Wokół jezior Raduńskich. Rower, przyczepka, dwulatka

Wysiedliśmy w Gołubiu, wciąż bez konkretnego planu. Teraz niech już wszystko zwolni, a droga sama nas powiezie…

Źródło: www.eko-kapio.pl

[Zdjęcia: archiwum prywatne]

Niedziela rano, czerwcowe słońce powoli rozpoczyna swoje operacje na niebie. Wyobraźnia podsuwa sielskie obrazki: ja, kubek kawy i wyciąganie nóg na balkonie na dobry początek dnia. Nic z tego. Zgania mnie z łóżka świadomość, że za 57 minut rusza pociąg do Kościerzyny, a my w zupełnej rozsypce. Kalinę przebrać, zjeść śniadanie, spakować rzeczy na cały dzień, przygotować jedzenie, zabrać rowery, przyczepkę i dojechać na stację PKP. Poprzedniego dnia zaplanowaliśmy sobie rowerową wycieczkę, oczywiście na Kaszuby; choć może „zaplanowaliśmy” to zbyt duże słowo. Na razie stanęło na mglistym wyobrażeniu, że przejedziemy się wokół jezior raduńskich, czatując na plaże i place zabaw, tak, żeby poświętować z Kaliną niedawny dzień dziecka. Wyobrażona kawa sprowadza się do kilku pośpiesznych łyków w biegu między kuchnią, łazienką a garażem.

Z tego wszystkiego na śniadanie zabrakło czasu, więc „papu” pakujemy pod pachę i zbiegamy do garażu. Wyciągamy rowery, przyczepkę, a tu masz! W Sławka tylnym kole całkowity brak powietrza. Na szczęście mamy zapas dętek. Ruszam z Kaliną w przyczepce na stację, zostawiając Sławka na placu dętkowego boju, licząc że w pozostałe do odjazdu pociągu dziewięć minut zdążymy się tam dostać, a także doczekać męża i taty. Sławek na szczęście zjawia się chwilę przed przyjazdem pociągu – no to jedziemy!

W pociągu już tradycyjnie śniadanie dla Kaliny, rzeczywiście jakoś nigdy nie udaje się nam zdążyć spokojnie na ten poranny o 8.57. Mała wciąga swoją bułę, a ja wyciągam mapę. Rozmyślamy, jak tu dzisiaj pojechać. W pociągu o dziwo spotykamy tylko jednego pana z rowerem. Pan jest z Krakowa i kocha Kaszuby. Wypytuję go trochę o tę miłość i słyszę, że u nich po prostu nie ma takiego powietrza. Przyjechał tu na dwa tygodnie, nieśpiesznie się powłóczyć i nabrać oddechu. Potem zaplanował wczasy oczyszczająco-dietetyczne w Gołubiu. To się nazywa życie! Tak się złożyło, że zapomniał telefonu komórkowego oraz map. Ale nie był tym specjalnie przejęty, ponieważ jego dewiza to „koniec języka za przewodnika”. Miał natomiast aparat fotograficzny, rozłożyliśmy więc naszą mapę na podłodze, zapozowała do zdjęć i tym samym pan był już zaopatrzony w część tego, co zapomniał.

Wysiedliśmy w Gołubiu, wciąż bez konkretnego planu. Teraz niech już wszystko zwolni, a droga sama nas powiezie. Brzegiem Jeziora Dąbrowskiego i leśnymi ścieżkami dojeżdżamy do Stężycy. To zdaje się popularny szlak do przechadzek nordic walking, bo mijamy sporo osób z kijkami. Uśmiechają się, gdy Kalina z przyczepki wykrzykuje „Dzień dobry!”. To oczywiście wprowadza nas w świetny nastrój – nie ma przecież dla rodzica nic przyjemniejszego niż to, jak ktoś się zachwyca jego dzieckiem. Po drodze sprawdzamy też wodę w jeziorze, jest bardzo ciepła.

W Stężycy pokręciliśmy się po marinie – naprawdę imponujący system pomostów. Jak się okazało z rozmowy z bosmanem i z podpatrywania, nie jest on jednak najwygodniejszy dla przybijających tam żaglówek. Trochę za wysoki i, jak dobrze powieje, to wiatr wciska łódkę pod pomost. A że akurat w niedzielę wiatr był dość mocny, obserwowaliśmy, jak załoga musiała radzić sobie wiosłami.

Bosman powiedział nam też o obchodzonym tego dnia w stężyckim amfiteatrze dniu dziecka. Aby być w zgodzie z naszym rodzicielskim sumieniem, podjechaliśmy tam wybadać sytuację pod kątem atrakcji dla Kaliny. Świetne miejsce: boiska, tereny rekreacyjne, plac zabaw, zieleń. Jest nawet wspomniany amfiteatr, małe miasteczko ruchu drogowego i ogródek edukacyjny z ciekawymi odmianami roślin. Na terenie amfiteatru praca wre, bo planowany start imprezy to godzina 14.00. Powoli podnoszą się dmuchane zamki, rozkładają stoiska z mnóstwem balonów, czapeczek, zabawek i innej maści dziecięcych skarbów. Uznaliśmy, że pozostanie tam niesie ze sobą duże niebezpieczeństwo uznania przez Kalinę, że trafiła do zabawkowego raju i już nigdy go nie opuści, więc czym prędzej ruszamy dalej. Inna kwestia, że pracę umilało pracującym disco polo o natężeniu dźwięku nisko przelatującego odrzutowca. Ja tak z kolei mam, że jak coś usłyszę, to chcąc nie chcąc nucę to potem przez pół dnia. Jak wpadnie w ucho, tak nie chce wypaść, a i Kalina domaga się ode mnie śpiewów, gdy ciągnę ją w przyczepce. Więc niezależnie od upodobań muzycznych towarzyszyło nam: moje serce kocha ciebie i nigdy nie przestanie, jesteś mym marzeniem, oł jeje; oczy jak diamenty masz, śliczne usta, ładna twarz i tym podobne. Przekaz wydawał się trafiać do Kaliny, więc repertuar pozostał z nami na cały dzień. Smutna prawda jest taka, że na koniec dnia usłyszałam: Tatuś śpiewa ładnie, a mama brzydko. (Łudzę się, że chodziło jednak o repertuar…).

Dalej na naszej drodze Żuromino, Borucino, Przewóz, Sznurki i miejscowość Kalka. Chcieliśmy naszą małą Kalkę zawieźć do Kalki, ale ona w międzyczasie zasnęła. Pewnie śniły jej się chrząszcze majowe… Bo dodać muszę, że na placu zabaw Kalina zgniotła wysuszone truchełko chrząszcza majowego. Chrząszcz był już na szczęście dobrze zasuszony, więc żadnych obrazków z serii krew i wnętrzności nie było.

Przez Zawory, wzdłuż Jeziora Kłodno dojeżdżamy do Chmielna. A to żyje już swoim letnim obliczem: sporo ludzi w domkach i na polu namiotowym. Uwagę zwracają trzy namioty, a przy nich auta zaparkowane na samym środku campingu. Godzina 14.30, muzyka na maksa, grille odpalone, podpici tatusiowe pokrzykują do siebie, mamuśki chichoczą, dzieci tej gromady rządzą na placu zabaw (przykład idzie z góry?), wyjątkowo hałaśliwe towarzystwo. Odnosimy nieprzyjemne wrażenie, że inni użytkownicy campingu są rozstawieni po kątach.

8.moczymy nogi w Jeziorze Kłodno
Moczymy nogi w jeziorze Kłodno

Moczymy nogi, woda naprawdę cieplutka (koleżanka tego samego dnia była w Raduniu, woda tam miała 22 stopnie C). Kalina przyłącza się do dzieci łowiących rybki. Zazdrośnie bronią swoich terenów łowieckich i zdobyczy. I jak to dzieci, budują im system małych jeziorek na brzegu. Trochę się jeszcze pokręciliśmy, a że do tej pory niewiele jedliśmy, zafundowaliśmy sobie jeszcze obiad z widokiem na jezioro.

Powoli czas ruszać dalej. Kierujemy się lasem na Kosy. Kamienny podjazd pod Górę Biskupią jest bezlitosny: nasz „słodki ciężarek” to niezła kotwica pod stromą górkę. Przejeżdżamy obok rezerwatu Góra Zamkowa i docieramy do Kartuz, gdzie wskakujemy do PKM-ki.

W okolicach Kartuz

Na deser jeszcze widok samolotu przelatującego nisko nad stacją Gdańsk Rębiechowo, gdzie przesiadaliśmy się z „kaszubskiej” PKM-ki na tę relacji Gdańsk-Gdynia. I tu jeszcze wtrącę, że w kontekście ostatnich artykułów o PKM (autorstwa naczelnego Magazynu Kaszuby), możemy zeznać uczciwie, że na szczęście żadnego problemu z przewozem przyczepki nie było – ani w jednym ani w drugim pociągu tego dnia, ani też wcześniej. Nawet, kiedy pociągi bywały pełne. Dodatkowo taka integracja z innymi pasażerami w kwestii upychania sprzętów jest całkiem miła. Prowokuje do rozmów, dowcipkowania, pogadania o tym, kto gdzie się wybiera, a w drodze powrotnej, gdzie kto był i co widział.

Takie wycieczki z dwulatką są świetne. Gdybyśmy byli bez niej, pewnie staralibyśmy się nakręcić trochę kilometrów, tempo byłoby też znacznie większe, wiele miejsc i rzeczy by nam umknęło. A tak, powolne objazdy i częste postoje są prawdziwie urocze.

Gdańsk Rębiechowo. Deser
Gdańsk Rębiechowo. Deser