Współpraca: Edyta Słomczyńska
Zdjęcia: Edyta i Tomasz Słomczyńscy
Informacja była taka: W miejscowości Obozin na Kociewiu kaszubskie „Porcelanki” właśnie teraz uczestniczą w warsztatach ceramicznych. Trzeba jechać przez Skarszewy, wyjechać za wieś Obozin, wyboistą polną drogą dojechać na koniec świata, do czegoś, co nazywa się „Modra Chata”. Tabliczki co prawda nie ma, ale chata rzeczywiście jest modra. Jasnoniebieska, znaczy się.
Budynek obok niebieszczącej się chałupy – pracownia. Przy stole, w gronie innych pań, pani Stenia, czyli Stanisława Neubauer, znana na Kaszubach z wielu wystaw artystycznych. Pozostałe „Porcelanki”, zajęte pracą, spoglądają ciekawie, śmieją się. Z głośników sączy się muzyka, coś w stylu ścieżki dźwiękowej do filmu „Amelia”. Ze wszystkich kątów spoglądają zaskakująco wyglądające przedmioty. Dzieła sztuki czy zwyczajne bibeloty? Tu nawet słońce jest jakieś takie bardziej artystyczne, wpadając do wnętrza przez okno stara się swoją zwyczajną robotę wykonywać bardziej twórczo niż zwykle.
Gospodynią jest tu Weronika Wróbel, właścicielka Modrej Chaty, artystka, organizatorka i prowadząca warsztaty Wakacje z Ceramiką. Starą wiejską chatę z oborą i stodołą kupiła z mężem przed dwudziestu laty. Jak mówi – poczuła w tym miejscu niesamowitą energię. Przez osiemnaście lat tu mieszkała. Wróciła do Sopotu, dziś Modra Chata wynajmowana jest turystom, pani Weronika prowadzi tu w lecie zajęcia.
W dawnej oborze jest dom, w stodole – pracownia. Na podwórku stara, pomalowana na niebiesko studnia i obficie czerwone jabłka, pod którymi uginają się gałęzie. Leniwie kąpie się w słońcu tutejszy kocur.
Zaczynamy od początku. Czyli od samej gliny
Opowiada Weronika Wróbel.
– Ta praca wymaga cierpliwości i pokory. Poza tym, że przyjmie wszystko i można z niej ulepić co się chce. Ale to jest długi i powolny proces, w którym najpierw trzeba się uporać z samą gliną i ją okiełznać, a potem jeszcze cierpliwie czekać, odpowiednio suszyć…
– Przez cały ten czas trzeba być otwartym na ewentualną stratę. Jest wypał, otwieramy piec i nie wiemy, czy nie strzeliło… – Weronika pokazuje pękniętą ceramiczną sukienkę. – Tak, zdarza się, że przedmioty, nad którymi pracowałam wiele godzin, wyjmuję z pieca w kawałkach.
– Ceramika bardzo nas wzbogaca, o różne uczucia… Wydaje nam się, że już mamy nad nią kontrolę, ale tak naprawdę nigdy jej mieć nie będziemy. To jak w kontakcie z naturą, którą chcemy ujarzmić, ale do końca nie możemy, nie potrafimy tego zrobić. A kiedy już nam się wydaje, że możemy to zrobić, to… Możemy się zdziwić, na przykład wyciągając z pieca popękane dzieła.
– Ceramika łączy w sobie cztery żywioły: ziemię, wiatr który nam to suszy, ogień, który nam to wypala, wodę, dzięki której jest plastyczna.
– Jest jeszcze coś: obserwuję to szczególnie u dzieci, ale nie tylko. Podczas pracy pojawia się atawistyczna potrzeba kontaktu z naturą i z ziemią. Jak ludzie wkładają dłonie w glinę – w ziemię czyli, bo przecież glina to nic innego jak ziemia, to jest w tym coś tak pociągającego, że trudno przestać… Bo TO gdzieś w nas siedzi. Kontaktuje nas z naszą zwierzęcą naturą, przecież jesteśmy częścią przyrody. Czujemy to podskórnie, nie każdy to sobie uświadamia. Ceramika to jest taka tajemnica…
Czas wyjaśnić, kim są „Porcelanki”
To nieformalna grupa kobiet malujących porcelanę. Założona przez Marię Hoch, która ze Szwecji sprowadziła się do Chmielna i tu skupiła wokół siebie panie, które miały pracować przez 3 miesiące, a trwa to już od 9 lat. W listopadzie zeszłego roku pani Maria zmarła. Kim są „Porcelanki”? To panie z Trójmiasta i okolic. Jest prawnik, psycholog, jubiler, księgowa, są młode dziewczyny, są emerytki powyżej 80 lat.
„Porcelanki” miały już swoje wystawy. Zdobywały nagrody. Miedzy innymi w Mediolanie. A doroczny wyjazd – to taka ich tradycja.
Stanisława Neubauer:
– Z panią Marią jeździłyśmy do Włoch, na Węgry. W tym roku znalazłam w internecie tą pracownię. Dziewczynom się spodobało, tworzą bez końca i w ogóle nie chcą wyjechać – śmieje się pani Stenia, śmieją się porcelanki. Atmosfera rodzinna.
Dziś jest wyjątkowy dzień. Będą wyciągane z pieca efekty całotygodniowej pracy.
Jedna z nich trzyma w misie gliniany „placek”. Pozostałe z czułością formują swoje „placki”, które będą obrazami, do powieszenia na ścianie.
– Jak coś teraz zrobię źle, to będzie masakra. Napracuje się, włożę do pieca, wyjmę w kawałkach… Płakać się chce.
Tłumaczy Weronika:
– Teraz dziewczyny lepią, potem trzeba to będzie wysuszyć, wypalić surową glinę na biskwit, pierwszy wypał odbywa się w niższej temperaturze, potem – zanim efekty pracy trafią do drugiego wypału, dziewczyny będą pokrywać wszystko szkliwami. Szkliwa to takie „mamałygi”, „śmietany” takie. Kompletnie inaczej wyglądają przed wypałem niż po. Nasze dzieła idą do pieca, potem jak wyjmujemy, są już kolorowe błyszczące, dopiero w piecu cała chemia zamienia się w kolory. Dziewczyny często malują białą farbą, która zamienia się w czerwień. Na etapie szkliwienia musi mocno działać wyobraźnia… Przy wyjmowaniu z pieca jest adrenalinka, zawsze jest zaskoczenie. Robię to już od wielu lat, a za każdym razem jest to dla mnie niespodzianka – przyznaje artystka.
Rzeczywiście, choć atmosfera jest luźna, czuć nastrój wyczekiwania. Ich dzieła są tam, w szarej metalowej skrzyni, która teraz się studzi, zamknięta na amen. Na razie temperatura wewnątrz wynosi czterysta stopni. Nie ma mowy, żeby to teraz otwierać. Dopiero o osiemnastej.
Justyna (z zawodu home manager, jak sama o sobie mówi, znaczy się – gospodyni domowa):
– Kupę frajdy. Jestem tu, na takich warsztatach pierwszy raz, zaczynamy zajęcia, Weronika mówi: „teraz ulepicie ptaka”. Myślę sobie: „Co ona mówi? Jak to – ptaka? Jestem pierwszy i od razu mam ptaka ulepić?” A potem pomału zaczynam go lepić, i coś z tego wychodzi… I to jest fantastyczne! Okazuje się, że ja też mogę…
Ewelina (również home manager, poza tym księgowa):
– Jest takie poczucie, że jest jakiś inny świat, poza tym, co robimy na co dzień, kiedy zarabiamy ciągle pieniądze, biegamy z dziećmi po zajęciach dodatkowych… Okazuje się, że inni ludzie, podobnie jak my, mają z tego frajdę. Bo wokół nas wielu ludzi, gdy słyszy co robimy, puka się w czoło. My im potem z przyjemnością, z dumą pokazujemy – zobacz, zrobiłam to sama, własnymi rękami.
Ewelina:
– Myślę, że dużo osób nam zazdrości. Mówią: „odbiło jej, na pewno zaniedbuje dom, dzieci, rodzinę”. Mówią tak, ale zazdroszczą.
Justyna:
– Spotkałam się z opinią, że marnuję czas, że na takie rzeczy jest pora na emeryturze, że teraz trzeba wziąć na siebie odpowiedzialność kobiety, matki, żony.
Śmieją się że przecież zadowolona żona, to szczęście dla męża. To dla niego korzyść: ma lepszą pozycję negocjacyjną gdy chce potem na spędzić czas poza domem. „Ty wyjeżdżałaś, to teraz ja…” – zawsze może powiedzieć. Zgadzają się, że to fantastycznie, jeśli maż też ma swoje pasje.

Niebieska cukierniczka
Jest bardzo ważna.
– Gdy pierwszy raz tu weszłam, ujrzałam ją i stanęłam jak wryta. Nie mogłam uwierzyć w to, co widzę. Taką samą cukierniczkę, z całym zestawem stołowym, miała pani Maria. Zawsze częstowała herbatą…
Mówiąc to, Ewelina jest wyraźnie wzruszona, zaś Justyna za chwilę będzie próbować powstrzymać łzy. A Weronika stwierdza:
– Od momentu, w którym dziewczyny przyjechały do mnie na warsztaty, od kiedy je poznałam, mam wrażenie, że ta pani Maria, której przecież nie znałam, że ona ciągle jest wśród nas.
Chodzi, rzecz jasna, o panią Marię Hoch z Chmielna. Odeszła od swoich „Porcelanek”, które traktowała jak rodzinę – przegrała walkę z nowotworem. Wtedy kompletnie nie wiedziały, co z nimi dalej będzie. Kto dalej „pociągnie” ich grupę? Pojawiło się zniechęcenie, ale było też drugie, znacznie silniejsze uczucie.
– Nie mogłyśmy tego tak zostawić. No bo jak to? Pani Maria tyle wysiłku włożyła w to, żebyśmy tworzyły, a po jej śmierci miałyśmy to wszystko zaprzepaścić? Nie mogłyśmy tak po prostu się rozejść do domów.
Stanisława Neubauer jest „artystką kompletną” – jak mówią o niej pozostałe „Porcelanki”. Zdobyła w tym roku nagrodę w Mediolanie za swoje prace. Rzeczywiście, jako jedyna w grupie malujących porcelanę, żyje ze sztuki, tworząc i prowadząc galerię w Kartuzach. To ona jest inicjatorką tegorocznego wyjazdu do „Modrej Chaty”. Ale, jak sama mówi, nie zamierza obejmować przywództwa w grupie. Są więc „Porcelanki” wciąż osierocone. Jednak… czy jest to właściwe sformułowanie?
– Wiecie co? – zabiera głos Weronika. – A może jest tak, że nie potrzebujecie kogoś, kto was poprowadzi. Być może pani Marii udała się bardzo trudna sztuka wykształcenia was jako artystek, które nie potrzebują już nauczyciela. Takich, które mogą iść już własną drogą?
Jedno jest pewne: „Porcelanki” przetrwają, najgorsze mają już za sobą. Rozmowa przenosi się w przyszłość.
A my opuszczamy „Modrą Chatę”, żegnając się serdecznie. Pozostawiamy dyskutujące panie w jadalni, gdzie na stole stoi niebieska cukierniczka. Do osiemnastej zostały jeszcze trzy godziny. Na podwórzu kocur przeciąga się leniwie.
Blog Weroniki Wróbel, zdjęcia z „Modrej Chaty” – znajdziesz TUTAJ