Gdybyśmy mogli iść teraz do parku lub lasu, być może spotkalibyśmy młodą sowę, tak zwanego podlota. Bardzo często ptaki te, które spotykają spacerowicze, brane są za biedne pisklaki (choć wyrośnięte), które wypadły z gniazda. Czasem, niesłusznie, są otaczane opieką, zabierane do domu czy ośrodków rehabilitacji dzikich zwierząt.
„Bójkę” sowy i dwóch srok opisała Olga Tokarczuk w swoim, słynnym już felietonie, który napisała dla Frankfurter Allgemeine Zeitung.
Pani Olga zinterpretowała obserwację jako próbę ataku sowy na gniazdo srok. Oczywiście nie było mnie na miejscu, więc trudno mi powiedzieć, jak było naprawdę – a mogło być tak, że to sroki były agresorami. Co nie zmienia faktu, że lektura tego felietonu sprowokowała mnie do drobnej refleksji.
Ryzykowna strategia przetrwania
Młode sowy opuszczają gniazdo, mimo, że jeszcze nie potrafią wzbić się w powietrze. Siedzą wówczas na gałęziach, niekiedy spadną z nich na ziemię. Są obserwowane przez rodziców, którzy reagują, gdy zbliża się zagrożenie, na przykład ze strony innych ptaków, na przykład srok. Być może konflikt między sową i srokami, opisany przez panią Olgę, był w istocie obroną niewidocznych na pierwszy rzut oka młodych przez dorosłego rodzica. Mniejsza o to…
Dlaczego sowy opuszczają dziuplę zamiast siedzieć w niej – wydawałoby się – bezpiecznie?
Bo wcale to nie jest bezpieczne. Siedzenie w dziupli zwiększa szansę na przetrwanie dla pojedynczego osobnika. Z pewnością jest on mniej narażony we wnętrzu drzewa na ataki – dajmy na to, sroki, niż na zewnątrz. Ale… Przebywanie „w kupie” zmniejsza szanse na przetrwanie całego lęgu. Bo jeśli do takiej dziupli dobierze się większy drapieżnik, na przykład ssak, rodzic nic z tym nie zrobi, i życie stracą wszystkie młode. W przypadku ataku drapieżnika poza dziuplą, jest szansa, że zginie jeden młody osobnik, a na przykład dwa pozostałe przeżyją.
To jest taka sowia strategia przetrwania. Znana w przyrodzie. Strategia, która polega na rozpraszaniu się.
Rozproszyliśmy się jak sowy
My, ludzie, na całym świecie nagle musimy nauczyć się owego rozpraszania. Inaczej niż u sów, nie wychodzimy z własnych gniazd, ale się w nich zamykamy. I to jest nasze rozpraszanie się. Naukowcy mówią: „behawior”. Czyli specyficzny dla danego gatunku sposób zachowania, służący przetrwaniu, adaptacji do warunków. Właśnie w ekspresowym tempie homo sapiens zmienia swój „behawior”. Został do tego zmuszony na skutek zagrożenia, które się nagle pojawiło. Z punktu widzenia jednostki nie zawsze się to opłaci – zdrowy, młody przedsiębiorca mógłby dalej odbywać spotkania biznesowe, sprzedawać swoje towary, i w ten sposób zapewniać sobie przetrwanie. Rachunek prawdopodobieństwa wskazuje, że mógłby podjąć takie ryzyko, licząc na to, że nawet jeśli zachoruje, to wyzdrowieje, i zachowa środki do życia – nie zamknie biznesu. Ale godzi się na izolację, bo z punktu widzenia populacji jego zachowanie byłoby zbyt ryzykowne.
Czy to z mojej strony interpretacyjne nadużycie, zbytnia biologizacja zjawiska z gruntu społecznego i kulturowego, więc rządzącego się innymi prawami niż przyroda? I tak, i nie. Zjawiska społeczne, rzecz jasna, są różne od przyrodniczych. Złamanie izolacji jest dzisiaj karalne, wiec ów przedsiębiorca może po prostu bać się kary… I tak dalej. Ale… Koronawirus jest zjawiskiem przyrodniczym. Oczywiście, sowy nie wyprodukują sobie „kodeksu wykroczeń” albo „szczepionki” na drapieżnika, my zapewne damy radę to zrobić. Za jakiś czas. Ale – dopóki nasza cywilizacja nie jest w stanie wyeliminować zagrożenia, ludzie muszą zachowywać się trochę jak sowy.
Oczywiście porównanie do sów, czy innych gatunków, które się rozpraszają, ma swoje ograniczenia. Można mnożyć podobieństwa i różnice.
Jedno jest dla mnie oczywiste: ze wszystkimi internetami, komunikatorami, telewizjami, netflixami i fejsbukami, wciąż jesteśmy populacją organizmów, które podlegają prawom Natury, i zdarza się, że nagle musimy podejmować strategie przetrwania, znane Naturze od zawsze.
Bóg, Historia, Natura
Jeden z moich serdecznych kolegów podzielił się podobną refleksją na Fejsbuku, że oto przyroda nas dopadła, a przecież byliśmy tacy pewni siebie, sądziliśmy że nic nam nie grozi.
Ta opinia została skontrowana przez adwersarzy: że człowiek zawsze chce sobie tłumaczyć nieszczęścia, które go spotykają – a to interwencją Boga, a to mechanizmem Historii, a to działaniem sił Natury.
Owszem, to prawda. Różnica jest jednak taka, że w Boga można wierzyć lub nie, podobnie zresztą jak w mechanizmy Historii.
W prawa Natury (pisanej wielką lub małą literą, jak kto woli) trudno nie wierzyć. Można oczywiście zaprzeczać temu, że one nas dotyczą, mniemać, że dzięki postępowi cywilizacyjnemu zdołaliśmy się z nich „wyłączyć”.
Można jednak też pochylić głowę z pokorą, tym bardziej, że w najbliższych dekadach Natura da nam dotkliwie znać o sobie. Pandemia, pandemią, ale katastrofy klimatycznej nikt nie odwołał. Przygotujmy się więc na to, że jeszcze nie raz się przekonamy o własnej bezradności. Dlatego też, spoglądając w przyszłość, zastanawiam się, jakie strategie przetrwania będziemy przyjmować.
Czy takie, które będą miały zabezpieczać byt jednostkom, czy całym populacjom? I jak będziemy definiować owe nasze „populacje”? Kto będzie „nasz”, a kto nim nie będzie? Sowy narażają się, by zwiększać szanse przetrwania dla lęgu – czyli rodziny, a jest to korzystne z punktu widzenia populacji, czyli wszystkich przedstawicieli gatunku na danym terenie. Dla kogo będzie chciał się narażać homo sapiens?
Wiele jest pytań, z zakresu socjologii, politologii czy filozofii, które stawia nam dzisiaj Natura.