Blisko dwadzieścia siedem lat temu na Kaszubach, żyły sobie dwie czternastolatki. Jedna, o imieniu Magda, mieszkała z rodzicami, w małej wsi w okolicach Żukowa. Druga, o imieniu Martyna, przez przyjaciół zwana pieszczotliwie Tyśką, mieszkała w małej wsi w okolicach Lęborka. Obie nastolatki, jak wszystkie nastolatki na świecie, czuły się zagubione, nierozumiane oraz bardzo samotne. Postanowiły więc to zmienić i poszukać bratniej duszy, która przyniesie pociechę w słotne dni, i z którą cieszyć się będzie można z dni pogodnych. Bardzo lubiły czytać arcypopularny w tamtym czasie „Świat Młodych”. Obydwie go prenumerowały i z tęsknotą, co wtorek, czwartek i sobotę wyczekiwały listonosza. W „Świecie Młodych” dziewczyny znalazły rubrykę, która niedługo miała im przyjść z wielką pomocą.
To był „Kącik Przyjaciół”. Jedna z nich, Tyśka, postanowiła zamieścić tam swój anons. Wysłała więc list do poczytnego czasopisma i czekała, aż się anons ukaże. Napisała w nim, że jest samotna, że szuka przyjaciół i że na każdy list odpisze. Naszej drugiej bohaterce, Magdzie, wpadł w ręce numer „Świata Młodych” z anonsem Tyśki. Przeczytała, pomyślała i postanowiła, że na ten właśnie anons odpowie. Gdzieś, podświadomie, pod skórą czuła, że może to zaowocować silną i wieloletnią przyjaźnią. Taką na całe życie, na dobre i na złe. I tak jedna zagubiona czternastolatka odpowiedziała na światomłodowy anons drugiej. Napisała kim jest, skąd jest oraz jakie ma hobby.
Teraz Magda wyczekiwała listonosza, jeszcze bardziej niecierpliwie niż dotąd. Targały nią niepewność i obawa, czy Martyna w ogóle odpisze. Po kilku dniach przyszedł wyczekiwany list. Tyśka napisała skąd jest, ile ma lat i czym się interesuje. Jakaż była radość. Dziewczyny od razu przypadły sobie do gustu i nie było tygodnia, żeby nie wysyłały do siebie listów.
Pisały o wszystkim – o życiu szkolnym, o kłopotach z chłopakami, o miłościach, albo o ich braku, o przyrodzie, o pogodzie, o planach wakacyjnych… Aż wreszcie, po kilku miesiącach przyjaźni korespondencyjnej postanowiły poznać się osobiście. Ustaliły, że Martyna przyjedzie do Magdy na kilka dni.
Mama Magdy trochę się przyjazdem przyjaciółki swojej córki stresowała. Rodzice Tyśki piastowali przecież wysokie dyrektorskie stanowiska, a ona, skromna Kaszubka, czymże to dziewczę nakarmi? Taka córka „derektorostwa” to pewnie przyzwyczajona do samych frykasów.
Wreszcie nadszedł ten dzień. Tyśka wysiada z PKS-u w Żukowie. Gdy tylko dziewczynki padły sobie w ramiona, poczuły jakby znały się wieki całe. Buzie im się nie zamykały. Miały sobie tyle do powiedzenia. Za to przerażenie mamy Magdy nabrało na sile w drodze do ich domu, kiedy to Tysia zaczęła opowiadać co jada, a czego nie, no i że z owoców to ona tylko nektarynki. W tamtych czasach nektarynek ze świecą szukać, a jak były w sezonie to drogie jak czort! No i jak tu ugościć przyjaciółkę swej latorośli?
Zanim zajechały pod dom, mama postanowiła, że nie będzie się wygłupiać i zrobi takie jedzenie, jakie jedzą domownicy. A wiadomo, że i dzieci, i nastolatki (dorośli zresztą też) najbardziej na świecie kochają jeść słodkości. Mama Magdy przygotowała grysik na mleku z kaszki manny, a do tego domowy sos wiśniowy z apetycznie lśniącymi, rubinowymi wiśniami, dopiero co zerwanymi z drzewa, z przydomowego sadu.
Tyśka, córka szanowanej dyrektorskiej pary, gustująca w nektarynkach mało nie zeszła z tego świata z rozkoszy. Rzuciła się na mamę Magdy i ściskając ją wrzasnęła, że ta większej radości nie mogła jej sprawić, gdyż jest to ulubiony Tysiowy deser. W tym momencie kamień spadający z maminego serca narobił takiego huku, ze słychać go było pewnie w samym Gdańsku, a gdańszczanie pomyśleli, że gdzieś w oddali zagrzmiało.
Nie muszę chyba dodawać, że ta historia wydarzyła się naprawdę i jest to opowieść o początku przyjaźni autorki tego materiału i jej przyjaciółki Martyny.
Tyśka wysiadła na przystanku w Żukowie dwadzieścia siedem lat temu, i w zasadzie nigdy nie wyjechała, wprowadziła się do mojego życia na dobre. Zawsze będę ja kojarzyć z kaszubskim grysikiem z wiśniami!
Dodam tylko, że danie to ma bardzo stary rodowód w kaszubskiej kuchni. Podawano je niegdyś na weselach, jako deser, bądź w wersji z wiśniami, bądź też z sokiem jagodowym.
Gris z wiszniama
- 1/2 l mleka
- 5-6 łyżek kaszy manny
- 1 łyżeczka masła
- 2 łyżeczki cukru z wanilią lub cukru wanilinowego
- 1/4 kg świeżych lub mrożonych wiśni
- 1/2 l wody
- łyżka soku z cytryny
- 1/2 szklanki cukru
- 1 1/2 łyżki mąki ziemniaczanej
3/4 mleka wlewamy do garnka z grubym dnem, dodajemy masło i cukier, całość zagotowujemy. Do 1/2 szklanki mleka wsypujemy kaszę manną i dokładnie mieszamy. Do gotującego się mleka wlewamy kaszę i cały czas mieszając gotujemy kilka minut, aż uzyskamy pożądaną konsystencję. Gorącą kaszę przelewamy do miseczek.
Wiśnie wsypujemy do garnka, zalewamy wodą i zagotowujemy. Dodajemy sok z cytryny oraz cukier. Mieszamy. Mąkę ziemniaczaną rozprowadzamy w małej ilości wody i małym strumieniem dodajemy do wiśni, cały czas mieszając, by nie zrobiły się grudki. Ponownie zagotowujemy. Polewamy zastygnięty grysik.
Na zdjęciu kaszka w formie klasycznej, jednak jako fanatyczka zdrowej kuchni, postanowiłam na własne potrzeby przerobić trochę ten przepis. I tak, zamiast kaszki manny stosuję kaszę kukurydzianą, która oprócz przyjemniejszej dla mojego podniebienia konsystencji (jest bardziej ziarnista niż manna), zachwyca także pięknym, cytrynowym kolorem. A skoro kolor cytrynowy, to dodaję również skórkę z cytryny, którą wręcz ubóstwiam, i czasem szczyptę gałki muszkatołowej. Sos słodzę ksylitolem, a kaszkę miodem. Czasem też dodaje do sosu laskę cynamonu, albo cynamon w proszku.