W pracy dziennikarza zajmującego się historią, zdarzają się momenty wyjątkowe. Na przykład takie, w których znane wcześniej z literatury wydarzenia są opowiadane przez świadków, z nieco innej perspektywy. To szczególne uczucie, gdy nagle w trakcie rozmowy ze Świadkiem Historii, dziennikarz orientuje się, że przecież… już gdzieś o tym czytał. A teraz ktoś mu opowiada znaną skądinąd historię.
Tak też było tym razem. W trakcie trwania rozmowy zorientowałem się, że słyszę opowieść o tym, co przecież znam z literatury.
CZĘŚĆ 1. Wacław Mitura
„Wspomnienia więźnia Stutthofu”
Wacław Mitura trafił do obozu koncentracyjnego Stutthof w lutym 1940 roku. W pasiaku spędził pięć kolejnych lat, pracując w różnych miejscach, często poza samym Sztutowem. W latach siedemdziesiątych napisał książkę: „Wspomnienia więźnia Stutthofu”.
W końcowej jej części opisuje, jak wraz z innymi więźniami, na przełomie stycznia i lutego 1945 roku, jest pędzony w kolumnie, ze Sztutowa do Rybna pod Lęborkiem. Śmierć zbiera ogromne żniwo, a powiedzieć, że warunki marszu są ekstremalnie trudne – to jakby nic nie powiedzieć…
Posłuchajmy fragmentu, który dotyczy noclegu we wsi Pomieczyno k. Kartuz. Więźniowie zostali na noc zamknięci w stodole, rano, jeszcze przed wymarszem, znajdujący się wśród nich organista wszedł na chór, usiadł za kościelnymi organami i zaintonował rotę. Stłoczeni, półżywi z wycieńczenia, głodu i zimna więźniowie podjęli śpiew. Wtedy…
Kobiety przyniosły jedzenie
W zamku zgrzytnął klucz i z trzaskiem otwarły się drzwi. Trzech żołdaków w hełmach i z automatami w rękach wpadło do kościoła i zaczęło nam wygrażać, że jeżeli jeszcze ktoś zacznie grać lub śpiewać, to nikt stąd żywy nie wyjdzie, wszystkich wystrzelają jak psów. Po tej awanturze opuścili kościół, zamykając nas ponownie na klucz.
Na zewnątrz kościoła coś się zaczęło dziać. Gromady kobiet i dzieci, z wiadrami zupy, kanami kawy i koszami nakrojonego chleba, nadciągały ze wsi i w oczekiwaniu, kiedy wypuszczą więźniów, ustawiały się w rząd pod parkanem kościoła. Gdy zarządzono wymarsz w dalszą drogę i otwarto kościół, więźniowie ujrzeli ogromne rzędy kobiet i dzieci, które podbiegły ku nim, obdarowując ich żywnością. Na ten widok wygłodniali rzucili się zwarta masą w kierunku stojących pod parkanem kobiet. Każdy był głodny i każdy chciał coś otrzymać. Kobiety nie mogły dać sobie rady i powstał straszny bałagan. W konsekwencji zamieszania nastąpiła brutalna interwencja eskorty. Rozwścieczeni esesmani rzucili się na więźniów, bijąc ich kijami i kopiąc nogami, zmuszając do cofnięcia się z powrotem do kościoła. Kobiety z dziećmi wypędzili za parkan, zabraniając im podawać cokolwiek więźniom. Kiedy mimo bicia więźniowie biegli do kobiet, które rzucały im chleb, esesmani otworzyli ogień. W rezultacie tej strzelaniny zostało zabitych trzech więźniów. Dopiero na widok trupów więźniowie cofnęli się, a esesmani zamknęli kościół na klucz.
Kobiety nie odeszły. Rozpoczęły pertraktacje z kierownictwem transportu, które musiało ustąpić. Kobietom rozkazano ustawić się ponownie pod parkanem. Trupy zastrzelonych ustawiono przy wejściu do kościoła. Miały odstraszać wychodzących od robienia nowego bałaganu. Z kościoła zaczęto wypuszczać po kilku więźniów, którzy kolejno podchodzili do kobiet, a te nalewały im do podstawionych misek zupę, dawały chleb i kawę. Obdarowani odchodzili na bok, gdzie esesmani pilnowali, by po raz drugi nie ustawili się w kolejce. W ten sposób każdemu coś się dostało. A trupy zamordowanych leżały na bruku przed kościołem, brocząc świeżą jeszcze krwią.
CZĘŚĆ 2. Zofia Gusman
Moja mama nagotowała ziemniaków (dzień 1)
Przenieśmy się do listopada 2018 roku. Wraz z operatorem filmowym, Piotrem Doroszem, trafiam do mieszkanki niewielkiej wsi Rąb, dwa kilometry od Pomieczyna. Nazywa się Zofia Gusman, urodziła się w 1927 roku, więc w chwili, gdy więźniowie nocowali w kościele, miała osiemnaście lat.
Pani Zofia miała wujka w Stutthofie. Dlatego, gdy rozeszła się wieść, że pędzone są kolumny więźniów, rodzina pani Zofii chciała w jakiś sposób ulżyć krewnemu – dostarczyć mu jedzenie, być może spróbować uwolnić.
Kiedy było już wiadomo, że „Stutthof jidze”, mama nagotowała całą kankę ziemniaków z grochem, i kazała iść. Miejscowi mężczyźni zebrali się przy drodze w oczekiwaniu na kolumnę. W pewnej chwili odeszli na bok zapalić papierosa. Ja zostałam przy płocie, zasłoniłam się, bo strasznie wiało. I kiedy kolumna nadchodziła, pamiętam, zawołałam: „Stutthof jidze!”.
Idzie kolumna, jedna, potem za chwilę druga, za płotem siedziałam, a zawieja była, taka zawieja, od Przodkowa szli, a oni byli tymi swoimi kocami owinięci, a te koce to powietrze aż wywijało.
Wypatrywaliśmy swoich. Od nas z miejscowych to każdy miał tam kogoś w Stutthofie, krewnych ludzie tam mieli. A ja mojego wujka wypatruję, a jego nie było… Jezus kochany, jak oni wyglądali, to było straszne. Okropne to było. Każdy był tak wylękły, tak wylękły…. to jest straszne.
Pani Zofia miała ze sobą kankę z gotowanymi ziemniakami i grochem.
Jedzenie trzeba było dać tak, żeby esesmani nie widzieli. Tak się bałam, bałam się, że nie wiem… Kto by się ich nie bał? Esesmanów za dużo nie było, a oni (więźniowie) szli i widzieli, że każdy z nas będzie miał jedzenie. Więc wyszło się w przód, postawiło kankę przy drodze, i wtedy oni brali.
Teraz ja tam stałam, był już prawie wieczór, ciemno się robiło, oni weszli do kościoła, ludzie mówili, że więźniowie będą nocować w kościele, ja przyszłam do domu, i mówię, że będą tam nocować w kościele.
Każdy coś miał ze sobą (dzień2)
Matka pani Zofii na następny poranek nagotowała drugą kankę jedzenia – grochówki.
Następnego dnia poszłam pod kościół. Znowu miałam jedzenie, mama dała kankę nagotowanego grochu, do kieszeni wzięłam chleba. Chleba mieliśmy mało, ale trochę wzięłam. Chciałam znaleźć mojego wujka, jemu dać przede wszystkim, myślałam, że może w kościele siedzi, albo gdzie…
Jak podchodziłam do kościoła, kościół był już otwarty i prawie wszyscy już byli na zewnątrz.
Przed kościołem było dwóch zabitych. Ludzie mówią, że tam było trzech zabitych w tym momencie, ale ja widziałam tylko dwóch. To było tak na pokaz, bo Niemcy mówili, że nie wolno więźniom uciekać, bo się stanie z nim jak z tymi zabitymi.
Ustawiłam się pod dzwonnicą. Dałam im to jedzenie – kankę, jak oni to chwycili, to wylali wszystko, jedli rękami, wyskrobali, z piachu, z błota, ze śniegu, każdy groszek, wszystko. Esesmani nic nie mówili. Pozwalali, żeby więźniowie jedli.
