Autor: Dorota Karaś
Na telewizor wujek mówił „plugacz”. Czyż to nie piękne? I jakie aktualne. O najważniejszych osobach w swoim życiu opowiada profesor Cezary Obracht-Prondzyński, socjolog, antropolog i historyk.
Wujek poznawał ludzi po obuwiu. Spojrzał na moje stopy i stwierdził: – W takich trzewikach to się ludzi do trumny kładło. I już się dla niego nie liczyłem.
Przed wojną but musiał być porządny, ze skórzaną cholewą. Wtedy byłeś kimś ważnym.
Do dziś mówię swoim studentom: – Chcecie dowiedzieć się czegoś o ludziach? Usiądźcie w przejściu podziemnym i patrzcie, w jakich butach chodzą.
***
W życiu trzeba mieć szczęście do takich ludzi, którzy potrafią cię zakotwiczyć i postawić do pionu. Ja mam – zwłaszcza do kobiet. Najważniejsze w moim życiu są żona i córka – jestem z nich strasznie dumny – ale też moja mama, babcia i teściowa.
Wśród bliskich ludzi, którzy mnie uformowali, jest też mój mistrz, profesor Józef Borzyszkowski.
Kiedy już wymieniłem wszystkie najważniejsze osoby w moim życiu, mogę opowiedzieć o wujku Jerzym, który był niesamowitym oryginałem. To właśnie dzięki niemu i całej rodzinie babci poznawałem zagmatwany pomorski los. Dzięki nim czuję się zakorzeniony w Gdańsku i na Pomorzu.
***
Babcia Helena miała trzech braci i każdy z nich w czasie II wojny światowej służył w niemieckim wojsku. W rodzinie nigdy tego nie ukrywano. Nikogo to też nie dziwiło. Mieszkali na pograniczu kociewsko-kaszubskim. Typowy pomorski los.
Wujek Jan uciekł z niemieckiej armii i dostał się do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, a po wojnie wrócił do Polski. Opowiadał, że przeżył straszne rzeczy, ale nigdy nie bał się tak jak w grudniu 1970 roku w Gdyni, gdy wysiadał z kolejki a milicja strzelała do robotników.
Franek, drugi brat babci, tuż przed końcem wojny przyjechał na urlop do domu i postanowił już do wojska nie wracać. Rodzina ukryła go pod łóżkiem chorej na gruźlicę siostry i dała na mszę za jego duszę. Gdyby się wydało, wszyscy trafiliby do Stutthofu. Wojna jednak się skończyła i do wsi weszli Rosjanie. Chcieli Franka rozstrzelać, bo nie miał papierów, ale wtedy wstawiła się za nimi rosyjska Żydówka, którą moja babcia w stogu siana chowała. Poszła do żołnierzy i powiedziała, że ci dobrzy ludzie ocalili jej życie. I uratowała wujka. Takie zapętlenie relacji.
Z wujka Jerzego rodzina żartowała, że wzięli go do Kriegsmarine jako wycior do czyszczenia luf torpedowych. To z tego powodu, że był wyjątkowo niski. Kiedy na pierwszej zbiórce Niemcy wywoływali go „Georg Kamiński”, nie wystąpił, choć znał język i rozumiał, że chodzi o niego. W końcu go namierzyli, wyciągnęli i strasznie stłukli. Razem z innymi zwerbowanymi młodymi chłopcami jechali potem tymi niemieckimi wagonami na Zachód a ponieważ strasznie się bali, śpiewali polskie pieśni religijne.
Wujek Jerzy po wojnie zamieszkał na Rudnikach, jednej z najbiedniejszych gdańskich dzielnic, po której niewiele zostało, bo w tym miejscu wybudowała się rafineria. Stały tam malutkie, skromne domki, pozostałość dawnego osiedla robotniczego. Do Gdańska już przed wojną przybywało dużo ludzi do pracy, był wśród nich także mój wuj.
Przyjechałem z Bytowa na studia do Gdańska w połowie lat 80. i nie miałem gdzie mieszkać. Akademik należał się osobom, które miały punkty za robotnicze lub chłopskie pochodzenie. Mi nie przysługiwał, a na wynajęcie pokoju nie było mnie stać.
Rodzina babci postanowiła, że ulokują mnie u wujka Jerzego. Nigdy wcześniej go nie spotkałem, tylko mgliście wiedziałem, że ktoś taki istnieje. Mieszkanie było na poddaszu. Wodę przynosiło się w wiadrze, za potrzebą szło się na dwór, nie było gazu, tylko prąd. Paliliśmy w placie, czyli w piecyku. Wujek był już wdowcem i mieszkał sam w malutkim pokoiku z kuchenką, mi oddał drugie pomieszczenie. Na uczelnię miałem daleko – musiałem najpierw dojść do autobusu, potem jechać z pół godziny na dworzec, dalej na uczelnię tramwajem. Warunki były spartańskie, ale byłem szczęśliwy, że mam dach nad głową. Po pierwszym rok mogłem już dostać akademik, ale zdecydowałem, że zostanę u wujka. Czytałem wówczas Camusa, który pisał, że kilka lat w biedzie nauczy człowieka mądrości.
***
Wujek często mówił sam do siebie, piękną, kociewską gwarą. Miał fantastyczne powiedzonka. Często wyklinał „diablokomunistów”, nienawidził ich tak bardzo, że nigdy nie jadł nic czerwonego – ani pomidorów, ani nawet buraczków.
Na telewizor mówił „plugacz”. Czyż to nie piękne? I jakie aktualne. Odbiornika zresztą nie miał, słuchał za to namiętnie radia. Ponieważ był przygłuchy, to nastawiał je bardzo głośno. Często gdy wracałem do domu to już na początku brukowanej uliczki dobiegały mnie dźwięki Wolnej Europy lub Głosu Ameryki. Cała okolica mogła słuchać zakazanych w PRL-u audycji, taka to była konspiracja. Wujek do tego często jeszcze głośno je komentował.
Opowiadał mi, jak przed wojną przyjeżdżał do pracy do Gdańska. Był robotnikiem w brygadach remontowych na kolei, uczyli go niemieccy rzemieślnicy. Po wojnie zdarzało się, że koledzy niszczyli coś, co wykonał, mówiąc: „nie będziesz nam tu jak hitlerowcy budował”.
Nie akceptował porządków powojennych, przeszkadzało mu, że wszystko jest po dziadowsku zrobione i źle urządzone. Chodziliśmy po Rudnikach, pokazywał mi niewykoszone rowy, którymi miała spływać woda w razie powodzi. Tłumaczył, że przed wojną na Żuławach każdy miał swój kawałek rowu, za który odpowiadał.
Jego opowieść o okresie międzywojennym nie była jednak heroiczna. Rodzina doświadczyła w tym czasie ogromnej biedy. Panowało bezrobocie, część krewnych wyemigrowała do Niemiec i do Brazylii. Polityka też była brutalna. Być może dlatego jako student historii byłem totalnie impregnowany na wzniosłe historie dotyczące dwudziestolecia między wojnami. Wiedziałem, z czym zmagała się wtedy moja rodzina.
Z drugiej strony było też jednak przywiązanie do państwa i ogromny patriotyzm. Ojciec mojej babci zastawił swoje gospodarstwo pod pożyczkę państwową, która miała służyć zbudowaniu siły polskiego pieniądza. Niestety, przyszła inflacja, bank zbankrutował i pradziadek stracił majątek. Dostał na szczęście stałą pracę na kolei i dzięki temu mógł utrzymać rodzinę.
***
Historia wujka Jerzego to typowa pomorska opowieść. Przed I wojną światową jego rodzice wyjechali za pracą na Dolny Śląsk, pod Głogów. Żyli tam w otoczeniu samych niemieckich rodzin. Kiedy wrócili na Pomorze, dzieci mówiły tylko po niemiecku. Szybko nauczyły się po polsku. Moja babcia skończyła cztery klasy szkoły podstawowej „za cesarza Wilusia”, czyli Wilhelma II. Na urodziny cesarza dzieci musiały recytować wierszyk: „Der Kaiser ist ein guter Mann/Er wohnt in Berlin”. Gdy nie mogli go zapamiętać, nauczyciel bił ich liniałem.
Okręt podwodny, na którym wujek Jerzy pływał w czasie II wojny światowej, dwa razy został storpedowany. I dwa razy wyławiali wuja z kanału La Manche. Wokół wszyscy zamarzli, w wodzie pływały tylko trupy a on przeżył. Wyciągnęli go bosakiem i pokazywali sobie jako dziwo. Wytrzymał w wodzie ponad dwie godziny a powinien zginąć po pięciu minutach. Do końca życia potem nie chorował i nie uznawał lekarzy. Wojnę zapamiętał jako straszną rzecz. A jednocześnie był to czas jego młodości. W czasie służbowego urlopu zobaczył Paryż, Amsterdam. Nigdy wcześniej ani nigdy później nie zetknął się już z wielkim światem. Opowiadał o nim z zachwytem.
***
Moja rodzina nieustannie obracała się wśród obcych. Wśród moich bliskich nie było nigdy żadnej zapiekłości, nienawiści i niechęci wobec ludzi innej narodowości. Nikogo nie dziwiło, że ktoś mówi innym językiem, jest innego wyznania. Więzy religijne były często silniejsze niż narodowościowe. Zdarzały się małżeństwa mieszane, Polaków z Niemkami – katoliczkami. Jedna z moich prababć mówiła tylko po niemiecku. Pradziadek poprosił ją o rękę, bo była zaradną dziewczyną. No i katoliczką.
Dzięki losom moich bliskich mam poczucie ciągłości. Rodzina mojego ojca zakorzeniona jest na Gochach od wczesnego średniowiecza. Ja w każdej części Pomorza czuję się jak u siebie. Bardzo mnie denerwuje, gdy słyszę, że nie istnieje coś takiego, jak tożsamość pomorska. Przecież my jesteśmy!
Irytuje mnie też opowieść, że wszystko w Gdańsku zmieniło się po wojnie. Ja nie czuję się tu jak przybysz. Znam opowieści o mieście przed wojną, w jej trakcie i z czasów powojennych. W mojej rodzinie nigdy nie ulegało wątpliwości, że w sensie kulturowym i cywilizacyjnym Gdańsk był miastem niemieckim. Z szacunkiem mówiło się o gospodarce gdańskiej. Nie było to przy tym miasto obce, bo mieszkali tu i osiedlali się Polacy. Dla wielu osób z Pomorza praca w Gdańsku była szczytem marzeń.
Kiedy moja babcia zaczynała opowiadać, powtarzała historie, które usłyszała od swoich rodziców i krewnych. Ta narracja sięgała XIX wieku i wojny francusko-pruskiej. Potem była I wojna światowa, wojna bolszewicka, II wojna, Grudzień 70. Moi bliscy naoglądali się horrorów. W ich opowieściach powtarza się jedno: – Aby ino nie wojna. Dlatego nie mogę dziś słuchać tych, którzy głoszą, że stajemy się Polakami przez ofiarę krwi i że za mało jej jeszcze przelaliśmy. Mam ochotę im powtórzyć: swoją krwią szafujcie, nie naszą.
***
Artykuł opublikowany w Gazecie Wyborczej Trójmiasto w piątek, 23 grudnia 2016 roku – LINK DO ARTYKUŁU
„Akademia Opowieści”.
„Najważniejszy człowiek w moim życiu” to temat Akademii Opowieści, do której Gazeta Wyborcza zaprasza czytelników.
Jak czytamy:
Szukamy opowieści, które nas uwiodą. Planujemy pomoc redaktorów i reporterów „Dużego Formatu” w przygotowaniu tekstów do druku na naszych łamach. Może to właśnie wasz bohater będzie tak interesujący, że pozna go cała Polska. I znajdzie swoje miejsce w historii. Dajcie mu szansę, zasługuje na to.
By pomóc w pracy nad waszymi opowieściami, wyruszamy w Polskę, by uczyć pisania. Chcemy bohaterów pełnych życia, z krwi i kości. Takich, o jakich milczą podręczniki, a przecież dla was najważniejszych. Nasi dziennikarze Mariusz Szczygieł, Michał Nogaś i Włodzimierz Nowak zapraszają na warsztaty Akademii i poświęcą waszym opowieściom dużo więcej czasu niż akademicki kwadrans. Zaczynamy już 12 stycznia w Szczecinie.
Do Akademii będziemy powracać w „Dużym Formacie”, a szczegółów i aktualnych informacji na temat Akademii szukajcie w naszym serwisie: Akademia Opowieści.