do dalszych rozważań o polskości (lub ew. niemieckości) Kaszubów. Spisano już na ten temat tomy, zapełniono biblioteczne półki. I jest kilka kwestii, które wypadałoby zaznaczyć.
Po pierwsze – wciąż funkcjonował i dawał się odczuć tzw. kompleks kaszubski (niechęć samych Kaszubów do identyfikacji z własną grupą etniczną) połączony z fascynacją tym, co niemieckie, z drugiej strony zaś – powstał ruch młodokaszubski, stawiający sobie za cel odrodzenie kaszubskiej etniczności – ale tylko w państwie polskim.
Po drugie – nastała Polska. Inteligencja kaszubska – może jeszcze nieliczna, miała teraz możliwość awansu zawodowego. Nikt już nikogo nie poniewierał za bycie Kaszubą. Jednak – z drugiej strony, po 1920 roku sami Kaszubi mocno rozczarowali się polityką rządu polskiego wobec nich, która pozostawała wiele do życzenia.
Po trzecie – na mocy postanowień Traktatu Wersalskiego – Kaszuby zostały podzielone i część terenów (Bytów i okolice) przypadła Niemcom, co tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej oznaczało dla Kaszubów ogromną presję germanizacyjną.
Długo by o tym wszystkim pisać, to temat na zupełnie inny artykuł. Poprzestać można na tym, że dla wielu Kaszubów polskość była oczywistością – i tych była statystyczna większość. Jednak również pamiętać należy, że dla wielu innych, np. wychowywanych w rodzinach kaszubsko-niemieckich, identyfikacja z Warszawą tak oczywista już nie była.
Wróćmy jednak do lat czterdziestych, do strasznego czasu wojny.
Terror
To kluczowa kwestia – nie da się w ogóle mówić o problemie podpisywania niemieckiej listy narodowościowej przez Kaszubów, nie wspominając o tym, co działo się na Pomorzu między wrześniem 1939 roku a styczniem 1940. Wtedy właśnie trwała tak zwana „krwawa jesień”.
8 października 1939 roku, na mocy dekretu Adolfa Hitlera, Pomorze zostało anektowane do Rzeszy. Dlatego polityka władz hitlerowskich była tu inna niż w innych częściach Polski. Priorytetem stało się „oczyszczenie” tego fragmentu Rzeszy z „elementów antyniemieckich” – czyli wymordowanie wszystkich, którzy wcześniej, w okresie dwudziestolecia międzywojennego, dali się poznać jako aktywni Polacy.
Jesienią 1939 roku i wczesną zimą 1940 roku Niemcy wymordowali ok. 40 tysięcy mieszkańców Pomorza.
Pierwszych zbrodni – tuż po wkroczeniu na teren Pomorza, dokonywał Wehrmacht oraz niemieckie służby bezpieczeństwa. Później rolę przewodnią objęły oddziały Selbschutzu (etniczni Niemcy zamieszkujący Pomorze – sąsiedzi mordowanych Polaków) – dokonywano aresztowań i egzekucji według specjalnie przygotowanych list.
Szkólny, ksiądz i lekarz
Wcale nie trzeba było być wybitnym społecznikiem, politykiem czy samorządowcem. Na listach wrogów Rzeszy znaleźli się nauczyciele, lekarze, księża, zakonnice, urzędnicy.
W Piaśnicy zamordowano ok 10 tys. Pomorzan, kolejnych kilka tysięcy w Lesie Szpęgawskim. Ale nie tylko tam – podczas „krwawej jesieni” całe Pomorze spłynęło krwią mordowanych.
27 października 1939 roku w pobliżu Kalisk rozstrzelano 136 osób, byli wśród nich między innymi: Feliks Wieczorek – właściciel drogerii, ks. Aleksy Gburek – wikariusz ze Stężycy.
11 listopada, koło Egiertowa, zginęło 47 Polaków, byli rozstrzeliwani i dobijani kolbami przez miejscowych volksdeutschów.
25 listopada polana obok Kalisk powtórnie stała się miejscem mordu, na kolejnych 39 Polakach…
I tak dalej – powyżej przywołane zostały tylko nieliczne przykłady z okolic Kartuz. Te same sceny rozgrywały się na całym Pomorzu.
