Wtulone w brzeg miasto, obwarowane od morza, wiatru i obcych, zazwyczaj tętniło własnym wewnętrznym rytmem. Jednak rytm ten nader często burzyły niespodziewane wizyty. W mieście Hel, położonym u wrót Gdańska, u brzegów niespokojnego Bałtyku, kaszubscy mieszkańcy – mieszczanie, rybacy, musieli uczyć się dyplomacji. Wszak jeszcze nie wystygły łoża, w których pokładały się dziewki z Witalijczykami a dziś już hanzeatyccy kaprowie będą folgować swoim żądzom. Pojutrze zaś jedni z drugimi będą się wzajem mordowali nie wiedząc, że onegdaj brudzili te same sienniki.
Piraci Bałtyku
Było to wtedy, kiedy na Bałtyku grasowali piraci zwani Witalijczykami lub Braćmi Wtialijskimi, dokładnie w 1398 roku. Kim byli? Na arenie historii pojawiają się w 1389 roku. Żeglarze ci zostali wówczas wynajęci przez Albrechta Meklemburskiego, który zlecił im dostarczanie drogą morską żywności do obleganego przez Duńczyków Sztokholmu. Z czasem ich bractwo rosło w siłę. Zajęli się kaperstwem, byli więc kimś w rodzaju najemników, uzbrojonych żeglarzy do wynajęcia. Listy kaperskie świadczące o ich służbie dla tego czy innego pana, miały wkrótce stracić na znaczeniu. Witalijczycy atakowali statki Hanzy jak pospolici piraci. W pewnym momencie, w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych czternastego wieku, całkowicie sparaliżowali ruch statków na Bałtyku, zajmując w 1394 roku Gotlandię, z której mieli dogodne warunki do łupieżczych wypraw. Hanzeatyccy kupcy zwrócili się więc o pomoc do Krzyżaków.
Na marginesie warto dodać, że wedle popularnego mniemania, w szeregi Witalijczyków nie wstępowali szlachetnie urodzeni – rycerze i szlachta, tylko prości rybacy i mieszczanie z nadmorskich miast położonych na południowym brzegu Bałtyku. Nie brakuje autorów, którzy chcą widzieć w buncie morskich rozbójników cechy ludowej rewolty. Z wielką dozą prawdopodobieństwa możemy dziś stwierdzić, że oprócz niemieckojęzycznych poszukiwaczy przygód, na witalijskich kogach pływali również kaszubscy rybacy. Kto wie, być może byli nawet w większości. Tego pewnie się już nigdy nie dowiemy.

Karna ekspedycja. Czterdzieści żaglowców w Helu
W połowie marca 1398 roku rycerze z czarnymi krzyżami na białych płaszczach zgrupowali w Helu swoje siły przed karną ekspedycją przeciwko morskim zbójom. Wówczas miasto liczyło ponad tysiąc mieszkańców. Armada osiemdziesięciu żaglowców stacjonowała przez moment w tutejszym porcie. Być może nie starczało miejsca dla wszystkich statków, którymi przybywali żołnierze z czarnymi krzyżami na białych płaszczach. W święto Wielkiej Nocy, od rana, cumowały żaglowce z wojskiem na pokładzie; barki, krajery, holki i kogi. Niebawem w niewielkim porcie zrobił się taki tłok, że pomosty nieomal łamały się pod ciężarem zbrojnych mężów.
Fakt, że właśnie Hel wyznaczono na miejsce tego zgrupowania, liczącego osiemdziesiąt statków i cztery tysiące żołnierzy, niezbicie świadczy o tym, że u schyłku czternastego wieku miasto to posiadało duży port. Zapewne więc i kamienice, kościół, ratusz, mury obronne…
Nasuwa się pytanie: gdzie to wszystko się podziało? Dlaczego, odwiedzając dzisiejszy Hel nie zwiedzamy średniowiecznej starówki, nie widzimy gotyckich budowli, jak na przykład w Pucku?
