Kajaki, Wda, Sałata – o ile dwa pierwsze słowa można ze sobą skojarzyć, to trzecie wydaje się być nie na swoim miejscu. Tylko z pozoru. W Borsku kojarzenie smacznego warzywa z pływaniem w kajaku jest sprawą oczywistą.
I wcale nie dlatego, że kajakarze jakoś wyjątkowo upodobali sobie zielone posiłki po drodze.
Rzecz w zupełnie czym innym.
Iza i Adam Sałata należą do pokolenia, któremu – wraz z wejściem Polski do Unii Europejskiej, otwarto Europę na oścież. Wraz z setkami tysięcy podobnych im młodych ludzi, wyemigrowali do Irlandii. Wszystko po to, żeby wrócić w swoje rodzinne strony i założyć kajakowy biznes. Dzisiaj miejscowy powie, że jak brać kajaki, to najlepiej od Sałaty.
No weź się rozejrzyj
Iza z Adamem pochodzą z Wiela – tu się wychowali, tu chodzili do szkoły, razem zarobili pieniądze w Irlandii, za które kupili dom nad rzeką w Borsku (kilka kilometrów od rodzinnego Wiela). Iza jest nauczycielką. Adam zakłada instalacje wodno-kanalizacyjne. Obydwoje mają taką pracę, że mogą lato poświęcić na rozkręcanie biznesu turystycznego. W domu wydzielili cztery pokoje dla turystów, mają 40 kajaków, wyposażyli pole namiotowe w nowiutkie sanitariaty, kabiny z prysznicem, gdzie zawsze – co wcale nieoczywiste, jest ciepła woda.
– Nie lepiej było urządzić się w Irlandii? Tam ponoć jest łatwiej…
– Nie wyobrażaliśmy sobie nawet, żeby nie wrócić do Polski, tutaj, w nasze rodzinne strony.
– Dlaczego sobie nie wyobrażaliście?
Adam rozkłada ręce, jakby był bezradny wobec braku odpowiednich słów.
– No weź się rozejrzyj. Jak można tu nie wrócić?
Stoimy na polu namiotowym, tuż przy brzegu rzeki, obok pensjonatu, obok kajaków, którymi popłyniemy na spotkanie przygody. W rzece rzucają się małe okonie, spomiędzy chmur wyłania się błękit zapowiadający pogodę, a nurt Wdy przecina najprawdziwszy bóbr.
– Był u nas jeden turysta ze Śląska, zapalony żeglarz – opowiada Adam, starając się wytłumaczyć, skąd postanowienie powrotu do ojczyzny. – Co roku spędzał wakacje na Mazurach. Spędził dzień na żaglach na Wdzydzach, wrócił z jeziora i od razu poprosił żonę o zabukowanie kolejnych noclegów. Powiedział: „tu mogę się cieszyć z żeglowania, pływam dla przyjemności, jak chcę. Na Mazurach mogę pływać tylko slalomem.”
Albo taka historia (Adam jest urodzonym opowiadaczem historii):
– Byli u nas znajomi z Irlandii, Irlandczycy i Polacy. Wcześniej dziwili się, że chcemy wracać do kraju – do momentu, kiedy do nas tutaj przyjechali. Gdy zobaczyli nasz dom, pensjonat, stało się dla nich jasne, że nie ma się co dziwić, że wróciliśmy.
Wda, kajaki, biznes
Ale – rzecz jasna, nie żaglówki i nie Irlandia, a kajaki są głównym tematem rozmów z Izą i Adamem. Ich „Przystań nad Wdą”, znajdująca się w Borsku ma ten atut, że wprost z pola namiotowego można płynąć w dwie strony. W jedną – w dół rzeki, i tak robi większość kajakarzy, i w drugą – po paru minutach wiosłowania pod prąd wypływamy na jezioro Wdzydze. Gdy jest duży wiatr, pływanie po nim może być uciążliwe. Gdy wiatru nie ma – można dopłynąć na przykład do Wdzydz Kiszewskich, odwiedzając po drodze wyspę Ostrów, półwysep Lipa, przystań we Wdzydzach Tucholskich.
My jednak koncentrujemy się na czekającym nas spływie w dół rzeki. Przed nami Odry (Kamienne Kręgi), Wojtal, Czarna Woda, wszystko ma się skończyć w miejscowości o wdzięcznej nazwie: Czubek.
Zaraz wsiądziemy do załadowanych namiotami, śpiworami i innymi bagażami kajaków, tymczasem Adam jeszcze odpowiada na nasze pytania. Okazuje się, że tacy jak my – kajakowi podróżnicy, stanowią mniejszość.
