Miało być miło, łatwo i przyjemnie. Planowaliśmy spędzić niedzielę na żaglówce. Dotychczas pływałam tylko kajakiem i zwykłą łódką… Ale robiłam wiosłami! I wcale nie było tak – jak niektórzy chcieli sugerować, że się tylko opalałam.
Tak czy inaczej, w ostatnią sobotę, mimo braku doświadczenia z optymizmem patrzyłam na nową przygodę.
Ale zaczynało się nieciekawie.
– Planujecie jutro jechać na żagle? – pyta w sobotni wieczór tata. Po moim przytaknięciu mówi: – Nie radzę, pogoda jest kiepska.
– Ale sprawdzałam prognozy, ma być ciepło – nie poddaję się.
– To nieważne, wiatr będzie – otwiera stronę z pogodą i pokazuje mi strzałkę z nasileniem wiatru.
Załamana idę do mojego brata Pawła, który na żaglówce ma być kapitanem.
– Co z tymi żaglami? Tata mówi, że będzie za mocno wiało…
Paweł przygląda się prognozie i z nietęgą miną decyduje:
– Jedziemy.
Postanowiliśmy wybrać się wcześnie rano. Ale, że studenckie życie jeszcze nie odeszło w zapomnienie, godzina 8 w niedzielę wydawała się być potworną porą na wstawanie. Tak więc do drogi byliśmy gotowi o 10. Z tym, że pogoda nie bardzo… Postanowiliśmy jeszcze zaczekać i mimo wiatru, ale już z przebłyskującym przez chmury słońcem, o 11.30 wyruszyliśmy z Krokowej nad Zatokę Pucką.
Myśleliśmy, że Zatoka będzie pusta. Tymczasem okazało się, że odbywają się tam regaty i sporo żaglówek znajduje się na wodzie. Nie brakowało również kitesurferów. Pozytywnie nastawieni poszliśmy załatwić formalności związane z wypożyczeniem łódek.
Nasza czteroosobowa drużyna składała się z dwóch doświadczonych osób – Pawła i Mikołaja – którzy posiadają patenty żeglarza jachtowego, oraz z dwóch szczurów lądowych – mnie i mojego męża Jakuba, dla których była to pierwsza wyprawa na żagle.
Samo ich założenie zajęło chłopakom pół godziny. Okazało się, że poprzedni użytkownicy niepotrzebnie je zwinęli. Ale przy okazji dowiedziałam się, że przedni żagiel nazywa się fok a ten znajdujący się pośrodku łodzi to grot. Paweł wytłumaczył, że może być też trzeci żagiel, ale tylko w większych łódkach.
Żagle postawione. Wiatr gwizdał dookoła, chmury znów przykryły niebo. Weszłam na chybotliwą łódkę i zajęłam miejsce przy dziobie po prawej stronie, obok miecza.
– Miecz jest potrzebny, żeby łódka nie dryfowała. Pływając należy go jak najgłębiej wsadzić do wody, zaś cumując podnosimy go – tłumaczy Paweł. Przyglądam się i robię zdjęcia – wygląda trochę jak topór… No to płyniemy!
Paweł dostąpił zaszczytnej roli sternika. Mikołaj z pomocą Kuby ściągał boczne żagle czyli szoty, a ja byłam… balastem. Ale myli się ten, kto uważa, że zbędnym. Moje nad wyraz trudne i odpowiedzialne zadanie polegało na przepełzywaniu z jednej strony łódki na drugą podczas zwrotów.
Po przepłynięciu kilku metrów nasz sternik gromko zarządza:
– Zwrot przez sztag!
Patrzę na niego zdziwiona. Tłumaczy:
– Jak wydaję komendę: „gotowi do zwrotu przez sztag”, to wszyscy muszą odpowiedzieć: „tak!” No to: „gotowi do zwrotu przez sztag?”.
Mikołaj z Kubą krzyczą: „Tak!” A ja, przebijając się przez ryk wiatru, odpowiadam jak najgłośniej: „Nieee!” Przecież nie wiem o co chodzi! Mikołaj mnie uspokaja – ty po prostu siedź tu z przodu a Kuba zrobi za balast i przejdzie na drugą stronę. Tylko uważaj na głowę! I zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć i zobaczyć, grot przemieścił się na drugą stronę łódki, Kuba przeskoczył na miejsce obok Mikołaja a mi chlusnęła prosto w twarz zimna, słona fala.
Po wielu dramatycznych chwilach i licznych okrzykach: „Paweł, zabiję cię! Jestem cała mokra!”, przyzwyczaiłam się do niezbyt przyjemnych warunków – bujania, szumu wiatru i kompletnie przemoczonych butów, spodni, kurtki, dwóch bluz i koszulki. Korzystając z chwili pozornie spokojnej żeglugi przyglądałam się najbliższym brzegom. Dostrzegłam wiatraki znajdujące się w Swarzewie i piękny brzeg klifowy.
Podziwiając widoki, słyszałam Pawła instruującego Kubę:
– Ten żagiel nie może tak łopotać, trzymaj go mocniej.
Widząc chłopaków mocujących się z linami i wiatrem pomyślałam, że moje miejsce zajęte w charakterze balastu wcale nie jest złe. Zaczęłam rozmyślania nad kolejną wycieczką w lepszych warunkach:
– Czyli jak nie wieje, to tak normalnie się płynie i nic nie chlapie? – pytałam naiwnie i obiecywałam sobie, że następnym razem przy takim wietrze zrezygnuję z pływania.
– Bez wiatru nie popłyniesz. Żaglówka działa na wiatr – wyjaśnia Paweł.
– No to kiedy jest najlepsza pogoda? – drążę temat.
– Najlepiej jak są 2 stopnie w skali Beauforta i płyniesz sobie spokojnie, a dzisiaj to 4 są na pewno – mówi Mikołaj.
– Nawet 5 – dodaje Paweł – i jest to granica w ogóle kiedy te „pucki” mogą pływać. Ja raz na szóstce pływałem ale nie polecam, przy pierwszym zwrocie byliśmy cali mokrzy.
„Jakie pucki?” – mogłam dopytać. Ale postanowiłam samodzielnie rozwikłać tę zagadkę.
Okazało się to dosyć łatwe. Wszak żeglarze wiedzą, że „Puck” to jol mieczowy. Ożaglowanie typu słup bermudzki. Skonstruował go niejaki Franciszek Lewiński. Łódź ta przeznaczona jest do szkolenia i turystyki. „O dużej dzielności, wygodzie, prostych rozwiązaniach technicznych, bardzo bezpieczna i niezatapialna”. Może i wygodna, ale nie piszą nic, że na tym mieczowym jolu strasznie chlapie.
Tymczasem chłopcy się śmieją. Co im wydaje się takie zabawne? Wspomnienie żeglowania przy wiejącej szóstce, czy fakt, że ja też dzisiaj jestem cała mokra?
Wśród plusku fal płyniemy chwilowo spokojnie. Żeglarze tłumaczą mi cztery rodzaje wiatrów: bajdewind, półwiatr, baksztag i fordewind. Za wiele nie rozumiem, wiatr i fale mieszają się z głosami chłopaków. Zapamiętałam, że poruszaliśmy się w bajdewindzie, który tak z ukosa wiał między dziób a rufę. I żeby pokazać mi jak przeciąć linię wiatru od tyłu (bo zwrot przez sztag to było przecinanie od przodu, sztag to ta metalowa linka znajdująca się na dziobie) sternik zarządza:
– Dobra, teraz zrobimy rufę.
Nie dałam się zaskoczyć! Tym razem byłam przygotowana i pomocna. Chyżo przemknęłam na drugą stronę łódki. Być sprawnym balastem – to wcale nie jest proste, kiedy naokoło chlapie woda i trzeba być schylonym, żeby nie dostać po głowie przez przemieszczający się przez środek łodzi żagiel.
Po jakimś czasie Paweł zaproponował mi sterowanie. Kurczowo trzymając się łódki przeszłam na tył i usiadłam na miejscu sternika. I od razu stwierdziłam, że prowadzenie samochodu jest zdecydowanie łatwiejsze. Spędziłam kilka minut za sterem, w czasie których żaglówką zaczęło bujać jeszcze bardziej niż wcześniej i czując, że to niechybnie doprowadzi do kraksy (jeszcze nie wiedziałam, że pucki uważane są za niezatapialne, o tym przeczytałam później w internecie) oddałam kierowanie łódką w ręce Pawła. Ale miejsce sternika jest zdecydowanie najbardziej urokliwe. Widoki są najlepsze, no i przede wszystkim prawie wcale nie chlapie.
Nasza wyprawa trochę się skróciła w stosunku do pierwotnego planu. Chcieliśmy popłynąć do Kuźnicy, zjeść obiad i wrócić, ale przy takich warunkach pogodowych pływaliśmy w obrębie zatoki wykonując różne zwroty i systematycznie zalewając się wodą.
To była ostatnia okazja na pływanie w tym roku, bo sezon żeglarski już się kończy. Mimo wiatru i sporych fal warto było wykorzystać jeszcze dobrą pogodę. Teraz czeka nas wieczór z kocem i ciepłą herbatą.