Minęło kilka dni. Postanowiłem, że tym razem, nie będę bawił się w łowienie na spławik. Nic z tego. Zapoluję na większa rybę, jak Miłek, jak pan wędkarz, który pokazał nam swoje karpie i liny w siatce.
O tym, jak pierwszy raz wybraliśmy się na łowisko w Niesiołowicach, o tym, jak Miłek złowił jednego niewymiarowego sandacza, o tym, jak przekonaliśmy się, ile ryb można złowić w jeziorze Czarnym – czytaj w PIERWSZEJ CZĘŚCI REPORTAŻU – „Wielka ryba zamiast kajaka”
Wyruszamy tym razem dwoma samochodami, dołącza od nas Krzysztof, ojciec Miłka. Mamy więc dwóch tatów i dwóch synów. Będziemy łowić na sześć wędek. Wszyscy, oprócz Szymka, na grunt. Sześciolatek raczej nie dałby rady sobie z wędką zarzuconą kilkadziesiąt metrów przed sobą. Będzie walczył o utrzymanie zaszczytnego tytułu zdobywcy największej ilości ryb(ek).
Na miejscu scenariusz się powtarza. Nic się nie liczy, żaden obiad, żadne rozbijanie namiotów. Najpierw haczyki lądują w wodzie. Ale są również zasadnicze zmiany w stosunku do naszego pierwszego wypadu.
Zmiana dotyczy zanęty. Miłek miał kilka dni na to, żeby zakupić hurtową ilość pęczaku, nagotować, zdenerwować ojca, który zastał w kuchni… Można sobie wyobrazić, jak ona wyglądała podczas gotowania takich ilości kaszy. W efekcie na brzegu stanęło wypełnione po brzegi wiadro. Pachnące wanilią. Miłek dodał do pęczaku olejek waniliowy i cukier.
Zaczęło się nęcenie, solidne, Miłek i Krzysztof napełniali koszyczki zanętą, i zarzucali (z pustymi haczykami na razie). Zanęta rozpuszczała się w wodzie, pusty koszyczek wracał na brzeg, i od nowa… W ten sposób pęczak lądował w wybranym miejscu w jeziorze. Po chwili, gdy waniliowy przysmak w wystarczającej ilości zaległ na dnie, przyszedł czas na założenie na haczyk… No właśnie – czego? Poprzednim razem łowiliśmy głównie na robale – białe i czerwone. Sandacz zaś złowił się na ogon płotki (wcześniej wyciągniętej z wody przez Szymona, rzecz jasna – naszego specjalisty od drobnicy). Zaś wędkarz, który na sam koniec poprzedniego wypadu prezentował nam swoje karpie w siatce, łowił na kukurydzę.
Wszyscy więc zakładamy kukurydzę i siuuu… Plusk!
Dalej – wiadomo: rozbijanie namiotów, i takie tam… Obowiązki biwakowca. Raz, dwa, obozowisko jako tako postawione.
Teraz czekamy. Zero brań.
Jeszcze poprawię naciągi przy namiocie.
Czekamy.
Może ogarnę trochę te śmieci.
Czekamy.
Zjadłbym coś. Otworzę sobie puszkę z mielonką.
Czekamy.
Mrówki dobrały się do mielonki.
Czekamy.
O! Padalec przypłynął. To padalce umieją pływać?
Tylko Szymon swoim batem (wędka bez kołowrotka) wyciąga raz po raz jeziorne potwory, głównie okonki, jak mówi: „okony”.
Towarzyszy nam – oddalona o jakieś 100 metrów, czapla biała. Sięgam po lornetkę, którą przywiózł ze sobą Krzysztof. Gdyby to była czapla siwa, pewnie nie zwróciłaby uwagi. Ale… Biała? Zaglądam więc do smartfona…
„W Polsce skrajnie nieliczny ptak lęgowy, licznie zalatujący. Do niedawna czapla biała jedynie zalatywała do Polski. Obecnie jest tu także nielicznym ptakiem lęgowym. Wcześniej północny zasięg gniazdowania przebiegał przez Czechy i Słowację, obecnie następuje ekspansja tego gatunku na północ. Pierwszy przypadek gniazdowania w Polsce odkryto w 1997 r. nad Biebrzą, kolejne stwierdzone lęgowiska znajdowały się m.in. na zbiorniku Jeziorsko i w ujściu Warty w Słońsku” (Wikipedia)
„Będzie się czym pochwalić znajomym ornitologom” – myślę sobie. Ta tutaj, to na pewno nie jest osobnik migrujący. Czyżbyśmy przypadkiem odkryli miejsce gniazdowania tego „skrajnie nielicznego ptaka lęgowego”?
Tymczasem zbiera się na burzę.
Takie tam pomruki, jeszcze nic nie znaczą. Tylko, że powietrze robi się coraz bardziej gęste. ciemniej jakoś się robi. Ptaki przycichły. Krzysztof coś mówi o tym, że wędki mogą ściągać pioruny, że niebezpiecznie jest nad wodą w czasie burzy. Ma rację. Ale może przejdzie…
TRZASK!
No to nie ma wątpliwości. Wędy w górę, zwijamy interes, i do samochodu. Pierwsze krople, po chwili ulewa.
Są teraz dwie opcje. Pierwsza: przestanie padać. Druga: nie przestanie padać. Pojawia się myśl o odwrocie. Czy damy radę w strugach deszczu zwinąć namioty, zebrać cały majdan, wrzucić wszystko byle jak do bagażnika…? Nie! Zaraz przestanie. Nie poddamy się. Pochlastałbym się, gdyby się okazało, żeśmy zrejterowali, a tu się rozpogodziło.
Po kwadransie deszcz ustaje. Nie to, żeby przestało padać, ale… Da się przeżyć.
Burza przeszła, został po niej kapuśniaczek. Wędki wracają na swoje miejsce. Pluskiem koszyczków rozbijających tafle wody oznajmiamy rybom, że czeka na nie pyszna kukurydza. To nie tak, że przestało padać. Kapuśniaczek zamienia się w deszcz, deszcz w kapuśniaczek – i tak do północy, mniej więcej. I zero większych brań.
Przed północą Szymon – jak dorosły facet – ziewnął, wstał z krzesełka i oznajmił zgromadzonym, że idzie spać. Wszedł do namiotu, sam się przebrał w dres i zakopał w śpiworze. Chciałem, jak zwykle, przytulić malca, dać buziaka przed zaśnięciem, może nawet jakąś bajkę kaszubską trzasnąć, jak to zwykle w domu bywa, ale nie zdążyłem. Odwrócił się plecami i już – śpi. Cóż, chłopcy w jego wieku w prasłowiańskich czasach, przechodzili pod opiekę ojców, żeby stać się mężczyznami. Może był w tym jakiś sens?
Miłek tez w końcu wymiękł. Deszcz się wzmagał, pewnie miało to swoje znaczenie. Ognisko dogasało raz po raz, rozdmuchiwane walczyło z naporem wody, kroplami bombardującymi płonące drewno.
Zostałem wkrótce sam i wpadłem na genialny pomysł. Zamiast moknąć na brzegu rozsiadłem się wygodnie w przedsionku namiotu. Okazało się, że jest idealny do wędkowania w deszczu. Miałem stąd doskonały widok na tzw. świetliki (świecące w nocy patyczki przytwierdzane do spławików i bojek). Mogłem obserwować ich każdy ruch.
Po jedenastej deszcz ustał zupełnie. Teraz spokojnie mogłem wyjść z namiotu i czekać. I czekać… W ogóle nie przeszkadzało mi to, że nie ma brań. Czułem się szczęśliwy, tu nad jeziorem, wsłuchany w plusk ryb, które wyskakiwały na powierzchnię. Niektóre pluski były takie potężne, że strach pomyśleć, co za potwór je czynił. Wpatrywałem się w ciemną toń. Gdzieś tam, na dnie, znajduje się haczyk mojej wędki, gdzieś tam ryby krążą wokół niego, przepływają obok w ciemności. Ja mogę sobie tylko wyobrażać, jak to wygląda. I spokojnie czekać.
Po krótkim okresie chrapania – trwało to jakieś pół godziny, wyczołguje się z namiotu Krzysztof. Stwierdza, że nie będzie spał, przestało padać, czas na łowienie.
Siedzimy sobie tak we dwóch zasłuchani w ciszę nocy. Postanawiam sprawdzić, czy z przynęta na haczyku wszystko w porządku, czy się nie zaplątałem za bardzo w glony. I ledwo ruszam wędką, a już czuję nagłe drganie. Kilka obrotów kołowrotkiem i… Szarpnięcie. O cholera, czyżby coś tam było? Jeszcze kilka obrotów i już nie mam wątpliwości. Chociaż nie widziałem brania, coś ciągnie za żyłkę w głąb jeziora.
No to holujemy!
Kilka wolnych kroków do tyłu, i delikatnie, z wyczuciem obracam kołowrotkiem. I znowu. I znowu. Już ją widzę. Tuż przy powierzchni. Krzysztof obok czeka z podbierakiem, robi się zamieszanie, Miłek wyskakuje z namiotu, jeszcze dwa metry, metr – i jest! Leży w trawie, moja pierwsza w życiu złapana ryba z prawdziwego zdarzenia.
– Lin! – krzyczy pochylony nad nią Miłek.
Od tego lina się zaczęło. Branie za braniem. Brały głównie leszcze.
Wyciągaliśmy je raz po raz. Większe, mniejsze. Mi udało się złowić największego, miał półtora kilo.
Nadszedł świt. Bardziej z rozsądku niż ze zmęczenia kładłem się spać. W zasadzie już odpływałem w objęcia Grzeni (kaszubski duch dobrego snu), gdy dobiegły mnie z oddali głosy:
– O kurczę, chłopaki, coś mam, nie dam rady, ale ciągnie, cholera…
Chwilę to trwało, zanim zorientowałem się, że te odgłosy, to nie sprawka Grzeni, tylko Krzysztofa. Wyskoczyłem więc z namiotu i rzuciłem się po podbierak. Po chwili karpiszcze zległo na trawie.
Mogła być czwarta rano, szarzało. To było na tyle tej nocy. Zaczęło się od mojego lina, skończyło na krzyśkowym karpiu. Brania ustały wraz z nadejściem świtu.
Krzysztof poszedł spać, a ja nie zmrużyłem już oka do samego rana.
Dawno już nie witałem dnia w lesie, nad jeziorem, po nieprzespanej nocy. To szczególne uczucie. Pierwsze ptaki. Pierwsze promienie słońca. Blednący mrok, noc zmieniająca się w dzień. Nowy dzień. Pojawili się w łódce na jeziorze pierwsi wędkarze.
Brań więcej nie było. Tylko Szymon, od razu jak wstał… Wiadomo. W końcu jest mistrzem w swojej kategorii.
Około dwunastej byliśmy już spakowani. Przyszedł czas na końcowe foty.
W sumie osiem kilogramów ryb, które trafiły na patelnię (w części) i do zamrażalnika (czekają jeszcze na swój czas).
Na zdjęciu: Trzy największe ryby złowione tej nocy, Miłek po kolei wyciąga ryby z siatki, karp trzepie ogonem na lewo i prawo pryskając wodą.
***
Rozliczyliśmy się z właścicielami jeziora, żegnały nas zdjęcia złowionych w łowisku w Niesiołowicach ryb i szczęśliwych wędkarzy. Przyznam szczerze, że nie rozumiałem, skąd takie zamiłowanie u amatorów wędkowania do robienia zdjęć ze swoimi zdobyczami. Teraz już to rozumiem. Ale dalej nie potrafię tego wytłumaczyć. Kto nie przeżył tych emocji, ten nie zrozumie.
***
Myślałem, ze Szymon będzie miał dość, że zaspokoiłem jego chęć gapienia się w spławik, przynajmniej na jakiś czas.
– Tato, pójdziemy wieczorem nad staw do sołtysowej? – zapytał w drodze powrotnej.
To niewielki zbiornik należący do pobliskiego gospodarstwa, w którym możemy łowić ryby. Miłek go zarybia teraz karpiami.
A ja wiedziałem, że zanim położę się spać po nieprzespanej nocy, będę musiał rybki ładnie wypatroszyć i oskrobać.
– Zobaczymy – ziewnąłem znad kierownicy.