– Zdecydowana większość ludzi wybiera trasy jednodniowe. Na przykład do Wojtala, cztery, pięć godzin na wodzie, i koniec. W weekendy na rzece jest tłok. Dlatego lepiej wyruszyć w tygodniu. Tacy, którzy wybierają się na kilkudniowe spływy, którzy chcą spać po drodze w namiotach, to najczęściej ludzie starsi, którzy kiedyś, gdy byli studentami na przykład, uprawiali ten rodzaj turystyki, i teraz chcą pokazać to wszystko swoim dzieciom lub wnukom. Sporo ludzi przyjeżdża z zagranicy, z Czech albo z Niemiec. Dla nich nasza Wda to teren zupełnie dziki, są zachwyceni. To klient, który szuka ciszy, spokoju, kontaktu z naturą.
Nie sposób nie zapytać o to, czy kajaki to dobry biznes.
Jak mówi Adam, sezon turystyczny – jeśli chodzi o kajaki, ciągle jest zbyt krótki. To dwa miesiące, o ile jest pogoda. Co prawda pierwsi kajakarze ruszają na Wdę w długi weekend majowy, ostatni płyną we wrześniu, ale to pojedyncze osoby lub grupy. Dlatego – jak mówi Adam, z pensjonatu i czterdziestu kajaków nie da się utrzymać rodziny (mają trzech synów – jeden dopiero co się narodził, najstarszy ma 10 lat). Pieniądz, który z tego mają, od razu jest inwestowany w turystyczny biznes – Iza z Adamem planują wyremontowanie kolejnych pokoi dla gości, planują także dokupienie kajaków. Tymczasem po wakacjach Adam wróci do swojej hydrauliki.
Czego potrzeba żeby można było z tego żyć?
– Stu kajaków i pełnego obłożenia, w pensjonacie i na polu namiotowym, od początku maja do końca września – podsumowuje Adam.
Przygoda czeka
To by było na tyle, Żegnamy gościnne progi „Przystani nad Wdą”, przesympatycznych właścicieli. Kajaki, które od nich dostaliśmy, są wyjątkowo wygodne. Będziemy siedzieć na miękkich siedziskach, stopy trzymać na specjalnych podnóżkach, a schowane w lukach bagaże będą bezpieczne – luki zamykane są szczelnymi, gumowymi pokrywami. To szczegóły – ale każdy kajakarz wie, jak bardzo istotne podczas dłuższych podróży.
Pierwsze bujnięcia przy wsiadaniu, i – komu w drogę, temu wiosło. Rzeka żwawo wiedzie nas ku przygodzie. Z Adamem zobaczymy się za trzy dni.
I tak na wodzie znalazły się trzy kajaki, a w nich: troje dorosłych: Edyta, Grzegorz i niżej podpisany, oraz czworo dzieci: Lena (10 lat), Natalia (11 lat), Szymon (7 lat) i Franek (11 lat).
Dzień 1
Po niecałej godzinie dopływamy do miejsca, w którym Wda dzieli się na dwa nurty – jeden zamienia się w kanał Wdy, drugi odbija w lewo. Całe szczęście, że Adam nas uprzedził, żeby wcześniej przybić do brzegu (to miejsce jednej z dwóch przeniosek, które będą nas czekały).
Rzeka odbijając w lewo (po prawej zostawiając kanał), przepływa przez jaz. Tuż przed nim prąd jest na tyle silny, że może wciągnąć kajak, który po minięciu wrót jazu z hukiem przewali się z wodą przez kamienie. Ponoć zdarzały się w tym miejscu wypadki… Adam zawsze ostrzega wszystkich turystów, którzy u niego biorą kajaki. Albo – gdy widzi początkujących, jedzie na miejsce i czeka, byleby nie doszło do jakiegoś nieszczęścia. Bezapelacyjnie miejsce to wymaga ostrzegawczych oznaczeń. Obecnie nie ma tam żadnego takiego znaku.
Za jazem płyniemy przez leśny odcinek rzeki. To chyba najciekawszy i najtrudniejszy odcinek podczas całego spływu. Wysoki stan wody z jednej strony nieco ułatwia sprawę, mniej gałęzi wystaje z wody, ale za to nurt jest dość szybki, gdy rzeka zwęża swoje koryto. No i konary i mostki, które są nad lustrem wody, są odpowiednio „niżej” (mniej miejsca jest między lustrem wody o przeszkodą). Trzeba się czasem nawyginać. Pierwszego dnia płynę z Szymonem, który nie ma z tym najmniejszego problemu, jego tata zaś… No cóż. W końcu słusznej postury jestem.