„Ruiny Starego miasta Helu odkryto na dnie morskiem. Podczas prac nad budową portu w Helu, w odległości kilkuset metrów od portu rybackiego, natrafiono na ruiny – fundamenta i szczątki świątyni helskiej (…) pod grubą warstwa mułu i na głębokości dość znacznej pod powierzchnią wody.” Taka notatka ukazała się w 1935 roku w Gazecie Gdyńskiej. Na miejscu znaleziska kontynuowano budowę portu wojennego. Prawdopodobnie żadnych badań archeologicznych nigdy nie przeprowadzono.
Cofnijmy się do roku 1705. Wówczas do Helu przybywa niejaki Ephraim Praetorius. Ukazał mu się widok zrujnowanego kościoła. Na murze widniał napis: 1571 Michel Tuba. W jednej ze ścian znajdowały się trzy otwory, w których niegdyś umieszczono czaszki trzech dziewic, fundatorek kościoła. W 1705 roku czaszek już nie było. Miasto znajdowało się kilkaset metrów obok. To był Nowy Hel – ten, do którego w XXI wieku zjeżdżają tłumy turystów. Ruiny kościoła były ostatnią widoczną pozostałością po Starym Helu – tego, do którego wczesną wiosną 1398 przypłynęły żaglowce wybierające się na karną ekspedycję na Gotlandię.
Rzeczywiście, zachowały się dokumenty – m.in. nadający prawa wilkierz, z których wynika, że na przełomie czternastego i piętnastego wieku w Helu, oprócz portu znajdował się kościół pod wezwaniem Najświętszej Marii Panny, dziewięć winiarni, karczmy i łaźnie, szpital Bożego Ciała, ciemnica i ratusz.
Zabudowania zgromadzone były wokół rynku miejskiego, funkcjonował też drugi plac – targ rybny. Od strony lądu miasto obwarowane było miejskim murem. Przy porcie znajdował się warsztat szkutniczy. To było naprawdę duże miasto. Na marginesie można dodać, że z dokumentów tych wynika, że borykało się z problemami typowymi dla miasta portowego: pijaństwem i prostytucją.

Morze wystąpiło z brzegów. Atlantyda
Nie ulega też wątpliwości, że Hel bywał stanicą piratów – Witalijczyków. Stąd świetnie widać jednostki pływające do i z Gdańska. Tu się można zaczaić. Jest czas na ucieczkę – z każdej strony widać przybywające żaglowce ewentualnej ekspedycji. Skoro miejsce upatrzyli sobie piraci, to cóż mieli robić mieszczanie? Starali się na tym zarobić. A piraci – jak to piraci – na lądzie szukają karczmy i zamtuza. Nie był więc Hel miastem bogobojnych obywateli, a miejscowy kapłan miał bardzo trudne zadanie.
I dlatego pewnie w Zielone Świątki, a była to niedziela, kiedy mieszkańcy zamiast uczestniczyć w nabożeństwie, śpiewali frywolne piosenki, morze wystąpiło z brzegów i pochłonęło ludzi z ich dobytkiem.
Tyle legenda – o kolejnej (obok Łeby i Kołobrzegu) bałtyckiej Atlantydzie. A ustalenia historyków? Począwszy od szesnastego wieku mieszczanom wygodniej było przenieść się w głąb lądu niż wciąż walczyć z napierającym żywiołem. Systematycznie rozbierano budowle dla pozyskania budulca. Zakładano miasto tuż obok – tak zwany Nowy Hel. Z czasem teren zajmowało morze. Dlatego Ephraim mógł w 1705 roku zwiedzić tylko ruiny kościoła stojące na „pustkowiu” – prawdopodobnie na plaży.
Tereny wojskowe. Wstęp wzbroniony
Stary Hel zabrało morze. Wiadomo, że szczątki średniowiecznego miasta odnajdywano w miejscu, w którym dziś znajduje się port wojenny. Wstęp wzbroniony. Archeologicznych badań nigdy tam nie prowadzono. Być może woda skrywa archeologiczną sensację?
Tymczasem myśli zwracają się do tamtego dnia, 17 marca 1398 roku…

Jakby skrzydła, tak wiatr podrywał płaszcze zakonne z czarnymi krzyżami. Było ciepło, dość ciepło jak na Wielkanoc. Odgłosy wytężonej pracy, stukania od strony szkutnika, odór patroszonych ryb, pisk ptactwa, nawoływania w języku niemieckim, czeskim, polskim, ruskim, duńskim a nawet flandryjskim i galskim – wszystko niosło po okolicy wieść, że właśnie do portu wpłynęła flotylla, jakiej jeszcze w tych stronach nie widziano. Wraz z wychodzeniem na ląd kolejnych oddziałów zbrojnych zapełniało się miasto Hela niespotykaną liczbą przyjezdnych. Fakt, że każdy z nich uzbrojony był po zęby czynił dość niebezpiecznym poruszanie się po ulicach czy zaglądanie do karczm. Raz po raz słychać było awantury. Do miasta, w nadziei na łup lub zarobek, w ślad za rycerstwem ściągało mnóstwo jokulatorów, wagabundów i złodziei. Ciemnica przy ratuszu zapełniła się.
Flotylla prezentowała się wspaniale.
Wiał wiatr, wietrzysko, które w Heli i na całym Półwyspie wieje zawsze. Łopotały proporce na masztach. Czerwień, czerń i biel mieniły się między masztami i takielunkiem. Herby miast wskazywały kto opłacił szyprów lub kto ważny i możny akurat jest na pokładzie. Szczerzyły się lwy i gryfy, wygrażały ramiona uzbrojone w miecze, bycze głowy, wzburzone konie, przyłbice i zamkowe bramy. Wszystko to miało świadczyć o szerokiej koalicji miast Hanzy przeciwko rozbójnictwu panoszących się po morzu Bałtyckim Braci Witalijskich. Długie proporce oraz szerokie na dwa łokcie czerwone flagi z dwoma białymi krzyżami wskazywały na kogi opłacane przez Gdańsk. Tych wpływało do miasta najwięcej. Niekiedy dodatkowo łopotały białe flagi z poprzecznym czarnym pasem. Czarno – białe oznaczenia najczęściej wskazywały na Zakon. Festiwal kolorów, karnawał trzepoczących jęzorów nadawał podniosły charakter zgromadzeniu flotylli. Maluczcy zgromadzeni na obwarowaniach, na dachach a nawet na drzewach, rozdziawiali gęby. Wskazywali palcami kolejno wyłaniające się proporce próbując odgadywać znaczenia szarpanych wiatrem wizerunków. Nawet ci co bywali w Gdańsku, rzadko kiedy mieli okazję oglądać tak okazałą flotyllę.
Wszyscy czekali na holk, którego sława, a raczej niesława, była źródłem opowieści snutych w karczmach u południowych wybrzeży Morza Bałtyckiego. Właśnie zbliżał się do portu. Tarcze z czarnymi krzyżami umieszczone w krenelażu zadaszonego kasztelu informowały o transporcie zakonnego wojska. Rycerze zakonni stali na pokładzie, niczym ciężkie owady błyskające w słońcu pancerzami. Bezsensownie unieruchomieni przez stalowe zbroje byli kompletnie bezbronni na kołyszącym się pokładzie. Widać pierwszy raz odbywali podróż morską. Drugi raz na pokład zbroi nie będą zakładać. Od Krzyżaków odróżniali się kaprowie. Na morzu prawdziwie niebezpieczni, zgromadzeni na kasztelach, dziobie i rufie.
Żeglarze, długowłosi, dzicy mężczyźni w lnianym i wełnianym odzieniu, skórzanych kaftanach, obszernych kożuchach. Niektórzy, być może znaczniejsi wśród załogi, prezentowali się w kolczych koszulach i kapturach, niektórzy w kirysach, brygantynach, kapalinach, zdobytych, być może, na samych Krzyżakach. Patrzyli z góry z mieczami przy pasach, choć nierycerskiego stanu. Zgromadzona na nabrzeżu gawiedź zamilkła w pełnej szacunku obawie – tak, jak patrzy się na dzikie zwierzęta, które akurat są niegroźne, bo oswojone. Nietrudno sobie tych mężów wyobrazić wyskakujących spomiędzy blanek, wprost na okręt wroga. Przeraźliwy wrzask, zaraz potem bryzgająca krew. Abordaże tej załogi musiały być dla wrogów śmiertelne…
[fragment opowiadania pt. „Wede”, autor: Tomasz Słomczyński]