Męcikał powitał mnie plecami grzybiarki. Stała na drodze między szosą, gdzie wyskoczyłem niezgrabnie z autobusu, a dworcem kolejowym. Trzymała w ręku niewielką plastikową torbę, do połowy wypełnioną grzybami. Patrzyła to na lewo to na prawo, i nie widziała szarych koźlarzy, które rosły przy drodze dumnie prężąc kapelusze. Nie chciałem psuć jej zamyślenia. Przecież, być może, wcale nie chodzi jej o grzyby. Może ma teraz swoje, dużo ważniejsze, pomyślunki.
Męcikał – Czernica. Tu było pole namiotowe
Od tamtej chwili minęło już kilka godzin. Teraz jest noc, jestem na cmentarzysku drzew, namiot rozbiłem między powalonymi pniami, przy jednej z trzech sosen, które się ostały. Było tu kiedyś, jeszcze nie tak dawno – zaledwie miesiąc temu, pole namiotowe. Ludzie wypoczywali, grillowali, dzieci się kąpały, było gwarno, czasem nieznośnie głośno. Aż spadły im na głowę drzewa.
W ciągu ostatnich kilku godzin słowo „cud” usłyszałem trzykrotnie.
Cud po raz pierwszy
Minąwszy dworzec i zamyśloną grzybiarkę, nie wchodząc do centrum wsi Męcikał, skierowałem się drogą na Czernicę. Wiedziałem, że znajduje się tam pole namiotowe. Zwyczajne takie, w lesie, pewnie jakaś latrynka, wiata i miejsce do rozbicia namiotu, to wszystko bo więcej przecież nie trzeba.
Zatrzymał się zatrąbiwszy uprzednio. Uśmiechnięty od ucha do ucha. Patrzył wyczekująco znad kierownicy, tak jakbym to ja miał się określić, co dalej zrobimy z tą znajomością. W końcu zapytał, czy podwieźć. Miał jakiegoś firmowego, budowlanego, białego busa. Nawet nie spamiętałem marki, choć najprawdopodobniej to był volkswagen transporter.
Nie łapię stopa podczas mojej wanogi kaszubskiej. Ale co innego jest, jak stop chce złapać mnie. Czemu miałbym się opierać?
Jechaliśmy razem dosłownie kilka minut. Jeden, jedyny, obowiązkowy temat rozmowy: wichura. Miało się wkrótce okazać, że będzie on obowiązywał na całej na trasie Męcikał – Brusy -Wiele.
– To był cud, że nikt nie zginął na tym polu namiotowym. Drzewa spadały na przyczepy kempingowe, samochody, namioty. Ludzie tam przeżyli koszmar.

Cud po raz drugi
Tyle, co zdążyłem wysłuchać tych słów, i już wysiadałem. W siąpiącym deszczu zobaczyłem krajobraz znany mi z Rytla, gdy znalazłem się tam kilka dni po wichurze. Gąszcz połamanych drzew, gałęzi, pni, nie do przebycia, na dwa metry wysoki. I wycięta w nim ścieżka do jeziora Kosobudno. Nad jeziorem coś, co kiedyś nosiło nazwę pola namiotowego.
Dostrzegłem tabliczkę informującą turystę, że należy się zameldować pod wskazanym numerem telefonu, bo pole namiotowe jest własnością prywatną i jest płatne. Zadzwoniłem więc gotowy uiścić opłatę – według cennika zamieszczonego na tablicy: 9 zł. za jedną osobę i namiot. W słuchawce – kobiecy głos:
– Co? Jest pan na polu namiotowym? Niech pan nie mówi, że kajakiem? Nie? To dobrze… Niech pan się rozstawia, nie będę pana kasować. Ale widzi pan, co zostało z pola… To był cud, że wtedy tu nikt nie zginął. Naprawdę cud.
– Hm… – nie wiadomo co powiedzieć w takich sytuacjach.
– To było straszne. Powodzenia! I proszę na siebie uważać.
Cud po raz trzeci
Po chwili wąską ścieżką wyciętą w gąszczu wiatrołomów wjechał samochód, zwyczajna miejska osobówka. Zatrzymała się, łysy kierowca przez chwilę taksował mnie wzrokiem. Nie wychodząc z auta wyciągnął lornetkę i lustrował jezioro. Głupia jakaś taka sytuacja, tuż przed zmrokiem, dwóch ludzi, jeden z plecakiem, drugi z lornetką, na cmentarzysku drzew. Trzeba jakoś zagadać.
– Pan ornitolog? – zapytałem głupkowato.
– Nie, nie – energicznie zaprzeczył Łysy, a ja wyczułem, że nie spodobało mu się to skojarzenie. Wysiadł z auta, i okazało się, że ma na sobie ciemnozielony polar z napisem „Hunter”. – Tak sobie patrzę, szukam kaczek, chętnie by się zapolowało. A pan…?
– A ja zamierzam się tu rozstawić z namiotem.
– Aha… no to dzisiaj to już nic panu nie grozi, ale wtedy… to był cud, że nikomu nic się nie stało.
Kiedy odjeżdżał, dostrzegłem przy pomoście trzy łabędzie. Spoglądały z ukosa tym swoim łabędzim spojrzeniem, zdającym się wszystko wiedzieć. Co tu się działo? Jak to wyglądało? W łabędzim milczeniu ptaki irytująco zdawały się wiedzieć i nic nie powiedzieć.

Bezgłośna rozpacz
Od tamtego spotkania minęły już ze dwie godziny. Teraz już zmrok spuścił swoje ciężkie i wilgotne zasłony. Namiot nasącza się mżawką pod jedną z ocalonych sosen, a tuż obok, w ocalałej wiacie przy świeczkach siedzi się dziwnie. Bo to dziwne miejsce jest. Ciężko się zabrać do pisania. Trzeba przestawić zmysły z postrzegania i oswajania otaczającej przestrzeni: wsłuchiwania się w śpiew kropel deszczu, w odgłosy jeziora – popiskiwanie łyski, i lasu – przeraźliwe dość wibrujące trele dzięcioła. Trzeba zmysły przytępić, skupić je w sobie, uwewnętrznić, wsobnić. To wymaga wysiłku i skupienia.
Wszystko po to, żeby usłyszeć inne odgłosy. Krzyk połamanych konarów i pni. Bezgłośny, niemy. Ludzie są podobni do drzew. Niekiedy, złamani w pół, gdy wypłaczą łzy i wykrzyczą ból, schną, jak te drzewa, bezgłośnie umierają z dnia na dzień. Można tylko patrzeć i nic nie da się już zrobić.
Tak, teraz, gdy poświecę latarką, widzę, jak drzewa wyciągają ku niebu swoje kikuty. Zdają się pytać, tak bardzo po ludzku – dlaczego?

Jesień. Wiersz
Już w namiocie, zawinięty w śpiwór, odczytuję w telefonie wiersz Juliana Tuwima, pt. „Strofy o późnym lecie”.
1.
Zobacz, ile jesieni!
Pełno, jak w cebrze wina,
A to dopiero początek,
Dopiero się zaczyna.2.
Nazłociło się liści,
Że koszami wynosić,
A trawa jaka bujna,
Aż się prosi, by kosić.3.
Lato, w butelki rozlane
Na półkach słodem się burzy.
Zaraz korki wysadzi,
Już nie wytrzyma dłużej.4.
A tu uwiędem narasta
Winna, jabłeczna pora,
Czerwienna, trawiasta, liściasta,
W szkle pękatego gąsiora.5.
Na gorącym kamieniu
Jaszczurka jeszcze siedzi.
Ziele, ziele wężowe
Wije się z gibkiej miedzi.6.
Siano suche i miodne
Wiatrem nad łąką stoi.
Westchnie, wonią powieje
I znowu się uspokoi.7.
Obłoki leżą w stawie,
Jak płatki w szklance wody.
Laską pluskam ostrożnie,
Aby nie zmącić pogody.8.
Słońce głęboko weszło
W wodę, we mnie i w ziemię,
Wiatr nam oczy przymyka.
Ciepłem przejęty drzemię.9.
Z kuchni aromat leśny:
Kipi we wrzątku igliwie.
Ten wywar sam wymyśliłem:
Bór wre w złocistej oliwie.10.
I wiersze sam wymyśliłem.
Nie wiem, czy co pomogą,
Powoli je piszę, powoli,
Z miłością, żalem, trwogą.11.
I ty, mój czytelniku,
Powoli, powoli czytaj,
Wielkie lato umiera
I wielką jesień wita.12.
Wypiję kwartę jesieni,
Do parku pustego wrócę,
Nad zimną, ciemną ziemię
Pod jasny księżyc się rzucę.
Jesień. Koniec
… I zastanawiam się, skąd taka nienawiść w narodzie do tej pory roku. Bo słychać zewsząd lamenty, że kończy się lato, to niemalże koniec świata. I żadnych pozytywów z tego, że nadchodzi jesień.
Wydaje mi się, gdy tak leżę teraz w namiocie, podczas wrześniowej wędrówki, że rozumiem. Tak, rozumiem tych ludzi, że nie lubią jesieni. Nie mają jej za co lubić. Wszak jabłka biorą się z Biedronki, gruszki z Lidla, grzyby rosną na pizzy, wino występuje w monopolowym – to po co komu jesień? W tej sytuacji jesień to tylko początek końca, same kłopoty: trzeba ubrać sweter, nie ma jak się opalać, miejscowości wczasowe jakieś takie puste i smutne. Same minusy. Ale to jeszcze pikuś. Bo jesień jest nie tyle smutna, co groźna. Wprowadza nutę, której najbardziej się boimy, o której nie chcemy słyszeć. Przemijanie. Gnicie. Żółć powoli i nieuchronnie zamieniająca się w szarość i czerń. Przeistaczanie się w organiczną materię. Martwą materię. Robale, ziemia, błoto.

Popękana sosna
Nad ranem zaczęło wiać. Gdzieś koło trzeciej, czwartej w nocy. Obudził mnie szum. W zaspanej głowie, w środku leśnego pobojowiska, po ciemku w swoim małym namiociku, zaczynam rozstawać się z racjonalnym myśleniem. Że przecież na pewno ta sosna, pod którą rozstawiłem namiocik, to ona na pewno jest po nawałnicy w środku popękana. Że wystarczy w sumie niewielki podmuch, żeby złamała się i spadła. Wiadomo, na co spadła. A jak już zacznie się łamać, to usłyszę taki trzask i wtedy na pewno nie zdążę wyskoczyć ze śpiwora, z namiotu.
O czwartej trzydzieści siedzę pod wiatą w bezpiecznej odległości od sosny, która owszem buja się na wietrze, ale trochę tylko. Zastanawiam się nad własną głupotą i ziewam. Nie ma sensu wracać do śpiwora. Nie zasnąłbym już. Około szóstej jestem już spakowany, gotowy do wyruszenia w stronę Czernicy.
Przestrzeń, porzucona kochanka
I zanim ruszę w drogę, przysiadam staropolskim obyczajem, na krótki pomyślunek. Patrzę na miejsce, gdzie przed chwilą stał namiocik. Przed chwilą takie moje było to miejsce, a teraz znowu niczyje. Patrzę na sosnę, która przed dwoma godzinami wydawała mi się tak groźna i niebezpieczna. Wiatę, co dawała schronienie przed deszczem.
Przestrzeń obozowiska, z którą spędzam noc. Za każdym razem podczas wędrówek – oswajam ją sobie, adoptuję bez pytania, jakbym był panem stworzenia.
Kiedy już ją posiądę, chcę wiedzieć o niej wszystko, a każdy nierozpoznany dźwięk traktuję jak potencjalne zagrożenie. Niekiedy, tak jak dzisiejszej nocy – w oswojenie jej muszę włożyć wiele wysiłku, a i tak nie zawsze się to udaje. Nie zawsze łasi się przyjaźnie, czasem do końca, do samego rana stroszy się, boczy i warczy na mnie. Najczęściej jednak udaje nam się porozumieć. Stajemy się sobie bliscy. Jesteśmy dla siebie czuli.
A potem, nad ranem, tak jak teraz, opuszczam ją, nie bez zażenowania. Jest mi niezręcznie. Czuję na sobie jej wzrok, gdy odwracam się plecami. Rzucam przez ramię: do zobaczenia. I zazwyczaj nie wierzę w te słowa.

***
***
[Fragment książki: Szwajcarya 2017. Kaszuby” Tomasza Słomczyńskiego, która powstaje przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego]