Dziennik podróży z Chojnic do Brus, maj 2017, dzień drugi.
Rano przy śniadaniu nad jeziorem Bardze Duże. Słońce już wysoko, robi się bardzo ciepło i bardzo nie chce się stąd ruszać, wzuwać ciężkie buty i zarzucać garba na plecy. Na wodzie kaczki krzyżówki i gągoły. Te drugie, to takie kaczki dziwaczki, które zamiast budować gniazda w trzcinach, zajmują dziuple, jak nie przymierzając – sowy. I jeszcze łyski, postękujące delikatnie, jakby były niewinne i bezbronne. A słyną ze swojej waleczności. Lepiej z nimi nie zadzierać.
Biwak
Siedzę na niezłożonym jeszcze moim małym biwaku i patrzę na ptaki. Notuję w zeszycie, któremu nadałem nazwę na wyrost: dziennik podróży.
Za moje biwakowanie mógłbym zapłacić słony mandat. Nie byłoby tłumaczenia, że jestem cicho, że nie zostawiam śmieci, w ogóle nie zostawiam śladów, że nie rozpalałem ogniska, że po prostu położyłem się na ziemi i zasnąłem nie wyrządzając nijakiej szkody. Bo nie wolno tak spać. To zbyt proste żeby mogło być dozwolone.
Teraz przychodzi na myśl wczorajsza wędrówka i wieś Czarnoszyce. Wioseczka, leśna osada. Ujadanie psów, dwóch małych kundli, nie pilnowanych przez nikogo, które wybiegły przez bramę w stronę obcego. Wszystkiemu milcząco przypatrywała się rodzina na podwórzu – biały plastikowy stół, takie same krzesła, spojrzenia ciekawe, spokojne, niedyskretne, kawa z mlekiem w szklankach, szklanki w plastikowych oprawkach, do połowy kolor brązowy, od połowy – beżowy.
Groby
Psy towarzyszyły mi do końca pobytu we wsi, a zajęło mi to dłuższą chwilę. Przy drodze stały poniemieckie groby. Wśród drzew, wysokich. Jakby te drzewa, wyrosłe na rozkładających się tkankach ludzkich, miały coś z pogańskiego świętego gaju.
To nie były tylko niemieckie groby. Polskie nazwisko zmarłego w 1956 roku. Być może w ciągu niezbyt wyraźnych liter i cyfr na nagrobku zaklęta jest historia repatrianta ze wschodu, który spoczął tu, między Niemcami, w obcej kaszubskiej ziemi.
Jednak większość grobów niemieckich. Cmentarz, jakich na Kaszubach bardzo wiele.
Cmentarze ewangelickie na Kaszubach są zdewastowane i rozkradzione. Taka jest prawda. Chlubne przykłady – w Trzepowie i Kameli na przykład, gdzie ktoś – z prywatnej inicjatywy, taki cmentarz posprzątał, czasem – tak jak w Kameli, tablicę postawił. To jednak tylko wyjątki. Reguła jest taka, że cmentarze niemieckie nas nie obchodzą, bo nie są nasze. Rozkradliśmy co się dało. A teraz niech sobie niszczeją, znikają powoli, przykrywane kolejnymi warstwami liści, zarosłe mchami, pachnące ściółką, robactwem, rozkładem i zapomnieniem.
Cmentarze takie poznaje się dziś po drzewach. W poszczególnych miejscach, na polu rosną takie zagajniki z drzew mających dobrze ponad sto lat. Jeśli ni stąd ni z owąd, nagle na polu wyrasta przed człowiekiem taki właśnie mikrolas, to duża szansa, że między drzewami odnajdzie się rozkopane doły, gruzy, resztki wyrytej w marmurze frazy: „hier rucht in Gott”, fragmenty cokołów pod tabliczki z ornamentami roślinnymi.
Drzewa. Uśmiech
A więc drzewa – one zostały, jak niemi świadkowie, zapisujące wiernie wszystko w fałdach kory. Jaka szkoda, że nie potrafimy tego odczytać. Kto jest pochowany, ilu ludzi przyszło na pogrzeb, kto płakał, a kto po cichu z boku palił papierosa. Drzewa mogłyby opowiedzieć, kto dewastował, kto kradł. Drzewa – wiązy, buki, dęby.
„Nasi” rozkradli płyty, zabrali żelastwo, rozkopali groby w poszukiwaniu kosztowności, mitycznego niemieckiego skarbu, zrobili to wszystko – ale drzew nie ścięli. Do tego się nie posunęli. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego.
