Z panią Anitą Alot spotkaliśmy się przy zupełnie innej okazji. Realizowaliśmy materiał o rewitalizacji jednej z dzielnic Gdańska – Oruni. Podczas rozmowy pani Anita zaczęła wspominać casy wojenne i 1945 rok. Czyniła to z ogromną klasą i wyczuciem, potrafiła opowiadać nie nazywając rzeczy po imieniu, a jednocześnie nie pozostawiając wątpliwości, o czym w istocie opowiada.
Zobacz część 5 cyklu “Pomorze i Kaszuby 1945” – wspomnienia Grety Reszki – poniżej:
Pomorze i Kaszuby 1945. Cykl reportaży – Część 5. Wspomnienia Grety Reszki
Od tego wywiadu, który odbył się trzy lata temu, rozpoczęliśmy gromadzenie relacji dotyczących wkroczenia żołnierzy sowieckich na Pomorze w 1945 roku.
Z wielką przykrością przyjęliśmy informacje o śmierci pani Anity w styczniu 2018 roku. Cieszymy się, że udało nam się zarejestrować unikalne świadectwo mieszkanki Gdańska.
Anita Alot 1945 roku miała dwanaście lat. Mieszkała z rodzicami i dziadkami od strony mamy, na gdańskiej Oruni. Jej mama pochodziła z kaszubskiej rodziny, urodziła się w Sopocie, a jej ojciec w Sierakowicach. Dziadkowie nie mówili inaczej niż po kaszubsku. Ojciec pani Anity był Niemcem, pracował w pralni chemicznej.
Jako dziewczynka pamięta, że ostatnie spotkanie bożonarodzeniowe dla dzieci pracowników pralni (to był duży zakład, nazywa ją „fabryką”) zakończyło się alarmem bombowym. Biegli przez miasto do schronu, mama w pośpiechu gubiła ciasteczka, które zabrała z przyjęcia, a Anita, zamiast uciekać przed bombami, zbierała z chodnika słodkości. Tata krzyczał: „szybko, szybko, zostaw ciasteczka, uciekaj!”.
Choinki na niebie. Organy Stalina
– W marcu 1945 roku musieliśmy często siedzieć w schronie. Mój tata nie mógł tam wytrzymać, więc wychodził na ganek i patrzył w niebo. Interesowało go, czy samoloty nadlatują, czy już odleciały. Trwały bombardowania Gdańska. Jednego razu wyszłam za tatą. Zapytałam, co to jest tam na niebie, takie świecące. Tata mówi, że to są choinki. Ja pytam: „Jakie choinki? Na niebie?” To jest, mówi, takie oświetlenie, żeby pan pilot, który kieruje samolotem, żeby wiedział, gdzie ma zrzucić bombę… Byłam przerażona.
– Innego razu, również przed schronem, stałam z tatą i wsłuchiwaliśmy się w dźwięki dobiegające do nas od strony Śródmieścia. „Czy ty słyszysz to co ja słyszę? Słyszę jakieś straszne huki” – zapytałam taty. „To są organy Stalina” – odpowiedział. „Co to są?Organy Stalina?” – zapytałam. Odpowiedział: „Tam, na wzgórzu stoi na armata i wypuszcza seriami bomy…” – odpowiedział, a ja byłam jeszcze bardziej przerażona.
Wielka czapa i lufa. Ury!
– Wejście Rosjan było straszne.
– Naloty powtarzały się już bardzo często. Mieszkańcy dostali nakaz żeby schować się do schronu. Być może on tam jeszcze istnieje, bo nie słyszałam, żeby go rozebrano. Znajdował się w Parku Schopenhauera. Tam byliśmy w momencie wkroczenia Rosjan. Było jedno wejście, schodami na dół. Pierwsze co zobaczyłam, jak otworzyły się drzwi, to była jakaś postać… Na pewno widziałam lufę karabinu. Potem wielka czapa, ale twarzy nie było widać. Moja mama przerażona. Wszedł jeden żołnierz, za nim drugi, i od razu zaczęli krzyczeć: „ury”, „ury”, „ury”. Ja nie wiedziałam, o co im chodzi, a jedna pani myślała że on się pyta która godzina, więc ja spojrzałam na swój zegarek i powiedziałam, która jest godzina. Żołnierz zerwał mi zegarek i zabrał. Mama zaś, nie wiem skąd w takim momencie przychcodzą człowiekowi do głowy takie pomysły, przypięła sobie zegarek do kostki u nogi. Oni weszli i pojedynczo nas wyrzucali z tego bunkra. Sprawdzali, czy mama ma zegarek, ale nie znaleźli.
– Wskazali na miasto, gdzie trwały walki, że tam mamy iść. Ale mój tata stwierdził, że przecież nie pójdziemy do bombardowanego miasta, tylko w kierunku Parku Oruńskiego, tam gdzie można się schronić. Przeszliśmy przez mostek nad Radunią i szliśmy ulica Raduńską, wlekliśmy się do parku. Robiło się już ciemno.
– Postój mieliśmy na górce, która się nazywa Górą Pięciu Braci. Nie byliśmy przygotowani… Co prawda mieliśmy plecaki a w nich koce, ale nie chroniło nas to od zimnej ziemi nasiąkniętej zlodowaciałą wodą, przecież to był marzec i było bardzo zimno. Potem moja mama bardzo ciężko zachorowała.
Wysokie stoły
– Żeby dostać się z powrotem do domu trzeba było pertraktować z Rosjanami, którzy w jednym z budynków na ulicy Dworcowej, w niskim parterze mieli swoją komendanturę. Nasza droga powrotna była bardzo długa i bardzo długo musiałabym o tym opowiadać… Wylądowaliśmy w stogu siana z innymi wypędzonymi z domów mieszkańcami, którzy się tam zebrali.
– Rosjanie szukali kobiet. Przyszli, zabrali te kobiety i w pobliskim domku… Krzyki… Potem nas wypędzili również z tego stogu siana, w kierunku mostu, to jest dzisiejsza ulica Starogardzka.
– Rosjanie po drodze zabrali mojego tatę. Zostałam z mamą i dziadkiem.
– Wylądowaliśmy w końcu pod płotem w ogrodnictwie w dzielnicy Gdańsk Lipce, tam gdzie jest ten dom wystający (zabytkowy dom podcieniowy, który „wystaje” na chodnik przy ul. Trakt św. Wojciecha w Gdańsku – przyp. red.).
– Szklarnie miały wysokie stoły… No. Wszyscy stali w rzędach. Rzędów było cztery czy pięć… Myśmy przyszli jako ostatni, to staliśmy w pierwszym rzędzie. Moja mama była chowana, przez dziadka, przykrywana kocem. A oni chodzili i wyszukiwali sobie to, co chcieli (pani Anita gestem pokazuje, jak Rosjanie świecili latarkami po twarzach). To miejsce doskonale się nadawało do ich czynów… Niecnych… Tam były takie wysokie stoły. Sąsiadkę naszą spod szesnastki, która miała dwie córki, zabrali… To już nie wróciła.
– A potem rano znowu nas wyrzucili i kazali iść w stronę Gdańska. Były teraz z nami dwie córki tej sąsiadki, która nie wróciła już nigdy od Rosjan. Zatrzymaliśmy się jednak na wysokości Oruni, poszliśmy w stronę ulicy Gościnnej, tam gdzie dworzec i szkoła. Mój dziadek, Kaszub, umiał mówić po polsku, więc mógł jakoś się z Rosjanami dogadać. Zatrzymał nas patrol. Dziadek powiedział, że chcemy wrócić do domu. Odesłali nas do komendantury. Tam dziadek dostał bumaszkę, papierek, że możemy wrócić do domu.
– W domu było wszystko splądrowane. Wszystkie dywany, kredens bufet, stół rozkładany, fotele, krzesła, materace, wszystko zostało zabrane. Potem się dowiedzieliśmy że na Lipcach był lazaret i tam to wszystko wylądowało. A krzesła po wielu latach odnalazłam w kościele, nie wiem jak się tam znalazły.
Skok w stertę obieżyn
– Pod piątką, vis a vis naszego domu, była kuchnia, i tam się stołowali oficerowie. Musiał im ktoś gotować, moja mama pracowała w tej kuchni. Odpadki wyrzucali prosto przez wąskie okno kuchenne. I tam zrobiła się taka sterta obieżyn. Moja mama musiała w to wskoczyć, kiedy taki kozak… To było na dzień przed ich wyjazdem, bal sobie zrobili, tańce odstawiali. Jeden z Rosjan przyszedł po mamę do kuchni. Rzuciła się do ucieczki i wyskoczyła przez okno, prosto w tą stertę… A ten kozak za nią. Mama znała przejścia w klatkach schodowych i podwórkach, wbiegła do kamienicy, na wprost były schody do góry, ale z boku było wyjście na sąsiednie podwórko, on chyba o tym nie wiedział. I tak udało się jej go zgubić. Wbiega do domu, krzyczy: „szybko, zamknijcie za mną drzwi!” Potem ten Rosjanin zobaczył mamę z daleka, jak jej wygrażał…
– Tatę wypuścili jak był odwrót wojska rosyjskiego.
W najbliższych dniach na łamach Magazynu Kaszuby ukażą się kolejne wspomnienia świadków tych tragicznych wydarzeń.
***
Projekt dofinansowany ze środków Powiatu Kartuskiego.
Projekt realizowany przez Stowarzyszenie Otwarte Kaszuby.