Wielka Sobota. Tego dnia wszystkie redakcje – internetowe czy papierowe, zamieszczają podobne lub wręcz takie same zdjęcia. Fotoreporterzy wyruszają na oczywisty i łatwy łup. Na pierwszym planie będą koszyki ze święconką, na drugim zgromadzone dzieci, przydałby się jeszcze w kadrze ksiądz z kropidłem.
Przeszukuję internetowe ogłoszenia parafialne w celu oczywistym – aparat fotograficzny ze świeżo naładowaną baterią leży obok, gotowy do pracy. Do wyboru są: białe i nieco surowe wnętrze kościoła w Sianowie albo barok w Stężycy ze strażakami w błyszczących hełmach, stojącymi na warcie. A jeśli już mowa o baroku, to może kartuska kolegiata? Które fotki będą ładniejsze i bardziej „kaszubskie”?
Natrafiam w końcu na dość intrygującą informację: Godz. 13.00, Zgorzałe, przy przydrożnym krzyżu. Godz. 13.45, Żuromino, przy kapliczce.
***
Kaszubskie przydrożne kapliczki i krzyże to tzw. Boże Męki.
„Boże Męki są miejscami lokalnego, małego kultu i czci, miejscami sacrum. Chronią najbliższą okolicę, domostwa, drogi, a szczególnie skrzyżowania przed niezrozumiałym, nieszczęściem, złem. Są obiektami o charakterze błagalnym i dziękczynnym. Upamiętniają wydarzenia z dziejów wsi i ludzi. (…) Wyraźne zdaje się być przywiązanie rodzin do obiektu, dbałość o jego wygląd poprzez odnawianie i przystrajanie na wiosnę, szczególnie w kwietniu i maju. Stawianie nowych w miejscu zniszczonych przez czas czy złego człowieka (…). Miejsce postawienia obiektu poprzez jego poświęcenie staje się święte. Świętość ta promieniuje na okolicę, chroniąc wioskę czy zabudowania, broni dostępu już od skrzyżowania z drogą główną” – pisał o kaszubskich przydrożnych kapliczkach i krzyżach Aleksander Łosiński, badacz tzw. małej architektury sakralnej. I dalej powoływał się na innego naukowca, Tadeusza Sadkowskiego: „Powszechnie znane jest przywiązanie Kaszubów do wiary. Było i jest to przywiązanie często powierzchowne, oparte na praktycznym zapobieganiu złego. W przypadku krzyży i kapliczek świadczą o tym chociażby intencje, przeważnie błagalne”.
Religijność Kaszubów jest powierzchowna? Opinii tej przeciwstawia się zwykle twierdzenie o „solidnym fundamencie”, jakim katolicyzm jest dla kaszubskiej tradycji. Ich wiara ma być jak skała.
***
Zgorzałe i Żuromino to wioski leżące po dwóch stronach jeziora Raduńskiego Górnego. Rzut oka na mapę wystarcza, by nabrać przekonania, że w sezonie oblegane są przez turystów. Dziś, w marcowe, chmurne i chłodne południe pewnie będą opustoszałe.
Aparat ląduje w torbie, torba na ramieniu, i w drogę.
***
Zgorzałe, godz. 12.50.
– Gdzie tu będzie święcone?
Kobieta kroczy przez wieś z przystrojonym koszykiem.
– Tam, obok sklepu.
Obok sklepu jest krzyż, ale pod nim nie ma nikogo. Pani ze święconką gdzieś znikła. Zaszła do sąsiadki po drodze?
Godzina 12.52, dalej nie ma nikogo.
Godzina 12.54 – wciąż nie ma nikogo.
Czy ktoś w ogóle przyjdzie? Czy to ten krzyż?
Godzina 12.58 – przy krzyżu stoi już kilkadziesiąt osób.
Jest i ksiądz, podjeżdża czarnym golfem. Uśmiechnięty, bardzo młody, wita się, jakoś tak nieśmiało, jakby wyróżniająca go z tłumu sutanna go onieśmielała. Pyta dzieciaki, jak tam w szkole, z chłopakami rozmawia o piłce. W zasadzie to bardziej trochę starszy kolega niż kapłan. Choć jedno drugiego oczywiście nie wyklucza.