W Czarnoszycach, gdy chodziłem między grobami, psy ujadały przy moich nogach tak, że trudno było myśli pozbierać. Rejestrowałem tylko obrazy: zadbane, przegrabione ścieżki między tym, co zostało po grobach, kwiaty na nagrobkach, sztuczne i świeże, usunięte krzaki, wyplewione zielsko, pozbierane jakieś skorupki ze starego nagrobka, odłożone na kupkę, starannie, żeby żadnej nie pominąć.
Odchodząc spojrzałem na mieszkańców gospodarstwa popijających kawę na podwórzu. Albo się ktoś do mnie uśmiechnął, albo mi się wydawało.
A chwilę później, już za wsią mijał mnie czarny nissan pick-up. Wyjechał z lasu. On w garniturze, prowadził, ona w jakiejś kwiecistej, lekkiej sukience, staranny makijaż, włosy prosto od fryzjera, bukiet kwiatów w dłoniach. Byli tak samo zdziwieni moją obecnością, jak ja ich.
Babilon. TIR-y
Kończę śniadanie, kończę przegląd obrazów dnia wczorajszego. Mielonka smakuje podle, jak zawsze, i jak zawsze w takiej chwili zastanawiam się, jaki wewnętrzny, niezrozumiały, irracjonalny przymus każe mi sięgać w sklepie po mielonkę „na wyjazd”.
Babilon. Przedpołudnie. Nazwa tej leśnej osady, trzeba przyznać, dość pretensjonalna. Przy asfaltówce dwa obejścia. Pierwsze było przed wojną po stronie niemieckiej. Drugie to dawna, przedwojenna polska stanica Straży Granicznej. Dzisiaj coś w rodzaju motelu z restauracją. Zachęty dla kierowców TIR-ów, żeby tu nocowali. Tylko, co tutaj, w środku lasu miałyby robić TIR-y? W sieni chłód, zrzucam plecak żeby jakoś się zmieścić w wąskich drzwiach. W kuchni praca wre. Młoda dziewczyna odpowiada, że owszem, można wypić kawę i kupić wodę. Ale nie może zaprosić na salę. Przygotowują uroczystość. Proponuje, żebym wypił kawę na korytarzu albo na tarasie. Na tarasie jest jak najbardziej w porządku.
Zaglądam chyłkiem do sali. Przypomina trochę górskie schronisko z barem i ladą, na ścianach wiszą trofea myśliwskie i sprzęt AGD sprzed stulecia.
Na korytarzu wisi gablota poświęcona dawnej stanicy, w niej zaś – kopie meldunków polskich pograniczników.
Meldunek
„Melduję, że dnia 11 lipca 1938 roku o godzinie 13-tej przebywała w znajdującej się przy samej granicy po stronie niemieckiej restauracji Franciszka Niklera z Niesewanz – wybudowanie /przedpole placówki Charzykowo/ wycieczka, składająca się z około 20 umundurowanych i częściowo uzbrojonych w krótką broń palna i białą członków SS i SA. W tym czasie przemaszerowała prowadzącą nad granicą szosą od strony Konarzyn do Chojnic drużyna z I Batalionu strzelców z Chojnic, którą hitlerowcy sfotografowali.
Następnie hitlerowcy udali się nad granicę po stronie niemieckiej ok 20 metrów na drogę Niesewanz – Charzykowo – do kamienia granicznego 100, gdzie sześciu z nich, w tym jeden uzbrojony, podeszło o godzinie 13.40 do zapory granicznej, znajdującej się ok. 1 metr od linii granicznej po stronie polskiej. Na widok strażnika, Ktaraka Jana, hitlerowcy cofnęli się na teren niemiecki i razem z ich towarzyszami odmaszerowali w kierunku m. Niesewanz. Gdy byli na pewnej odległości od granicy usłyszeli śpiew powracającej z ćwiczeń kompanii I batalionu strzelców z Chojnic, wobec czego cofnęli się i o godz. 14 sfotografowali ją…”
Bestia
Zwyczajna opowieść, żadnych fajerwerków. Oto dwudziestu chłopaków, może mężczyzn w hitlerowskich mundurach włóczy się przy granicy, chcąc sprowokować polskich strażników, fotografuje polskich żołnierzy. I pewnie nikt nigdy nie wywiesiłby tego meldunku na ścianie i nigdy nie spisywał jego treści, gdyby nie fakt, że ta niepozorna historia opowiada o tym, jak budzi się z drzemki bestia. Już warczy przez sen, ale jeszcze leży w barłogu. Podniesie łeb dopiero za rok.
A chłopcy w mundurach SS, w 1938 roku prowokujący polskich pograniczników ze śmiechem i bezczelnie , uzbrojeni w broń krótką albo białą, w krótkich spodenkach na szelkach, cieszący się latem, za rok trafią do okupowanej Warszawy, będą zakładać getta, pilnować by transporty do Auschwitz kursowały regularnie, będą rozstrzeliwać cywili w sierpniu 1944 roku na Woli, będą…
To później, tymczasem w 1938 roku bestia pomrukuje, słychać to gdzieś na dnie śmiechu wygłupiających się blond-chłopców w mundurach SS i SA.
Czas w drogę. Kawa z ekspresu całkiem niezła, garb na plecy, kije w dłoń.
Nikt nie mówi: Swornegacie
Jezioro Duże Łowne. Zamknięty jeszcze ośrodek wczasowy i ścieżka wiodąca przez krainę bobrów. Aż miło patrzeć na ten cały malowniczy bajzel, który po sobie pozostawiają.
Nad brzegiem jeziora wędkarz. Mówi, że nie biorą. A potem pokazuje osiem ładnych dużych płoci w siatce. Wymienia nazwę: Swory. Nikt nie mówi: „Swornegacie”. Bo też nikt nie wie, jak to nazewnicze dziwadło odmieniać przez przypadki.
Małe Swornegacie. Strój ludowy
Przystań – budynek wprost na plaży, przyglądam się starszemu panu w stroju ludowym. Strój ludowy jest ogólnopolski, taki sam w każdym regionie. Wszechwiejski.
Mężczyzna ów ma na sobie materiałowe, ciemne spodnie, trudno odgadnąć jaki to kolor, granatowo-, czarno-, szaro-brązowy. Kto wie, być może kiedyś, za czasów swojej świetności były nawet częścią jakiegoś garnituru, kupionego w pedecie na specjalną okazję – czyjeś chrzciny lub pogrzeb.
Ma na sobie również podobną marynarkę, na pewno nie od kompletu, ale jej szarość jest wręcz bliźniacza do koloru spodni. Spod marynarki wystaje koszula robocza w grubą czerwono-czarną kratę, taka, jaką można kupić w niemal każdym wiejskim domu towarowym za 29,90.
To jego strój ludowy. Jest jak mundur, jak uniform, nosząc go wysyła w świat informację: jestem miejscowy. Tak bardzo różni się od przyjezdnych.
Ci z kolei, wszyscy – jak jeden mąż, literalnie, i dosłownie, ubrani są w obcisłe koszulki i spodenki, z krzyczącymi, żarówiastymi napisami. Na Swornegacie właśnie trwa najazd barbarzyńskich hord rowerzystów. Strój ludowy wygląda organicznie i maskująco przy tych śliskich i błyszczących w słońcu ciuchach. Pachnie ziemią, może trochę moczem i brudem, rybami, gnojówką i stajnią. Jest antytezą syntetycznej sterylności rowerzystów.
Sensy ukryte
Pan w stroju ludowym patrzy. Patrzy inaczej, patrzy obserwacyjnie, jak miejscowy, jak strażnik jakiegoś niesłyszalnego dla przyjezdnych rytmu. Dostrzega, wychwytuje bezbłędnie każde jego zakłócenie, każdy nietakt i fałszywą nutę. Widzi sensy ukryte, niedostępne żadnemu z rowerzystów, żadnemu z przybyszy. Wszystko i wszystkich albo prawie wszystko i wszystkich potrafi nazwać, wprost, bez ogródek, po nazwisku, potrafi dać rzeczy właściwe imię.
– Masz papierosa? – pyta.
– Nie mam od kiedy nie palę. Ale bym zapalił – odpowiadam. – A ty palisz? – pytam.
– Nie, ja też nie palę. Dlatego nie mam.
Odchodzi. Bezczelnie podchodzi do pary siedzącej obok przy stoliku.
Ona ma
– Papierosa masz? – pyta. A w tym pytaniu nie ma zwykłej w tej sytuacji uniżoności, jest zaczepka, wyższość marynarki nad obcisłą koszulką termojakąśtam.
– Nie mam. Nie palę o odpowiada smukły blondyn.
– Ale ona ma – człowiek w stroju ludowym pokazuje na dziewczynę, która tu przyjechała z blondynem. Rzeczywiście, nie da się zaprzeczyć, dziewczyna pali cienkiego papierosa. Chłopak jest zmieszany.
Tak jakby oczywistym było, że dysponentem papierosów dziewczyny musi być mężczyzna. Miejscowy wyczekująco wpatruje się w chłopaka, który jest coraz bardziej zmieszany. Z sytuacji ratuje dziewczyna. Wyciąga z paczki jednego papierosa i podaje z ręki człowiekowi w stroju ludowym. Ten z łupem odchodzi na swoje dawne miejsce obserwacyjne za stołem ustawionym z boku.
A ona zza zasłony swoich okularów przeciwsłonecznych pokazuje mu zdjęcia w smartfonie, pyta się go czy jest ładna. On zza zasłony swoich przeciwłsonecznych okularów odpowiada, że tak, że jest ładna. Popijają piwo: on desperadosa a ona redsa. A potem robią sobie selfie. Wszystko jest idealne, dokładnie takie, jak powinno być. O człowieku, który teraz pali jej papierosa już nie pamiętają i pamiętać nie będą, bo jego obecność na ich wyjazdowym weekendzie nie mieści się w ramach folderu, który próbują sobie tu, w miejscowości o dziwnej nazwie: Małe Swornegacie, urządzić. A potem wsiadają na swoje rowery i odjeżdżają.
Drzemka
Owink. Drzemka pod drzewem, na mchu. Człowiek kładzie się, miękko, plecak pod głową i przychodzi sen. Prawdziwy sen. Nie na długo, ale jest. Daje więcej sił niż sto napojów energetycznych. Przede mną jeszcze cztery, najwyżej pięć kilometrów i Swornegacie.
Swornegacie
Wyłaniają się ładnie, delikatnie, miękko. Zza zakrętu, po trochu, nic od razu, skojarzenia z kobietą zrzucającą z siebie szlafrok mogą się wydać banalne, ale co zrobić, skoro są. I to wyraźne.
Swornegacie są teraz trochę w dole. Zebrały się wokół wieży kościoła, jakby na nabożeństwo, jakby te wszystkie dachy i kominy słuchały w skupieniu Ewangelii i miały zaraz przystąpić do komunii. Pomiędzy domami – anioły. Bielą się w kurzu, gdy słońce, chylące się już powoli ku zachodowi, rzuca z boku pomarańczowe promienie. Białe anioły biegają czymś zafrasowane, zaabsorbowane, zajęte swoimi sprawami. Albo siedzą po restauracjach w swoich albach.
Dziś dzień pierwszych komunii świętych.
Przechodzę przez wieś, szukam sklepu, potrzebuję wody. Nie ma sklepu, jest kilka restauracji, ale sklepu nie ma. A nie, mylę się, jednak jest. W podpiwniczeniu największej z restauracji.
W sklepie kolejka do monopolowego. Stoją faceci w garniturach. Każdy zamawia setkę, po dwie setki. Chowają do wewnętrznych kieszeni garniturów. Przyjęcia komunijne są bezalkoholowe.
Trzymają fason. Pod sklepem, posługując się małymi szklanymi buteleczkami, rozmawiają o swoich, męskich sprawach. Zaraz wrócą do beznadziejnie bezalkoholowych stołów w domach i wynajętych restauracjach.
Uścisk dłoni
– Dla kogo idziesz? – zapytał mnie chwilę później gdy przechodziłem, kolejny już raz przez tę wieś. Chciał mnie namówić na piwo, które on postawi. Staliśmy ściskając sobie prawice. Miał podbite oko i śmierdział nie do końca strawionym alkoholem. Namawiał, żeby się z nim napić. Nie chciał wypuścić mojej ręki ze swojej. Czułem, że moja dłoń utknęła w jakimś chropawym uścisku i nijak nie można jej oswobodzić. To było zdecydowanie zbyt nachalne, nie spodobało mi się to, dlatego straciłem ochotę na wypicie z nim czegokolwiek.
– Jak to: dla kogo idę? – nie rozumiałem o co mu chodzi.
– No, na co jest chore to dziecko… Bo to dziecko?
– Nie, nie idę dla żadnego dziecka, nie idę dla żadnego chorego, nie zbieram na nic pieniędzy. Idę bo lubię, dla siebie – w końcu udało mi się wymsknąć i żwawo ruszyłem do przodu zostawiając go za plecami. Słyszałem za sobą słowa, jak bardzo mnie szanuje za to, że idę, jak bardzo podziwia, że jestem prawdziwym podróżnikiem. Było to dość krępujące, zważywszy, że wydzierał się na pół wsi i ludzie przy stolikach, konsumujący pierwszokomunijne święto, zaczęli odwracać głowy w jego i moją stronę.
Petetek (PTTK). Dziennik podróży
Nadciągała burza. Nie uśmiechało mi się kryć się przed nią pod pałatką.
Nad świętą dzisiaj wsią otwarły się niebiosa i anieli jęli lać wodę. Wiadrami, beczkami, co tam który miał pod ręką.
Ale ja już wtedy byłem w wynajętym pokoju w peteteku, nad jeziorem Witoczno. Swornegacie zostawiłem za plecami. Miałem przedwieczorny czas, by wziąć do ręki zeszyt – mój dziennik podróży.
[Fragment książki: Szwajcarya 2017. Kaszuby” Tomasza Słomczyńskiego, która powstaje przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego]