Trasa Brusy – Borsk, przemierzana na piechotę, miała przebiegać w sielankowo-wrześniowo-babioletnim nastroju. Wszak to najpiękniejsze, kaszubskie fragmenty Borów Tucholskich. Ale wyszło inaczej… Nie, nie chodzi o to, że było źle, niedobrze, nie… Po prostu nie było tak lekko i sielankowo, jak byłoby – zapewne, przed 11 sierpnia. Bo w nocy z 11 na 12 sierpnia świat tych ludzi zmienił się. O czym miałem się przekonać.
Na początek jednak słowo wyjaśnienia. Kim jest wanożnik? Co to za dziwne słowo użyte w tytule?
Wanoga – kasz. podróż, wędrówka. Czyli – wanożnik, to ja – autor, albo – jak mówią w szkole – podmiot liryczny. Taki gość, co sobie idzie z plecakiem.
***
Zapiski z Podróży: Brusy – Borsk – 7-9 września 2017
Brusy – Jaglie, galeria Józefa Chełmowskiego. Gospodaruje tu wdowa po artyście, pani Jadwiga. Nawałnica zerwała dach z jej domu. Starsza pani mówi o tym jakoś tak spokojnie, owszem, straszne to było – pokazuje na swój zerwany dach (zabezpieczony papą), ale jakoś nie widać większych emocji. Ożywia się natomiast, gdy rozmawiamy o innych, bardziej poszkodowanych, którzy stracili dobytek życia („widziałam w telewizji, oni tam, koło Rytla, to dopiero jest tragedia, ludzie całe domy potracili…”).
Pracownia Józefa Chełmowskiego, jakby przed chwilą z niej wyszedł. Dostrzegam wióry na parapecie, opiłki – niesprzątnięte pozostałości po pracy artysty. Chełmowski zmarł cztery lata temu. Przez ten cały czas drewniane opiłki leżą sobie niepokojone przez nikogo, jak namacalne dowody ludowego geniuszu.
Komputer świata
Tuż obok galerii Chełmowskiego – Chata Kaszubska. Budynek został oddany do użytku w 2005 roku i wciąż pachnie nowością. Znajduje się tu coś w rodzaju galerii i izby regionalnej. Na parterze wystawa poświęcona Józefowi Chełmowskiemu (tu również znajdują się jego prace), na piętrze zgromadzone przedmioty codziennego użytku. Bardzo stare, pordzewiałe, spróchniałe, ale i nowsze. Na przykład telefon. Taki z okrągłą tarczą, słuchawką na zakręconym kablu. Z początku ciśnie się na usta pytanie: „co robi tutaj zwyczajny telefon?”. Po chwili konstatacja, że przecież dzieci nie wiedzą, że kiedyś – jeszcze dwadzieścia, piętnaście lat temu, tak wyglądały telefony, że trzeba było palec włożyć w dziurkę i wykręcić numer (który trzeba było pamiętać albo mieć zapisany na kartce). Oczywistość? Patrząc na telefon, człowiek uświadamia sobie, że cztery dychy na karku to dzisiaj cała epoka.
W Chacie pani Danuta proponuje kawę.
– Pan wierzący, praktykujący? – pyta w pewnym momencie.
Nie przeszkadza mi to pytanie choć znam wiele osób, które uznałyby, że jest co najmniej nie na miejscu. Ja zaś szanuję przywiązanie Kaszubów do religii i Kościoła, i lubię u ludzi bezpośredniość.
– Bo widzi pan, jak to mówił nasz pan Józef, komputerem świata jest Biblia. Nic więcej nie potrzeba. To ludzie tworzą jakieś kodeksy, przepisy, a potem sami w tym wszystkim się mylą.
Pani Danuta proponuje, że podwiezie do Brus. Dziękuję i odmawiam, tłumacząc, że chodzi mi o to żeby sobie pochodzić.
Se łazić nie będzie
W Brusach w sklepie z bielizną robię małe zakupy. Mój plecak (przytroczony namiot) lekko potrąca wieszak z ubraniami. Nic się nie stało, nic nie spadło na podłogę, a ja naprawdę uważam i czuję się jak słoń w składzie porcelany.
– Będzie tu tak chodził… Niech se po Gdańsku tak chodzi, ale nie u nas, kurwa… U nas się tak nie chodzi – słyszę za plecami głos jakiegoś mężczyzny wychodzącego ze sklepu.
Nie mam wolnych miejsc
Wiele, dziesiąta godzina w drodze, zaczyna sił brakować, człowiek chciałby już zrzucić piętnastokilogramowy garb, rozbić namiot, odpocząć. Zaczyna padać. Najpierw dochodzę do Kalwarii, ominąwszy powalony nawałnicą las wchodzę między kaplice i figury świętych, między innymi Szymona z Cyreny, który pomaga Jezusowi nieść krzyż, chce ulżyć jakoś w Jego ostatniej wędrówce.
Potem idę wzdłuż plaży, teraz we wrześniu opustoszałej, ledwie kilku wyrostków popija piwko i klnie dodając sobie animuszu pod wiatą. Idę dalej szukając miejsca na nocleg. Nad jeziorem duże budynki, jakby trochę za duże, jakby dla turystów. Zagajam pierwszą panią, mówi, że nie ma miejsc, wszystko zajęte, zagaduje drugą – to samo, trzecią – znowu to samo. Wszystkie twierdzą, że mają full, brak miejsc, nie mogą mnie przenocować, muszę szukać dalej. Wcześniej jednak pytają, czy na długo, i czy jestem sam…
Potem idę przez opustoszałą po sezonie wieś, zaczyna zapadać zmrok. Nie mam wyboru, muszę iść dalej, sześć kilometrów, do Borska, tam jest pole namiotowe, prowadzone przez znajomych – Izę i Adama.
Bezdomny dziwak
Adam (miejscowy – wychował się w Wielu, mieszka w Borsku) nie wierzy, że na początku września w trzech kolejnych pensjonatach nie było dla mnie miejsca.
– Może chodziło o twój wygląd – sugeruje.
Sprawa jest następująca: w Wielu znajduje się schronisko dla osób bezdomnych z Gdyni. Mieszkańcy skarżą się, że pensjonariusze ośrodka dopuszczają się wandalizmów, a nawet przemocy. Widać ich, jak włóczą się po wsi. Nie raz pisały już o tym lokalne media. „Łażą bez celu, kombinują jak mogą” – słyszę w rozmowie z miejscowymi.
Adam przypuszcza, że ktoś taki jak ja, podróżujący samotnie, wyglądający… No właśnie. Raczej nie budzę zaufania, przynajmniej na pierwszy rzut oka.
A ja myślę, że – owszem, pewnie nie budzę zaufania, ale chodzi też o coś innego. O postrzeganie kogoś, kto chodzi, tylko chodzi. W każdej wsi, gdy idę, spotykam się z tym przez cały czas swojej wędrówki: spojrzenia miejscowych – dosłownie rozdziawiają gęby, nie mogąc się nasycić tak niecodziennym widokiem, jak człowiek, który idzie. Szczerze mówiąc – najpierw mnie to bawiło, potem starałem się nie zwracać na to uwagi. Dzisiaj coraz częściej mnie to najzwyczajniej w świecie wkurza. Ta natarczywość we wpatrywaniu się we mnie.
Gdybym miał rower – to co innego, nic dziwnego. Gdybym miał quada – patrzyliby z podziwem. Gdybym płynął kajakiem, motorówką, żaglówką – jakoś dałoby się wytłumaczyć moją obecność. Albo chociaż paralotnię, spadochron, awionetkę, czy inne urządzenie do latania – nie byłoby to takie dziwne. Bo – jak się okazuje, latanie, pływanie, jeżdżenie na różnych pojazdach (mijałem nawet terenową hulajnogę), to wszystko nie jest dziwne. A chodzenie – tak, chodzenie jest dziwaczne. Patrzą na mnie w każdej wsi jak na dziwaka.
I prawdopodobnie te panie w Wielu też tak na mnie patrzyły, jak na podejrzanego dziwaka, który włóczy się bez samochodu, kajaka, spadochronu czy chociażby hulajnogi. Dodając do tego miejscowe kłopoty z osobami bezdomnymi… Skończyło się na tym, że musiałem opuścić (nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa) jedną z bardziej wypoczynkowych wsi na południowych Kaszubach.