Trzeba też wypatrywać przeszkód wyłaniających się zza kolejnych zakrętów. Jest więc zabawa, nie nudzimy się. Trzeba powiedzieć jasno (uwaga ta dotyczy całej trasy spływu) – nie ma żadnych poważniejszych trudności. Rzeka jak najbardziej do pokonania dla całych rodzin. Niewprawiony kajakarz pewnie kilka razy wpłynie w trzciny, może w gałęzie, zanim załapie na czym polega spływanie rzeką. To dobre miejsce by mógł potrenować.
Po kilku godzinach szukamy noclegu. Chcemy znaleźć miejsce znajdujące się jak najbliżej cmentarzyska w Odrach. Tak to wynika z naszej marszruty, przyjęliśmy bowiem, że będziemy pokonywać dziennie krótsze niż zazwyczaj odcinki – 10, 15-kilometrowe. Postanowiliśmy tak głównie ze względu na dzieci. Cztery, pięć godzin pływania to dla nich czas optymalny.
Dobijamy więc do brzegu w Miedznie. Miejsce wygląda na dość dzikie, choć jest tu oznaczenie o polu namiotowym, miejsce na ognisko, ławeczki jakieś, stół, latrynka. Czyli wszystko, czego kajakowi wędrowcy potrzebują.
Jest także las, pole z dojrzałym zbożem, widok na rezerwat „Kamienne Kręgi”. Wsi żadnej nie widać, tylko jakieś gospodarstwo. Do sklepu 8 kilometrów. Wkrótce pojawi się tu sympatyczny gospodarz na rowerze (niestety bez samoróbnego twarogu czy bimberku, o co nie omieszkaliśmy zapytać) i skasuje po 10 zł. od osoby.
Tymczasem przygody ciąg dalszy – rozbijanie obozu – rozstawianie namiotów, rozpalanie ogniska. Wielka bitwa wodna, abordaże z kajaka na kajak. Jeden dorosły stoi w wodzie i pilnuje, żeby kajaków nie zabrał prąd, a dzieciarnia tłucze się i chlapie bez opamiętania.
Po zmroku jeszcze krótka gra terenowa – ganiamy się po ciemku między drzewami, i spać.
Zostałem przy ognisku rozmyślając o duchach, które zapewne tu krążą, wszak po sąsiedzku znajdują się Kamienne Kręgi, tajemnicze pozostałości po pradawnych przodkach, miejsce mocy (cokolwiek to znaczy). Około północy wodą z rzeki zagasiłem ognisko. Obszedłem z latarką obóz, pamiętam buty Natalii ustawione pod tropikiem, wystawały nieco spod niego. Nie chowałem ich, „nie będzie padać” – pomyślałem.
Spojrzałem wokół przed wsunięciem głowy do namiotu. Nasze namioty w tej głuszy wydawały się takie… małe. Wtulone w czerń, schowane między drzewami, gdzieś pomiędzy nieustająco, uporczywie sunącą rzeką a rozgwieżdżonym niebem. Takie bezbronne.
Dzień drugi
Obudziło mnie słońce. Była siódma rano, wygrzebałem się z namiotu. Rozejrzałem wokół. Zapowiadał się piękny dzień. Zwrócił moją uwagę jeden szczegół. Butów Natalii nie było na miejscu. Zaniepokojony zajrzałem do namiotu – córka spała w swoim śpiworze. Wybrałem się więc na poszukiwania obuwia. Jeden but znajdował się 30 metrów za naszym obozowiskiem. Drugiego nie było w ogóle. Przeszukałem cały teren wokół – i nic.
Uśmiechnąłem się w stronę Kamiennych Kręgów i miejsca mocy pochodzącej od duchów praprzodków.
Śniadanie. Fasolka po bretońsku, zakupiona w supemarkecie, smakuje lepiej, gdy podgrzewana jest w ognisku. Dzieci jednak nie raczą zwracać uwagi na tego rodzaju niuanse. Na stole króluje słodki krem ciasteczkowy i chińskie zupki.
Zwijanie obozu, ładowanie bambetli do kajaków – i w drogę. Dzieciaki, po przepłynięciu krótkiego odcinka pierwszego dnia, czują niedosyt, i już chcą płynąć dalej.
I o to właśnie chodziło nam, dorosłym gdy planowaliśmy trasę tego spływu.
Po chwili dobijaliśmy do pomostu przy Kamiennych Kręgach.
Przekraczając bramę wychodzimy wprost na budynek kasy, w którym starszy pan opowiada o miejscu, w którym właśnie się znaleźliśmy.
