W ogóle to miały być kajaki. Wymyśliłem sobie, że to będzie kajakowe lato. Ale wyszło inaczej.
Córa na obozie jeździeckim w stajni czyści boksy i obija siedzenie już od paru dni. „Na stanie” został synek, sześcioletni Szymon. Po spływie Radunią, który zafundowaliśmy sobie na początku lata, niby wszystko fajnie, ale…
– Nudno trochę tak płynąć i płynąć – stwierdził sześciolatek.
Wychodząc z założenia, że nie ma co zmuszać dziecko, że na wszystko jeszcze przyjdzie czas, zachodziłem w głowę, co teraz z nim zrobić. Nie musiałem się długo zastanawiać. Nie to, żebym sobie pochlebiał, że jestem jakimś wyjątkowym tatą, ale stwierdzam, że trzeba wsłuchiwać się w dziecko, nawet jeśli nie potrafi jeszcze wyartykułować swoich potrzeb.
Dla Szymona pływanie bardziej lub mniej rwącą rzeką jest nudne, ale siedzenie godzinami i wpatrywanie się w spławik – już nie. Obok naszego wiejskiego domku mamy kilka stawów. Takie tam bajora, o średnicy kilkunastu metrów. Szymon zaczął znikać z domu na całe dnie. Okazało się, że łowienie kilku- lub kilkunastocentymetrowych karasi to największa frajda na świecie. Rybki oczywiście trafiały z powrotem do wody.
Pomyślałem: trzeba synowi pokazać, co znaczy prawdziwe wędkarstwo.
– Hura! – wykrzyczał swój entuzjazm na wieść, że zabiorę go na prawdziwe łowisko.
Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Problem w tym, że ja się na łowieniu ryb niewiele znam. Moja wiedza i umiejętności były wówczas (dwa tygodnie temu) zbliżone do wiedzy i umiejętności mojego syna, z tym, że lepiej mi szło rozplątywanie jego wędki (do kilku razy dziennie) – a w ostateczności – zakładanie nowych tzw. zestawów, gdy rozplątać się już nie dało (dla niewtajemniczonych: „zestaw” to żyłka, a na niej kuleczka zwana stoperem, spławik, ciężarki i haczyk).
Tak czy inaczej, konieczne było wsparcie techniczno-merytoryczne.
Po sąsiedzku z nami pomieszkuje Miłosz. Ma trzynaście lat i kompletnego hopla w kierunku: wędkarstwo (drugim jego hobby jest chemia, a dokładniej – tworzenie mieszanek wybuchowych, co ostatnio skończyło się niegroźnym na szczęście oparzeniem, ale to już inna historia).
– Miłek, nie chciałbyś wyskoczyć na dwa dni na łowisko?
– No co ty, wujek, poważnie mówisz?
– Poważnie. Jadę z Szymonem, jedziesz z nami?
Pytanie było retoryczne.
W umówionym dniu, gdy minęła trzynasta, wsiedliśmy we trójkę do auta, i wyruszyliśmy do Niesiołowic, gdzie na mapie, a potem w internecie znalazłem coś, co nosi nazwę „Łowisko na jeziorze Czarnym i Stanica nad Kamiennymi Kręgami”.
Gdy dojechaliśmy na miejsce, słońce grzało pełną parą. Umówiliśmy się z właścicielami jeziora, że rozbijemy namioty na jego brzegu. Trzeba było przenieść graty z samochodu na miejsce biwaku. To jakieś 300 metrów. Gdy już cały majdan wylądował na trawie, przyszedł czas na… Jeśli ktoś myśli, że na rozbijanie namiotu i tym podobne zajęcia, zwykle kojarzone z wakacyjną przygodą, to się myli. Chłopcy – zarówno ten sześcioletni, jak i trzynastolatek, czekali tylko na pierwszą wolną chwilę, żeby zarzucić… I kiedy ojciec jednego z nich, wujek drugiego, próbował uzyskać jakąkolwiek pomoc w ogarnianiu bałaganu przy brzegu, wędkarze nie odrywali wzroku od spławika i bojki.
Jakiej bojki? W tym miejscu należą się dwa słowa tytułem wyjaśnienia dla tych, którzy z wędkarstwem mieli tyle wspólnego, co ja (jeszcze niedawno). Otóż: ryby łowi się na spławik albo na grunt (zapewne jest jeszcze tysiąc innych metod, ale na razie nie mam o nich pojęcia). Na spławik – to każdy chyba wie – to plastikowe urzędzenie stoi sobie w wodzie, a jak się zaczyna poruszać albo zanurkuje, albo się gwałtownie położy na powierzchni wody, trzeba zacinać wędkę (szarpnięcie do góry albo w bok) i wyciągać rybę, jeśli tam jeszcze jest.