Mogiły
Rzecz jasna, mieszkańcy widzieli, co się dzieje, i co grozi za bycie Polakiem. Zapanował terror. Zabroniono mówić po polsku, nawet msze św. i spowiedź musiała być prowadzona po niemiecku. Kto nie znał tego języka, musiał się go szybko nauczyć. Ze wspomnień wynika, że mówienia po polsku zaprzestano nawet w domach. Groziły za to kary, a ktoś przecież mógł donieść, gdyby usłyszał polską lub kaszubską mowę…
„Pomorska krwawa jesień” – wymordowanie 40 tysięcy przedstawicieli polskiej inteligencji, terror, jaki wprowadzili Niemcy na Pomorze w 1939 roku, to wszystko znacznie przerastało brutalnością warunki okupacji niemieckiej na pozostałych częściach Polski. I warto o tym wiedzieć, pamiętać i głośno mówić.
22 lutego 1942 roku Albert Forster, namiestnik Okręgu Gdańsk – Prusy Zachodnie wydaje rozporządzenie, w którym nakazuje wpisywanie się na Niemiecką Listę Narodową. Stwierdza w nim jednoznacznie, że kto nie podpisze takiej listy, uznany będzie za wroga III Rzeszy.
„Wroga III Rzeszy…” Od masowych egzekucji minęły dwa lata. Zbiorowe mogiły ledwo co zdążyły porosnąć trawą.
Cztery grupy
Ludność niemiecka – również mieszkańcy Pomorza i Kaszub, została podzielona na cztery grupy. Pierwsza, Reichsdeutsche to były osoby narodowości niemieckiej, aktywne politycznie. Druga, Volksdeutsche, to były osoby narodowości niemieckiej, ale zachowujące się biernie. Trzecia: Eingedeutsche – ludność niemieckiego pochodzenia, która uległa już polonizacji, ale w przyszłości mogła okazać się wartościowa dla Niemców. To była największa grupa na Pomorzu. I grupa czwarta, osoby pochodzenia niemieckiego, ale już całkowicie spolonizowane.
W 2014 roku, Muzeum II Wojny Światowej wydało książkę „Wojna na Kaszubach”, autorstwa Rolanda Borchersa i Katarzyny Madoń – Mitzner. Zawiera ona wypowiedzi uczestników tamtych wojennych wydarzeń – Polaków (Kaszubów) i Niemców.
Uczestniczący w wywiadach w prostych słowach opowiadają o tym, co groziło za niepodpisanie listy, a co wiązało się z jej podpisaniem. Mówią też, jakie w praktyce były konsekwencje takich wyborów.
Jedzenia dostał jeszcze raz tyle
Franciszek Słomiński, w momencie wybuchu wojny miał osiem lat. Jego ojciec i wuj nie podpisali listy. Podpisał ją dziadek. Dlaczego? Jak tłumaczy po latach pan Franciszek:
Był stary już, na front go nie wezmą, to podpisał, bo tam sprawa była taka, że jedzenia dostał jeszcze raz tyle, co Polak.
Z pewnością widmo nędzy stawało przed tymi, którzy odmawiali podpisania listy. Za taką odmowę groził nakaz niewolniczej pracy, bez wynagrodzenia czy chociażby posiłku (czasem niemieccy gospodarze taki posiłek zapewniali swoim pracownikom, a czasem nie). Opowiada Dominik Sosnowski, urodzony w 1927 roku:
Praca była cały tydzień. I trzeba było po polu chodzić od wschodu słońca do zachodu. Tam nie było wyznaczonych godzin. A jak była akcja pracy, akcja żniwna czy wykopki – to i w niedzielę trzeba było do pracy. (…) I nikt nie mówił, że nie, bo nikt nie śmiał.
Byle nie do Wehrmachtu
Jednak podpisanie listy miało swoje bardzo przykre konsekwencje, Tych, którzy decydowali się na ten krok, czekała służba w Wehrmachcie. Trwały więc spekulacje – czy warto podpisywać, czy nie. Mówi Zofia Lichy, która urodziła się w 1922 roku:
U nas oni namuszali bardzo, żeby tę listę podpisać (…) Moja mama pochodziła z niemieckiej rodziny – to oni nas w ogóle namuszali, w ogóle na nas nacierali. [Urzędnicy przychodzili – dop. red.] z Kiszewy i jeszcze z powiatu. (…) My na tym nie straciły bo my były tylko trzy dziewczyny. Żaden chłopak do wojska nie poszedł, ojciec mój miał już przeszło pięćdziesiąt lat – to my na tym nic nie stracili.