Natalia i Franek kupują sobie książeczkę – „Apteka Kaszubska”. To doniosły fakt, który będzie miał konsekwencje w dalszej części spływu. Ale o tym za chwilę. Tymczasem chodzimy między głazami, aż tu nagle dobiega nas jakaś muzyka. Delikatne uderzenia w coś co brzmi jakby cymbały, poszczególne dźwięki układają się w melodię.
Podchodzimy zaciekawieni i – co widzimy? Jakąś panią, która siedzi w środku jednego z kręgów. Jest ubrana – ni to jak Indianka, ni to jak Słowianka. Na kolanach trzyma okrągły przedmiot. Takie jakby dwie misy połączone ze sobą, przypominające spodek znany ze zdjęć świadczących o istnieniu istot pozaziemskich odwiedzających nasze niebo. Uderza w ów instrument lekko dłońmi – każde miejsce na wypukłej powierzchni to inny metaliczny i głęboki zarazem dźwięk. Może w ten sposób zagrać każdą melodię. Teraz spod jej dłoni wydobywa się muzyka bardzo delikatna, bardzo „leśna” i nieco liryczna.
Franek – jak zwykle najbardziej „do przodu”, dowiaduje się od pani, że instrument ten nazywa się hang. Teraz, spisując te słowa, doczytuję, że jest to instrument produkowany tylko przez jedną firmę na świecie, czeka się na niego bardzo długo, i kosztuje kilka tysięcy euro.
Po krótkiej pogawędce opuszczamy panią z hangiem na kolanach. Idziemy dalej, po chwili wracamy do miejsca gdzie była owa Słowianko-Indianka, a tu… Zaskoczenie. Nie ma jej. Znikła. Wyparowała.
– A więc spotkaliśmy ducha. Może nawet tego samego, który zawinął Natalii jednego buta, a drugiego porzucił za obozem.
Moja radość ze spotkania ducha rozpierzchła się, gdy chwilę później dostrzegliśmy panią z hangiem na plecach podążającą w stronę parkingu.
Jeszcze tylko, w miejscu zwanym Elipsą, Franek starał się nabrać mocy. Nie wiadomo, czy mu się to udało, po dokonaniu tegoż zabiegu (skupiony siedział na ławce nieczuły na próby rozśmieszenia go) wyglądał zupełnie normalnie. Czas wracać na rzekę.
Po kolejnej godzince na wodzie dopłynęliśmy do drugiej przenioski – w Wojtalu. Adam zachwalał nam tutejszą rybkę. Ekipa więc poszła coś zjeść, ja zaś zostałem przy kajakach. Nie nudziłem się. Obserwowałem kolejkę kajakowiczów. Tak, nie ma przesady w powiedzeniu, że tu ruch „jak na Marszałkowskiej” (sobota, wczesne popołudnie, słoneczko przygrzewa). Można było odnieść wrażenie, że kajakarstwo to nasz narodowy sport. Ustawiali się w kolejce – jeszcze na wodzie, a potem przenosili swoje kajaki: młodzi, starzy, bardzo starzy, bardzo młodzi, kobiety, mężczyźni, nastolatki ze słuchawkami na uszach, umięśnieni, chudzi, grubi, ci bardzo „fit” i inni, gustujący w chipsach i hamburgerach, bladzi, opaleni, kobiety z makijażem i sztucznymi rzęsami, mężczyźni łysi, brodaci, cały przekrój społeczeństwa. Pokrzykujący, poganiający się nawzajem. Raz po raz podjeżdżały samochody odbierające kajaki od tych, którzy tu kończyli swoje kilkugodzinne spływy, w pośpiechu ładowali się do furgonetek („szybciej, obiad już stygnie w pensjonacie”).
A doniesiona mi rybka z miejscowej knajpki była rzeczywiście pyszna.
No to dalej, co czarnej Wody – znów w kajaku. Zauważam, ze większość osób, które wyprzedzamy, w ogóle nie wiosłuje. Siedzą tylko i podziwiają widoki. Nierzadko z puszką piwa w dłoni (to tłumaczy, dlaczego nie wiosłują). Niestety, czasem pusta puszka trafia do rzeki.
Czarna Woda, kemping „Pod Świerkami”. O ile Borsk, skąd wyruszaliśmy, to z pewnością wieś kaszubska, to Czarną Wodę uznaje się już za miejscowość kociewską. W ten oto sposób wypłynęliśmy z Kaszub i wpłynęliśmy na sąsiednie Kociewie. A nazwa Czarna Woda bierze się podobno od nazwy koloru rzeki Wdy. Rzeczywiście, przed tą miejscowością, przejrzysta woda, z widocznymi zaroślami i dnem, zamieniła się w sunącą bezszelestnie czarną toń.
