Na tle bujnej roślinności stoją uczniowie; z lewej strony dziewczynki, z prawej chłopcy. W środku, na stylowym krześle siedzi nauczyciel, pan Leon Regliński. Jeden z chłopców trzyma tabliczkę z odręcznym napisem: „Starahuta 1930”. Kilka dziewczynek ma w rękach kwiaty, jakby przed chwilą zerwane z ogródka. Nauczyciel, niezwykle elegancki, uśmiecha się do obiektywu. Młody, przystojny, w garniturze, białej koszuli, z muszką pod szyją. Jego szykowne, wypastowane, lśniące buty wyróżniają się na tle drewniaków lub małych, bosych stóp uczniów. Uwagę przyciąga dwóch chłopców, w dolnym rzędzie po prawej stronie. O ile większość dzieci jest ładnie ubranych, odświętnie na tę wyjątkową okazję, o tyle ci dwaj bosi malcy sprawiają wrażenie, jakby przed chwilą skończyli pomagać rodzicom w gospodarstwie. Jeden z nich chowa głowę w ramiona. Czegoś się boi?
Twarze dzieci są poważne, chociaż kilku innych chłopców wygląda tak, jakby zaraz mieli parsknąć śmiechem. W końcu jest się z czego cieszyć, za chwilę zaczną się wakacje.
Ostatnia spośród tych, którzy są na fotografii
Dziś, w 2016 roku w Starej Hucie stoi szkoła. Niewielka, jak sama wieś. W przedsionku, na ścianie wisi stara fotografia z 1930 roku.
Dzieci ze starej fotografii spoglądają dziś na kolejne pokolenia rozpoczynające rok szkolny w Starej Hucie, witają w progu wchodzących.
Marta Miotk stoi na zdjęciu w białej sukience, czwarta od lewej, w najwyższym rzędzie. Jest ostatnią żyjącą osobą spośród dzieci, które w czerwcu 1930 roku ustawiono przed fotografem. Pani Marta Mejer, z domu Miotk, najstarsza mieszkanka wsi i całej parafii Strzepcz, ma już 98 lat. Chętnie wraca wspomnieniami do czasów swojego dzieciństwa.
Wystrugane buty
Szkoła mieściła się w murowanym budynku z czerwonej cegły, stojącym obok dzisiejszego, nowoczesnego pawilonu. Uczniów w Starej Hucie nie brakowało. W tamtych czasach rodziny chłopskie były liczne. Niemal w każdym gospodarstwie wychowywało się ośmioro, dziesięcioro, albo i więcej dzieci. Do szkoły nie chodziły w mundurkach ani w fartuszkach, ale w codziennych, zwyczajnych ubraniach. Bieda, jaka była wówczas na Kaszubach sprawiała, że dzieci biegały w połatanych i cerowanych spodniach, sukienkach wielokrotnie przerabianych, boso lub w drewniakach. Ubiór nigdy nie był powodem drwin. Niemal w każdym domu strugano z drewna buty, potem obijano je skórą, żeby ładniej wyglądały. Nosili je wszyscy, młodzi i starzy.
W okresie międzywojennym obowiązek szkolny obejmował dzieci w wieku od lat siedmiu do czternastu. Szkoła w Starej Hucie liczyła wówczas cztery oddziały i posiadała jednego nauczyciela. Lekcje odbywały się w jednej izbie, a więc maluchy uczyły się razem ze starszymi dziećmi. Jeżeli jakiś uczeń był bardzo zdolny i przechodził co roku do wyższego oddziału, to i tak w czwartym oddziale musiał dotrwać do czternastego roku życia.
Dzieci schodziły się do szkoły z różnych stron. Nie wszystkie mieszkały we wsi. Chaty rozrzucone były wśród pól i lasów, na okolicznych pagórkach i w dolinach. W słotne, jesienne dni, śnieżne, surowe zimy i wiosenne chłody izbę lekcyjną ocieplał kaflowy piec. Już o piątej rano rozpalano w nim ogień, by dzieciaki mogły ogrzać się i osuszyć. Ale i tak za potrzebą trzeba było wyjść na zewnątrz, do prymitywnej wygódki.
Rózgą po rękach i plecach
Nauczyciel, pan Regliński był bardzo wymagający i srogi. Za najmniejsze przewinienie, psoty, złe odpowiedzi i słabe przygotowanie do lekcji bił uczniów rózgą po rękach i plecach. Nie miał litości. Nic dziwnego, że dzieci go nie lubiły. Uczył wszystkich przedmiotów; rachunków, polskiego, historii… Mieszkał w budynku szkolnym, w dwóch lub trzech pokojach z kuchnią, wraz ze swoją rodziną. Pani Marta wspomina, jak to nie raz wysyłał ją w czasie lekcji do bawienia dzieci, bo żona była chorowita i potrzebowała pomocy.
Zajęcia w szkole odbywały się w języku polskim, choć w domach mówiło się po kaszubsku. Pan Regliński znał kaszubską mowę, jednak w szkole obowiązywała zasada posługiwania się polszczyzną.
W tamtych czasach we wsi nie było elektryczności. Pierwsze światła zabłysły dopiero w 1963 roku. Dla mieszkańców było to długo oczekiwane, wielkie święto. Pani Marta uczyła się więc przy lampie naftowej. Przy lampie naftowej oporządzano też bydło i prowadzono różne prace gospodarskie. Trzeba było bardzo uważać, by nie zaprószyć ognia i nie wywołać pożaru.
Z radością i ulgą witano wakacje. Pani Marta pamięta, że trwały zaledwie cztery tygodnie. Wprawdzie dzieci latem nigdzie nie wyjeżdżały, pracowały pomagając w gospodarstwie, pasąc bydło i gęsi, ale długie, ciepłe, letnie dni były czasem, do którego tęskniło się cały rok.
Starą Hutę z resztą świata łączyły wąskie, polne drogi. Do kościoła parafialnego w Strzepczu było dobre sześć kilometrów, a do Sianowa trochę bliżej, może z pięć, idąc na skróty przez pola. Dzieci i dorośli w niedziele i święta chętnie przemierzali pieszo tę drogę.
Do Pierwszej Komunii
W okresie międzywojennym przygotowania do przyjęcia I Komunii św. odbywały się tylko w kościele i trwały dwa lata. W pierwszym roku przygotowywano się do pierwszej spowiedzi, a w następnym do Komunii św. Zasadą było, że I Komunię św. przyjmowały dzieci, które w danym roku do końca maja ukończyły dziesięć lat. Pani Marta urodziła się w czerwcu, ale bardzo chciała przeżyć tę uroczystość ze swoimi, niewiele starszymi koleżankami ze szkoły. Uprosiła księdza i rodziców, by zgodzili się na pewne ustępstwa. Pilnie uczęszczała na nauki, przyswajała wiedzę i dojrzewała w wierze, tak że już po pierwszym roku ksiądz proboszcz zdecydował, że może przystąpić do sakramentów. Była najmłodszym dzieckiem komunijnym w parafii.
Jak wyglądała Stara Huta w czasach dzieciństwa pani Marty Mejer? Zupełnie inaczej niż dzisiaj. Wzdłuż piaskowej drogi stały przeważnie domy „w kratę”, czyli konstrukcji szachulcowej; niskie, z niewielkimi oknami, kryte strzechą lub gontem. Nie było sklepu i nawet ksiądz tu nie zachodził. Nie było wówczas zwyczaju odwiedzania parafian z tak zwaną kolędą. Chrzciny, śluby i pogrzeby odbywały się w Strzepczu. Takie życie, pracowite i znojne, toczyło się tutaj do czasu wybuchu II Wojny Światowej. Potem świat stanął na głowie.
Odeszli. Pozostała po nich fotografia
Pani Marta nie ma już koleżanek i kolegów. Wszyscy rówieśnicy odeszli w zaświaty. Pozostali ich potomkowie z rodziny Sikorów, Miotków, Mejerów, Richertów, Skrzypkowskich… Nowe pokolenia próbują dzisiaj z okruchów pamięci przodków odtworzyć historię swojej wsi, parafii, regionu. Odnajdują zdjęcia, spisują zapomniane historie, gromadzą dawne przedmioty użytkowe. Muszą się spieszyć, bo ludzie odchodzą.
W szkole w Starej Hucie znajduje się małe muzeum utworzone dzięki inicjatywie pani dyrektor, Haliny Bobrowskiej i jej męża Witolda. Oni zarazili uczniów i pozostałych mieszkańców wsi pasją odkrywania swoich korzeni.
Dzieci ze starej fotografii wiernie im sekundują.