O tym, ze Kaszubi, podpisując listę, musieli liczyć się z tym, że młodzi mężczyźni z rodziny zostaną wcieleni do Wehrmachtu, dowiadujemy się dziś ze słów Cecylii Zabrockiej, w owym czasie nastolatki:
Wciąż go cisnęli, ale ojciec tak sobie rozważył i pamiętam te jego słowa: „Ja mogę podpisać a za to oni (synowie – dop. red.) pójdą na wojnę. Jak któryś wróci z wojny kulawy, bez ręki, ranny, to będą mnie przeklinać.
Lagry. Stutthof. Partyzantka
Dla młodego człowieka, w wieku poborowym, odmowa podpisania listy często równała się z obozem – przy odrobinie szczęścia był to obóz pracy, w gorszym przypadku obóz koncentracyjny Stutthof. W najgorszych przypadkach, w razie odmowy można było stracić życie.
Opowiada Konstantyna Skwierawska, urodzona w 1923 roku:
Musieli na tej sali z rękami do ściany [stać – dop. red.] i że mają podpisać, a jak nie, to ich zabiją. Za każdym Niemiec stał z bronią, a oni wszyscy, że nie – i nie zabito nikogo. Tylko zaraz na drugi dzień musieli stawić się i wywieźli ich do łagrów.
Relacja Marianny Grzywacz, która w 1939 roku miała 26 lat:
Jedni podpisali, drugie nie podpisali. (…) Polaki, ci, co nie podpisali, nic nie wymawiali tym [co podpisali – dop. red.] , a te nie wymawiali tym nic. Nie było konfliktów. (…) Ale tego sąsiada, Jasnocha [co nie podpisał – dop. red.] do lagru wzięli, do Stutthofu, szczęście, że on miał znajomość.
Dalej z relacji dowiadujemy się, że udało się tego mężczyznę „wydobyć” z obozu koncentracyjnego.
To on był fest chłop, gruby, był trzy czy cztery miesiące w Stutthofie, to przyszedł taki chudy (…)
Dalej opowiada pani Marianna:
Koło Skórcza to byli moi kuzyni, też się nie podpisali, wuj był do Stutthofu wzięty z synem jednym, a jeden był zabity, bo w lesie mieli bunkier wykopany i w bunkrze siedzieli i Niemcy dostali ich. Kto uciekł, ten uciekł, a ten nie zdążył i Niemcy go zabili.
Wielu tym, którzy nie podpisali niemieckiej listy narodowościowej, pozostawała jedyna możliwość – „bunkier w lesie” czyli partyzantka.
Beznadziejny wybór
Różnie losy Kaszubów się układały. Jedni podpisywali i ginęli na froncie w mundurach Wehrmachtu, innym udawało się zrzucić te mundury i przechodzili na stronę aliantów. Jeszcze inni wracali po wojnie i skrzętnie przez lata ukrywali fakt, że – wbrew swojej woli – ale jednak, walczyli po niemieckiej stronie.
Innie nie podpisywali. Czasem kończyło się to nędzą, którą po prostu trzeba było przetrwać, pracując ponad siły w niemieckim gospodarstwie – za darmo, zdając się na łaskę lub niełaskę bauera. Innym razem kończyło się to wywózką, utratą dorobku życia, gospodarstwa. Można też było trafić do Stutthofu. Albo do partyzantki. Albo zginąć na miejscu.
O tym wszystkim trzeba pamiętać mówiąc, że w trakcie II wojny światowej połowa Pomorzan zadeklarowała narodowość niemiecką.
***
Korzystałem z:
Roland Borchers, Katarzyna Madoń-Mitzner, Wojna na Kaszubach, Muzeum Drugiej wojny Światowej w Gdańsku, Gdańsk 2014.
Bogdan Chrzanowski, Andrzej Gąsiorowski, Krzysztof Steyer, Polska podziemna na Pomorzu w latach 1939 – 1945, POLNORD – Wydawnictwo OSKAR, Gdańsk 2005.
Mieczysław Widernik (red.) Dzieje Kartuz, tom II, Gmina Kartuzy, Kartuzy 2001.