W przypadku łowienia sposobem „na grunt”, sprawy mają się inaczej. Na żyłce w ogóle nie ma spławika. Jest za to tzw. koszyczek albo tzw. sprężyna. To takie urządzenie, które wypełnione jest zanętą (zanęty… osobny temat rzeka), która rozpuszcza się w wodzie i – jak sama nazwa wskazuje, nęci ryby, żeby podpływały. Kilkadziesiąt centymetrów niżej znajduje się smakowity kąsek – na haczyku. Ryba – zanęcona zanętą, podpływa tam gdzie wędkarz zarzuci. Konsumuje sobie to, co rozpuściło się w wodzie, aż tu nagle dostrzega (albo wywąchuje – Miłek twierdzi, że ryby kierują się węchem) w pobliżu supersmacznego robaka. Nie podejrzewa jednak, że w środku smakołyku ukryty jest zdradliwy haczyk. Dalej – wiadomo. Zacięcie, holowanie do brzegu, radość wędkarza.
Skąd jednak – skoro nie ma spławika, wędkarz taki wie, że ma branie? No właśnie – tu dochodzimy do tematu bojki. Branie objawia się napięciem żyłki, ewentualnie wygięciem szczytowej części wędki. To następuje wtedy, gdy ryba, połknąwszy haczyk, zaczyna ciągnąć. Żeby natychmiast mieć informację, że tak właśnie się dzieje, można zamontować na końcu wędki dzwoneczek albo specjalną bojkę na żyłce. Jak ryba ciągnie żyłkę, wędka sie wygina, dzwoneczek dzwoni, albo przesuwająca się żyłka porusza bojkę. Dodatkowo stosuje się urządzenie wydające sygnały dźwiękowe, czułe na ruch. To ostatnie rozwiązanie zastosował Miłek, który od dłuższego czasu każde kieszonkowe przepuszcza w sklepie wędkarskim.
Wróćmy jednak do naszego biwaku. Jest godzina piętnasta, sprawy maja się następująco: Szymek nie spuszcza wzroku ze spławika, Miłek z bojki, a ojciec i wujek (w jednej osobie) wbija śledzie i stara się ogarnąć majdan.
Zawezwany głosem nie znającym sprzeciwu Miłek chwilę później rozbija swój namiot.
Na brzegu płonie już ognisko, w nim gotuje się woda na chińskie zupki i smażą kiełbaski na ruszcie.

A przed wieczorem jedyny dorosły w tym gronie dołącza do łowiących ryby i siedzą sobie teraz na brzegu w większym lub mniejszym oddaleniu od siebie.
Wtedy pojawia sie taka myśl: Niby nic, wziąć namioty, wędki i wyskoczyć nad jezioro. Niby nic… A jednak. Jednak tak wiele. Myśl taka nasuwa się, gdy obserwuję skupione miny chłopaków.
Szymon, łowiący przy brzegu wyciąga jedną rybkę po drugiej. Drobnica, rzecz jasna, głównie płoteczki i okonki. Ja zarzucam dalej swój spławik, i mam znacznie gorsze wyniki niż Szymon. Żywię się nadzieją, że złapię coś grubszego.
Na najgrubszego zwierza poluje Miłek – metodą „na grunt”. Zarzucił niemal na środek jeziora (gdy na żyłce znajduje się koszyczek z zanętą, można naprawdę daleko zarzucić).
I siedzimy.
I siedzimy.
I dalej – siedzimy.
Czasem wstaję, zarzucam kilkanaście metrów obok. I siadam.
Tymczasem: popołudnie zamienia się w wieczór, wieczór zamienia się w noc. Robi się chłodno. Znad wody unoszą się mgły. Wypełzają wszystkie kaszubskie wodno-błotne demony, na przykład Mùmôcz.
Mùmôcz to zły duch wodny, sprawca topielców. Mieszka i działa w jeziorach, rzekach, błotach i stawach. Wygląda jak wielka żaba, ma zielonkawe ślepia, ogromny łeb, szeroki pysk i obwisłe, grube wargi. Piersi ma opadnięte jak stara czarownica. Bez przry czyha na swoje ofiary. Zwodzi i wabi ludzi do wody, szczególnie dzieci (Aleksander Labuda, Bogowie i duchy naszych przodków).