Inni mieszkańcy też przynosili, chleb mieli, kartofle, grochówkę chyba tylko ja miałam, ale każdy coś miał ze sobą do jedzenia dla więźniów.
Pamiętam, że stałam i patrzyłam, a obok mnie stała jedna moja koleżanka. Jeden z więźniów wyszedł z grupy, i on podszedł do nas i wziął nas pod ręce i powiedział, „chodźcie ze mną tam na tą górę, a potem sobie pójdziecie, tylko zaprowadźcie mnie na tą górę”. Chodziło o to, żeby Niemcy nie wiedzieli że to więzień, żeby myśleli, że to jeden z tych, którzy z nami przyszli ze wsi. Poszłyśmy, doszłyśmy tak do tej góry mając go między sobą, a on uciekł dalej. Potem się dowiedziałam, że to był z Kamienia ktoś, Żywicki, czy jakoś tak się nazywał, nie pamiętam. Inni ludzie też wyprowadzali więźniów, mieli ubrania dla nich przyniesione. To znaczy ja nie widziałam żeby coś takiego się działo, wszystko po cichu robili, potem się dowiedziałam, ludzie mówili.
Nie poznałam wujka. To był wrak
Myśmy z tej góry, gdzie odprowadziłyśmy tego więźnia, wróciły pod kościół. Wszyscy już prawie wyszli z kościoła. Niektórzy jeszcze chyba byli w kościele… Nie pamiętam dokładnie jak to było. Ja dalej szukałam mojego wujka. Poszłam zobaczyć, może on tam gdzieś będzie, weszłam do kościoła a tam stał jeden esesman z wielkim wilczurem. On się na mnie spojrzał, a mnie się włosy jeżyły na głowie, nie ze względu na esesmana, tylko ze względu na psa. Myślałam, jak on mnie zaraz chwyci…
Rozglądam się i widzę na ścianach napisane, jesteśmy tacy i tacy, nazwiska, jesteśmy tutaj… I nagle pies zaczął szczekać. Na górze, wieży kościelnej ktoś się schował. Pies szczekał, esesman zaczął wrzeszczeć, że go zastrzeli, jak nie zejdzie. Patrzę, schodzi mężczyzna, około czterdziestu lat. Tak zapamiętałam tę twarz, że jakbym go dzisiaj zobaczyła, to bym go poznała. I oni poszli.
Ja za nimi, pobiegłam w przód i patrzę, kolumna już szła, taka niewielka, może trzydzieści osób, ja szukam wśród nich wujka. Oni byli tak zmęczeni… To były takie wraki. I widzę, że jeden na mnie patrzy. Jak ja się spojrzałam, to on się we mnie wpatrywał. Ja patrzę… To wujek! Nie poznałam go, kto by go tam poznał. Jak on wyglądał! To był wrak. Chudy, zarośnięty, coś strasznego.
Zosia pobiegła szybko w stronę domu, żeby poinformować rodziców, że w jednej z kolumn odnalazła wujka. Jednak, gdy tak biegła, usłyszała strzały.
I nagle słyszę strzał i tak jakby mi ktoś powiedział, że oni ich pewnie zabijają…
Niestety, nie myliła się. Ojciec Zosi wsiadł na konia, pognał we wskazane miejsce, kolumny już nie było. Zdołał odnaleźć ciało wujka.
Współpraca: Piotr Emanuel Dorosz
Cytat pochodzi z: Wacław Mitura, Wspomnienia więźnia Stutthofu, Instytut Wydawniczy PAX, 1978.
***
Wywiad z panią Zofią Gusman został zrealizowany w ramach projektu „Świadkowie Epoki”, realizowanego przez Instytut Pileckiego w Warszawie. Cały czas poszukujemy osób, które zechcą przed naszą kamerą opowiedzieć o swoich doświadczeniach – wojennych i powojennych. Osoby, które mogą nam pomóc w znalezieniu „Świadków Epoki” [nie tylko z terenu Kaszub] , prosimy o kontakt: [email protected], tel. 794 263 446.
O samym projekcie – czytaj poniżej.