Za to wyspałem się w Borsku, na polu namiotowym w „Przystani nad Wdą”. Namiocik, po poprzedniej nocy na cmentarzysku drzew w Czernicy, był prawie suchy.
Zagadywanki
Mimo, że obowiązuje zakaz wstępu do lasu, przez cały czas mijałem grzybiarzy. Różne były z ich strony zagadywanki.
Zagadywanka 1.
Grupa starszych pań, stoją miedzy drzewami z koszykami grzybów, ja akurat mam z górki, plecak jakby popycha mnie do przodu, idę więc szybko poddając się sile ciążenia.
– O! Nie dość, że sport, to i zbieranie grzybów? Ma pan cały plecak grzybów?
– Taaa… Grzybów i rybów – odpowiadam zirytowany popiskiwaniem i chichotami starszych pań, jakie wydają na mój widok.
– To ryby też pan ma? – nagle pani spoważniała i zdziwiła się.
Zagadywanka 2
Siedzę na skraju drogi na plecaku, odpoczywam.
Przechodzi pani grzybiarka.
– Zmęczony pan…
– Tak, zmęczony…
Współczująco, chcąc jakby pocieszyć:
– Ale przynajmniej na świeżym powietrzu.
– No… Już trzeci dzień z rzędu na świeżym powietrzu
Stanęła zdziwiona. Przygląda mi się uważnie. Szuka słów komentarza.
– No to się pan napowietrzył!
Zagadywanka 3.
Sobotnie południe, zbliżam się do pana grzybiarza, który ładuje swoje grzyby do bagażnika zaparkowanego w lesie (!) samochodu. Wojskowe ciuchy, energiczne ruchy, pan po sześćdziesiątce, myślę sobie widząc go z dala: „emerytowany wojskowy”.
Gdy się zbliżam, bierze się pod boki, bezczelnie się wpatruje przez dłuższą chwilę, świdruje mnie wzrokiem, w końcu rzuca:
– Ile już pan tak idzie?
– Pięćdziesiąty kilometr.
– Od dzisiaj? – rozpromienia się.
– Nie, od czwartku wieczorem.
– Eee tam… – smutnieje, pochyla się, już nie jest taki dziarski, traci zainteresowanie moją osobą.
Na koniec moja zagadywanka:
Idzie para grzybiarzy, każde z nich dźwiga po dwa wiadra wypełnione po brzegi.
– Dużo grzybów, co? – zagaduję.
– E tam… Bywało lepiej – grymas na twarzy tego pana ma oznaczać, że takie ilości dźwiganych właśnie grzybów nie robią na nim wrażenia.
Z grzybiarzami jest jak z wędkarzami. Zadowolony grzybiarz albo wędkarz to wielka rzadkość, Polska Czerwona Księga. Nie należy go zabierać do domu, powinien zostać w środowisku jako cenny i rzadki okaz.
Nawałnica. Oswoić lęk
Poza tym jest jeden, główny temat rozmów z miejscowymi, których również czasem spotykam na grzybach, albo przy innych okazjach (niemiejscowi grzybiarze przyjeżdżają w Bory najczęściej z Trójmiasta i wyglądają zupełnie inaczej niż miejscowi).
Ten temat to oczywiście nawałnica. Niemal każdy czuje potrzebę opowiedzenia przybyszowi o tym, że szwagier miał las i jest stratny, że dzieci sąsiadki miały stodołę, że kuzynowi dach zerwało, że drzewo się zwaliło, że czekamy teraz na pieniądze od rządu…
Nawałnica odcisnęła się bardzo mocno na zbiorowej i indywidualnej pamięci mieszkańców Borów Tucholskich, południowych Kaszub. Mówienie o tym, przy każdej okazji, ma w sobie coś ze zbiorowej terapii. Może chodzi o to, żeby ten lęk, który wichura pozostawiła po sobie w tych ludziach, przegadać, a przez to – oswoić?
***
[Fragment książki: Szwajcarya 2017. Kaszuby” Tomasza Słomczyńskiego, która powstaje przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego]