Ćwierć miliona ludzi rusza na pomoc

Zawyła strażacka syrena. Kompletnie i doszczętnie wypełniła dźwiękiem przestrzeń wsi

Zawyła strażacka syrena. Kompletnie i doszczętnie wypełniła dźwiękiem przestrzeń wsi. Jest 7 lipca 2016 roku. Wieś nazywa się Kamienica Królewska.

Dwie sprzedawczynie ze sklepu, nie mające akurat klientów, wychodzą z budynku. Z zaciekawieniem obserwują przebieg wydarzeń.

Do remizy biegną mieszkańcy wsi. Pierwszy, truchtem, drugi, trzeci. Jest wieczór, pewnie przerwali kolację albo oglądanie Wiadomości.

Panie sklepowe komentują, kto biegnie, znając, rzecz jasna, wszystkich z imienia i nazwiska.

Mężczyźni w remizie przebierają się w specjalne kombinezony, zakładają buty, hełmy. Widać wyraźnie, nie robią tego w popłochu, rozmawiają ze sobą nie przestając przygotowywać się do akcji. Rutyna. Ruchy mają szybkie, pewne, wszystko, co potrzebne, czeka na nich na swoim miejscu.

Spóźniony strażak – z domu obok wybiegł młody chłopak w zielonej koszulce. W ostatniej chwili wskoczył do wozu.

Na ten widok panie przed sklepem uśmiechają się do siebie. Nie jakoś złośliwie, tylko raczej sympatycznie. A zaraz potem, nagle poważnieją.

– Jadą do wypadku pewnie – stwierdzają.

Ochotnicza Straż Pożarna
Kamienica Królewska, 7 lipca 2016, chłopak w zielonej koszulce przebierze się w już w wozie. Fot. T. Słomczyński

 

Rolnicy, robotnicy, księgowi

14 lipca 2016, wieczór, wichura, ściana deszczu. Wystarczy wyjść na balkon w Kartuzach, by przekonać się, że żywioł daje o sobie znać ze zwielokrotnioną mocą, drzewa uginają się w pół. Człowiek psa na podwórze by nie wygonił.

Strażacy (rolnicy, robotnicy budowlani, księgowi, inżynierowie i sprzedawcy), nie zmrużą dzisiaj oka. Raz po raz słychać strażackie syreny, wozy jadące na sygnale.

Jutro, po wichurze, wszyscy pójdziemy do pracy. Pójdą ci, którzy spali bezpiecznie w domu, i ci, którzy przez całą noc cięli gałęzie, usuwali wiatrołomy, zabezpieczali naderwane dachy i wypompowywali wodę z piwnic.

Ćwierć miliona, siedemset tysięcy

W całej Polsce jest 16 304 jednostek Ochotniczej Straży Pożarnej. Działają one jako stowarzyszenia. W działaniach tych bierze udział prawie 700 tys. wolontariuszy.

Jednakże nie wszyscy z nich spieszą na pomoc w przypadku zagrożeń. Do akcji rusza 250 tys. strażaków. Reszta to młodzież (ok. 100 tysięcy osób), członkowie wspierający, honorowi – ci, którzy chociażby z racji wieku nie mogą wyjeżdżać „do akcji”. To muzycy grający w ośmiuset orkiestrach, zespoły sportowe, wolontariusze, którzy pod auspicjami OSP angażują się w akcje charytatywne.

Członków OSP widać – poza akcjami ratowniczymi, na każdym wiejskim festynie, na każdej uroczystości.

Rozmawiam z Teresą Tiszbierek, rzecznikiem prasowym Ochotniczej Straży Pożarnej. Mówi, że zdarza się, że przynależność do Ochotniczej Straży Pożarnej nastręcza strażakom problemów.

– Nie każdy pracodawca rozumie tę specyfikę. Nie każdy może zgodzić się na to, że jego pracownik nagle opuści miejsce pracy. Bo jeśli ktoś pracuje na taśmie produkcyjnej… W zakresie prawnym nie jest to jeszcze rozwiązane tak, żeby strażak mógł z pełną konsekwencją i ochroną prawną wyjeżdżać do działań ratowniczych, i żeby to później nie rzutowało to na na przykład na utratę pracy czy niezadowolenie pracodawcy.

Ochotnicza Straż Pożarna nie jest polskim wynalazkiem. W Europie, jak przyznaje Teresa – Tiszbierek, silne i sprawne ochotnicze jednostki działają np. w Austrii i Niemczech.

– W Austrii na przykład funkcjonuje tylko pięć dużych zawodowych straży pożarnych, które działają w największych miastach. Poza tym cały system jest oparty na ochotnikach. W Niemczech zawodową straż pożarną mamy dopiero w miastach powyżej stu tysięcy mieszkańców.

Polska, Niemcy i Austria – to zdaniem rzecznik prasowej, trzy europejskie państwa, w których system ratownictwa oparty jest na ochotnikach w największym stopniu. Trudno powiedzieć, czy w tym gronie Polska zajmuje pierwsze miejsce.

– Te państwa dorównują nam pod względem liczebności ochotników – stwierdza Teresa Tiszbierek.

Skąd wzięła się w Polsce taka popularność, jeśli chodzi o OSP?

Tradycja i historia. Jednostki ochotniczych straży pożarnych powstawały głównie w zaborach austriackim i pruskim. Niektóre jednostki mają dziś po 120, 140 lat. Po drugie – przekonanie, że warto pomagać. Dziś pomagam innym, jutro, jak będę w potrzebie, ktoś pomoże mi. Po trzecie – oczywista prawda, że na wsiach strażacy-ochotnicy są na miejscu – i w razie potrzeby to oni przybędą z pomocą jako pierwsi.

Trzy minuty. To czas, w jakim wyrusza do akcji wóz strażacki OSP. W ciągu trzech minut od uruchomienia syreny, ochotnicy są w stanie porzucić swoje zajęcie, dotrzeć do remizy, przebrać się w kombinezon i wyruszyć do akcji.

Dziesięć złotych za uratowanie życia

– Porozmawiajmy o pieniądzach. Bo przecież to do końca nie jest tak, że strażacy-ochotnicy robią to wszystko za darmo.

Teresa Tiszbierek stwierdza, że to sprawa bardzo ważna, którą należy społeczeństwu uświadamiać.

– Są to wolontariusze, których nie łączy żaden stosunek pracy z pracodawcą. Jednak kilka lat temu zmieniono ustawę o ochronie przeciwpożarowej i dano możliwość samorządowi gminnemu ustalenie tzw. ekwiwalentu. Za godzinę spędzoną na akcji to jest nie więcej niż 1/170 najniższego uposażenia. To ekwiwalent z tytułu utraconego zarobku, który strażak mógłby zarobić w zakładzie pracy w czasie, który poświęca na akcje lub na szkolenie.

Rzecznik prasowa tłumaczy, że taki ekwiwalent ma znaczenie na przykład podczas powodzi. Wówczas strażacy „są na akcji” na przykład przez tydzień. Układają worki z piaskiem, pilnują wałów, ratują ludzi i ich dobytek, wypompowują wodę. Żeby to wszystko robić, muszą brać bezpłatne urlopy. Bez możliwości występowania o ekwiwalent strażak, po tygodniowej harówce, zostawałby na koniec miesiąca z pomniejszoną pensją.

Jeszcze słów kilka o ekwiwalencie, rzecznik prasowa tłumaczy ze szczegółami, dodając, że to bardzo ważne:

– Środki są wypłacane z budżetu samorządu, najczęściej z puli przeznaczonej na ochronę przeciwpożarową i przeciwpowodziową. Strażacy mają świadomość, że te pieniądze bardzo często pochodzą z puli środków przeznaczonych na przykład na zakup nowego sprzętu, umundurowania. Dlatego bardzo często jest tak, że w ogóle nie pobierają ekwiwalentu, pieniądze trafiają na konto bankowe jednostki OSP. Z tych środków strażacy finansują sprzęt albo mundury. Bo, niestety ciągle mamy niedobór sprzętu.

Ochotnicza Straż Pożarna
Wdzydze Kiszewskie, 16 lipca 2016 roku. Żuk z 1992 roku, wciąż na służbie. Strażacy mówią, że w pełni sprawny, jak nowy – „igła”. Fot. T. Słomczyński

Pytam:

– Konkretnie – co to za kwoty? Ile wynosi taki ekwiwalent, za godzinę akcji ratowniczej na jednego strażaka?

– To około 10-15 zł. za godzinę akcji, 5-8 zł. za godzinę szkolenia – odpowiada rzecznik prasowa OSP. I dodaje: – Moim zdaniem w wielu przypadkach, strażacy są w stanie zarobić więcej pozostając w pracy. Bo tego nie robi się dla pieniędzy.

Na koniec rozmowy Teresa Tiszbierek wspomina o „dużym kapitale społecznym”. Fakty są takie: mamy w Polsce co najmniej ćwierć miliona ludzi, którzy są przeszkoleni w działaniach ratowniczych, potrafią udzielić pierwszej pomocy, wiedzą, jak zachować się w przypadku zagrożenia – i jak ochronić innych.

– Ci ludzie mogą wykorzystać swoją wiedzę i umiejętności w domu, w pracy, poruszając się po kraju, na urlopie. To są wartości nie do przecenienia – stwierdza rzeczniczka, nazwana niegdyś przez prasę „pierwszą damą polskiej straży pożarnej”.

Nie każdy może być strażakiem. Komisja dyscyplinarna

16 lipca 2016, Jarmark Wdzydzki. W tłumie kupujących przechadza się mężczyzna w stroju strażaka, z puszką w ręku. Zachęca do wrzucania do puszki pieniędzy.

– Nazywam się Hetmański Waldemar, jestem z Wąglikowic. Tak, jestem Kaszubem, z dziada pradziada.

– Dlaczego jest pan strażakiem – ochotnikiem?

– To wynika z tradycji. Ludzie we wsi wiedzą, że jak coś złego się zadzieje, to inni zostawią wszystko i przyjdą z pomocą. To jest taka wiara, że robi się coś fajnego, pożytecznego.

– Ale mówi się, że we współczesnym świecie nie ma miejsca na takie rzeczy.

– Nieprawda. Dzisiaj na wsi taka instytucja, jak straż pożarna, potrafi ściągać do siebie młodzież. Młodzi widzą, że rodzice też działają, też się społecznie udzielają, dają przykład. U mnie to jest tradycja rodzinna, mój ojciec był w straży, ja jestem, mój brat jest w straży, i moja córka też. To jest pewien sposób myślenia, że żyjemy w społeczeństwie i dla społeczeństwa. Nie możemy być poza nim, nie możemy tylko żyć dla siebie. Nie mamy z tego żadnych pieniędzy, absolutnie żadnych. Jak nam się uda coś tam zarobić, to wszystkie pieniądze są przeznaczane na cele statutowe – mówi pan Waldemar wymownie pokazując na swój mundur.

– A teraz, jak widać, stoi pan z puszką, tu na Jarmarku Wdzydzkim.

– Bo my nie tylko gasimy pożary. Zbieramy na różne rzeczy, dla potrzebujących – w tym przypadku na kulturę, na na renowację i konserwację obiektów zabytkowych na terenie wdzydzkiego – skansenu, tu ma być ściągnięta kuźnia, na to są potrzebne pieniądze. Te obiekty znikają z naszej architektury, chodzi o to, żeby zachować je dla potomnych.

– Taki strażak, jak pan, to chyba ma we wsi większe poważanie niż ktoś, kto w straży nie jest…

– Zdecydowanie tak. Bo nie każdy może być strażakiem, na początku musi być dwóch wprowadzających, którzy za niego zaręczą. A potem trzeba swoją postawą udowodnić, że jest się tej społeczności godnym.

– Kto to ocenia?

– Komisja dyscyplinarna. Jeśli ktoś nadużył zaufania, nie daj Boże podpalił, albo coś innego takiego zrobił…

– Na przykład żonę bił…

– To nie ma szans być strażakiem. Taka sytuacja nie może mieć miejsca, jest to karygodne zachowanie.

Ochotnicza Straż Pożarna
Jarmark Wdzydzki, 16 lipca 2016, pan Waldemar Hetmański zbiera pieniądze na renowację i konserwację obiektów zabytkowych we wdzydzkim skansenie. Fot. T. Słomczyński

Szerszenie. Obiad i piwko raz w roku

Mówi Eugeniusz Bigus, z jednostki OSP z Kamienicy Królewskiej. To ta wieś, w której miałem okazję obserwować strażaków, jak biegli do remizy.

– No tak, rzucamy wszystko i biegniemy, jak syrena zawyje.

– Dlaczego to robicie?

– To jest zamiłowanie, no i trzeba ludziom pomagać… Strażak jest od wszystkiego. Komu się tam dom zawali, dach urwie… Rozumiesz pan.

Trudno znaleźć słowa w rozmowie z dziennikarzem, który zadaje naiwne pytania, pyta o rzeczy oczywiste, o których zwykle się po prostu nie mówi.

– Kiedyś dużo pożarów było, ale teraz jest mniej, bo każdy się pilnuje. Teraz to są inne zdarzenia losowe. Latem do szerszeni trzeba jeździć, gniazda usuwać. Bo to zagrożenie życia może być, jak na przykład trzy szerszenie ugryzą. W tym roku tośmy jeszcze nie byli na szerszeniach, to się dopiero zacznie. W zeszłym to chyba za cztery czy pięć razy byliśmy. Jak letnicy zadzwonią to trzeba jechać.

– Zawsze ktoś jest pod ręką, żeby jechać na akcję?

– Jak syrena zawyje, to musi zawsze się ktoś znaleźć, to nie ma tak, żeby nie wyjechać. Ludzie na co dzień pracują, i wtedy jest problem, bo nie ma ich we wsi. Ale zawsze się ktoś znajdzie, któryś z rolników z pola zbiegnie. Najważniejsze żeby na miejscu był kierowca z uprawnieniami, bo nie każdy może poprowadzić taki wóz.

I jeszcze pytam o pieniądze.

– Za te nasze wyjazdy gmina płaci, ileś tam za godzinę, ale ja nawet nie wiem, ile tam jest, bo to idzie nie na nasze konta, tylko na konto straży. I jak jest dzień strażaka, to my zawsze robimy jakiś poczęstunek. Obiad się zrobi, a po obiedzie jakieś piwko dla chłopaków się kupi. Dużo tych pieniędzy nie mamy, tyle co starczy na jeden taki obiad w ciągu roku.

Zgódźcie się chłopaki

17 lipca 2016, odpust w Sianowie, na który zjechały się tysiące ludzi. Samochody parkują już w sąsiedniej Kolonii. Na drodze stoi dwóch nastolatków w strażackich kombinezonach. Paweł i Piotr. Są małomówni, speszeni i zaskoczeni zainteresowaniem dziennikarza. Należą do OSP w Kartuzach. Dlaczego im się chce? Bo trzeba pomagać. Nie jest nudno? Nie jest. Są zawody sportowe, spotykają się z rówieśnikami ze strażackiej młodzieżówki, szkolą się, trenują. Na akcje jeszcze nie jeżdżą. Jak skończą osiemnaście lat na pewno zrobią kursy, na przykład wysokościowy, i wtedy będą jeździć.

– Po co to robicie?

– Trzeba sobie pomagać – mówią trochę zawstydzeni.

Nie chcą żebym robił im zdjęcie, protestują. Nieopodal przechodzą jakieś panie. Zachęcają głośno, mówią, żeby się zgodzili. Prawie na nich krzyczą. „Zgódźcie się, będziecie w gazecie!”. Chłopcy są skromni, ale widać, że również dumni z tego, że noszą strażackie mundury. W końcu pojawia się starszy strażak – mówi, żeby dali się sfotografować. W końcu się zgadzają.

Ochotnicza Straż Pożarna
Kolonia, 17 lipca 2016 roku. Od lewej: Piotr i Paweł – należą do OSP w Kartuzach

Gałąź

Kamienica Królewska, wóz strażacki przejechał obok na sygnale, chłopak, który wskoczył do niego jako ostatni, przebiera się już w pojeździe. Panie ze sklepu już się nie śmieją, z ciężkim westchnieniem wracają do pracy. Być może ktoś teraz jest we wraku auta na drodze, gdzieś w pobliżu wsi… Wiadomo.

Ja też ruszam spod sklepu. Skręcam z Kamienicy w stronę Sierakowic… i co widzę? Strażacy stoją na poboczu, pod drzewem zaparkowany wóz, z drzewa – zwisa – w kierunku przejeżdżających pod nim samochodów, spora gałąź. Prowadząc samochód, jedną ręką robię zdjęcie.

Taką gałąź można by usunąć za pomocą siekiery i drabiny.

Tymczasem mężczyźni, których przed chwilą widziałem, jak rzucali grabie i w kapciach truchtali przez wieś, teraz w strojach ochronnych, w hełmach, kierują ruchem na drodze, zgodnie z przepisami, z pełną powagą i stanowczością pokazują, żeby jechać, nie zatrzymywać się, nie tamować ruchu, nie stwarzać niebezpieczeństwa na drodze.

Panie ze sklepu pomyliły się. Tym razem nie będzie wypadku, kalectwa, a może śmierci. Obok wozu leży piła mechaniczna, strażacy za chwilę podniosą drabinę umieszczoną na dachu pojazdu. Gałąź zostanie usunięta.

Jechać, nie zatrzymywać się.

Pełen profesjonalizm.