Tymczasem na campingu: Wielka impreza, kilkudziesięciu studentów właśnie kończy spływ. Gitara, ognisko, śpiewy, tak będzie do rana. Jest w sumie sympatycznie, choć z dziećmi nie podłączamy się do – co tu dużo kryć, mocno alkoholowej zabawy. Sącząc swoje piwka odpoczywamy, Grzegorz gra z dzieciakami w karty.
Taka sytuacja: Obok grupka mieszkańców kempingu gra w siatkówkę. W pewnym momencie piłka wpada im na środek stawu. Co robić? Niejaki Adam bierze jednoosobowy kajak chcąc dotrzeć do piłki. I wsiada tak niefortunnie, że wywraca się i cały ląduje w mętnej wodzie. Nie trzeba dodawać, jaki entuzjazm swoim wyczynem wzbudza wśród zebranych wokół obserwatorów.
Tymczasem Natalia z Frankiem wyciągają swoje książeczki pt. „Apteka Kaszubska” i zaczynają sporządzać wywar na rany z babki lancetowatej. Poszatkowana roślina, trafia do zagotowanej na ognisku wody. Wywar ma spowodować, że wszystkie nasze otarcia i drobne urazy natychmiast znikną. Natalia z Frankiem są gotowi przysięgać na wszystkie świętości, że tak właśnie się dzieje. Otarcia skóry, których nam nie brakuje – na stopach chociażby, natychmiast znikają, jak zaczarowane, gdy polać je tym magicznym wywarem. Kto nie wierzy, niech sobie podyskutuje z jedenastolatkami. Ja osobiście kapituluję i potem już tylko kiwam głową pojednawczo.
Gdy kładziemy się do namiotów, deszcz zagłusza wszystkie śpiewy studentów, monotonnie bombarduje ściany namiotu, działa jak mantra, szumem hipnotyzuje wręcz, usypiamy twardo nie słysząc już nic poza nim…
Dzień trzeci
Wita nas mgłą, deszczem, chmurami, które około 10.00 znikają nagle, jak rany w kontakcie z wywarem z babki lancetowatej. Słońce napawa nadzieją na równie udany jak dwa poprzednie, trzeci dzień spływu.
Płynę w kajaku z Natalią. Zupełnie odpuszcza sobie wiosłowanie (płynąc z tatą czuje się zwolniona z tego obowiązku) i zajmuje się lekturą „Apteki Kaszubskiej”. Dowiaduję się w ten sposób, czym najlepiej wyleczyć kaca, a czym katar.
Dłuższy postój gdzieś po drodze, przy brzegu… Walki zapaśnicze siedmioletniego Szymona ze starszym o cztery lata Frankiem. Polegiwanie na karimacie i spoglądanie w niebo. Niespieszne rozmowy. Wygłupy wiecznie nienasyconej ruchem, przestrzenią i wolnością dzieciarni.
To wszystko będziemy wspominać w tak zwane długie zimowe wieczory.
A dopłynąwszy do Czubka, jeszcze raz: ognisko, robienie wywaru na rany, zupki chińskie i ostatnie spojrzenie na rzekę, która prowadziła nas ze swoim nurtem przez ostatnie trzy dni.
Adam przyjeżdża po nas późnym popołudniem.
Dzieciaki mówią, że było super. Pytają, dlaczego tylko trzy dni.
I właśnie o to nam, dorosłym, chodziło.
Z całego serca polecamy „Przystań nad Wdą”. Kajaki były nowe, komfortowe, sprawdziły się w stu procentach. Atmosfera na polu namiotowym czy w pensjonacie Izy i Adama – wyjątkowa. To miejsce z tak zwaną duszą. Wda – przepiękna. Trasa dość łatwa, ale nie nudna. Choć zaznaczamy, że szukający spokoju powinni planować spływy w środku tygodnia (nie w weekendy) albo poza tzw. wysokim sezonem turystycznym. Tak czy inaczej – my tam jeszcze wrócimy.
PS. Po burzy, która spustoszyła m.in. okolice Wiela zadzwoniłem do Izy. Jak się dowiedziałem, ich pensjonat, pole namiotowe i kajaki nie ucierpiały. Co więcej – Wda nie jest zarzucona powalonymi drzewami, pływa się po niej bez problemu.
Zajrzyj tutaj:
tel. 694 509 513
[email protected]