Ceremonia trwa kilkanaście minut. Podczas święcenia, kiedy młody ksiądz z kropidłem wchodzi między ludzi, by dotrzeć do koszyków, widać, jak wokół niego wszyscy się uśmiechają. Jakby w namacalny, widoczny, oczywisty sposób przynosił im Dobrą Nowinę.
Po dwudziestu minutach po zgromadzeniu nie ma już śladu.
***
Żuromino, godz. 13.30. Naprzeciwko sklepu (to centrum wioski) – kapliczka. Obok stół z białym obrusem. I żywej duszy, przynajmniej na razie. Jest czas, by dobrać kadr…
– Zakaz fotografowania! – słyszę za sobą. Choć ton ma być surowy, to wyczuwalna jest nuta rozbawienia.
– Nie mogę się powstrzymać, taka piękna ta wasza kapliczka – odwracam się i widzę mężczyznę w niebieskiej kurtce.
– Jak nie ma być piękna jak ja ją robiłem! – śmieje się miejscowy, i staje się jasne, że to był tylko żart, z tym zakazem.
Z początku nie chce wystąpić przed kamerą. Ale namawia go żona:
– Idź, idź, zrobiłeś kapliczkę, opowiedz…
– No i tak się opiekowali, jak mogli… – kończy pan Józef.
Kiedy kończymy nagranie, na miejscu są już pierwsi wierni z koszykami. Trzeba się uwinąć, dostawić kolejny stół, bo dwa mogą nie wystarczyć. To na posesji Kulaszewiczów, tuż obok kapliczki, odbędzie się ceremonia.
Scenariusz się powtarza. Ludzie pojawiają się w okamgnieniu, jakby spod ziemi w dwie, trzy minuty, stoi już cały, kilkudziesięcioosobowy tłumek. Księdza jeszcze nie ma. Czas na ploty. Dwie panie o fryzurze jednej z nich. Inne panie o tym, co upiekły i ugotowały. Trzy starsze panie zajęły centralnie usytuowaną ławkę, bacznie obserwują przybysza z aparatem fotograficznym i śmiejąc się głośno komentują. Wszyscy zachowują się swobodnie bo doskonale się znają. Pod stołem ze święconką nerwowo przechadza się kot. Część zgromadzonych obserwuje, czy wskoczy na stół, czy sięgnie po pachnącą wędlinę. Ogólna wesołość.
W końcu podjeżdża czarny golf. Te same uśmiechy, ta sama Dobra Nowina.
Po kilkunastu minutach podchodzę do księdza, chcę zapytać, jak ma na imię.
– Stanisław Majer… Aleja nie jestem księdzem.
Na chwilę osłupiałem. Pewnie widać to było po mnie, bo chłopak w sutannie od razu przeszedł do tłumaczenia.
– Księdzem będę za miesiąc. Jestem diakonem… – powiedział cicho.
– Tak, tak! Ksiądz dopiero będzie księdzem i ma nim być, bo ma nam ślubu udzielić – słyszę za plecami głos młodej kobiety, inne jej wtórują potwierdzając, że tak, że wszyscy tu czekają, aż młody człowiek w sutannie zostanie księdzem. I znowu: śmiechy. Takie wesołe, przyjazne.
Diakon na koniec życzy mi wszystkiego dobrego. Rzadko w dwóch słowach słyszy się tyle prawdy. Bo ten prawie-ksiądz robi to w niby zwyczajny, a przecież szczególny sposób. Wyjeżdżając z wioski nie mam wątpliwości, że diakon, który niebawem zostanie księdzem, bardzo chce, żeby przydarzały mi się same dobre rzeczy.
W pamięci mam słowa naukowca, o sacrum i profanum, że kapliczka przynależy do pierwszej – „świętej” sfery. Tu, w tłumie swobodnie zachowujących się mieszkańców, jeśli czuć jakieś sacrum, to musi ono być innego gatunku niż to barokowe w kolegiacie. W Zgorzałem i Żurominie, zamiast monumentalnie odbijać od witraży echem przytłumione szepty, rozprzestrzenia się swobodnie po wsi, rozganiane wiatrem, przepędzane wesołością. Bo to jest zwyczajne, pospolite, sacrum wioskowe. Uboższy, skromniejszy brat tego, którego znamy z katedr. Na bardzo krótki moment, jakby okamgnienie, wiatr ustał – i sacrum dało znać o sobie, tuż przed tym, jak ostatni z mieszkańców zabrał koszyk ze stołu pod kapliczką i podążył do domu by rozpocząć świętowanie.