Spoglądam na sylwetki chłopców, odznaczające się w świetle księżyca, jest prawie pełnia, niebo bezchmurne. Siedzą na krzesełkach, wszystko w porządku.
Jednak trzeba się mieć na baczności. Bo przecież w jeziorze może mieszkać Topielëca, siostra Mùmôcza.
To zły duch żeńskiego rodzaju, sprawczyni utonięcia. Żyje wszędzie tam, gdzie jest woda: w morzach, jeziorach, rzekach, błotach i studniach. A jeśli nie Topielëca, to Nëczk, zły duch wodny niższej rangi, sprawca wodnych wirów, który wabi ludzi do jezior, a potem wciąga ludzi w swój lej, w wodną przepaść.
I kiedy tak rozmyślam o duchach i zjawach, nagle słyszę coś, co powoduje, że zrywam się na równe nogi. W mrocznej ciszy rozlega się przeraźliwy pisk. Nie, to nie żadne duchy, to elektroniczne urządzenie informujące o gwałtownie przesuwającej się żyłce, czyli: branie.
Podbiegam do wędki Miłka, ale jego przy niej nie ma. Słyszę z pobliskiego lasu:
– Wujek, zaaaciiiinaaaj!
Miłek, akurat w tym momencie gdy miał tak wyczekiwane branie, udał się tam, gdzie zwykle król chodzi piechotą.
Zacinam więc i czuję opór. Po raz pierwszy w życiu czuję większą rybę na żyłce. Już wiem, co tak ekscytującego jest w wędkarstwie. Przybiega Miłek i przejmuje wędkę – to jego wędka i jego ryba. Oddaję więc i chwytam za podbierak. Zwierzę szarpie się, pluszcze wokół, już jest w siatce. Co to?
– Sandacz! Nigdy nie złowiłem sandacza!
Następnie Miłosz, podczas tańca radości oznajmia miłość światu i wujkowi, który zabrał go na łowisko. Szymon biega podniecony wokół i krzyczy:
– Ryba! wieeelka ryba!
***
I to by było na tyle, jeśli chodzi o znaczące sukcesy wędkarskie. Sandacz okazał się niewymiarowy, kilka centymetrów brakowało mu do zakwalifikowania się na patelnię.
Przez resztę nocy – zero brań.
Spokojna noc w namiocie.
Od rana chłopcy na stanowiskach, a ojciec i wujek (w jednej osobie) z różnym skutkiem próbuje nakłonić ich do zjedzenia czegoś ciepłego, na przykład pulpetów ze sklepu, podgrzanych na ognisku. Coś tam niby zjedli, choć w leśnej głuszy od samego rana rozlega się chrupanie czipsów.
Nadszedł czas pożegnania z sandaczem, który spędził noc w wędkarskiej siatce na ryby. Miłek nie czuł żalu, zwykł wypuszczać złowione ryby.
Szymon zajął pierwsze miejsce, jeśli chodzi o ilość złapanych ryb. Trudno powiedzieć, ile ich było. Coś koło kilkunastu małych rybek.
Miłosz zaś został mistrzem w kategorii: najładniejsza ryba.
Ojciec i wuj (w jednej osobie) ze swoją płotką i leszczykiem zajął honorowe drugie miejsce w obydwu kategoriach.

Wyjeżdżając z łowiska postanowiliśmy zajrzeć do wędkarza, którego namiot obserwowaliśmy przez cały czas po drugiej stronie jeziora. Zajechaliśmy do niego, przywitaliśmy się i zadaliśmy sakramentalne pytanie:
– Biorą?
Wędkarz wszedł do wody i wyciągnął siatkę, w której rzucały się ryby: osiem karpi, każdy dwu- , trzykilowy, dwa liny, leszcze jak się patrzy. Na oko – kilkanaście kilogramów ryb, wszystkie duże, okazałe, na pewno wymiarowe.
Nie, tak nie może być – pomyślał ojciec i wuj. Tak tego nie zostawimy. Wracamy tu w przyszłym tygodniu. Zmieniamy miejsce i przynętę. Solidnie nęcimy. Próbujemy jeszcze raz.
Jak postanowiliśmy, tak zrobiliśmy. Opłaciło się. Na dowód: zdjęcie poniżej.
O drugiej wyprawie na łowisko do Niesiołowic czytaj TUTAJ.
