Zawsze sądziłem, że pływanie kajakiem po jeziorach jest bez sensu. Nudne jak schabowy z kapustą. Samo nie płynie, trzeba wiosłować. Co innego rzeka. Zakola, nie wiesz co się wyłoni zza zakrętu, musisz szybko reagować, zawsze w ruchu do przodu. Rzeka to przygoda, jeziorna rekreacja to jedynie trening siłowy.
Dlatego do pomysłu pływania po tzw. Kółku Raduńskim podchodziłem jak pies do jeża. Nie zdecydowałem się na dłuższą wyprawę. Wypożyczyłem kajak zaledwie na kilka godzin.
Wypożyczyłem go w Łączynie w ośrodku Uniwersytetu Gdańskiego. I tu pierwsze zaskoczenie: starszy pan, choć przecież nie stary, można by rzec – w sile dojrzałego wieku, okazał się być nie tyle dozorcą wpisującym do zeszytu dane wypożyczającego (co rzecz jasna też zrobił), tylko byłym wykładowcą, obecnie pracownikiem pobliskiej Stacji Limnologicznej Uniwersytetu Gdańskiego (znajduje się takowa w sąsiednim Borucinie).
Rozmowa więc nie dotyczyła tylko pogody i rozpoczynającego się sezonu (choć, rzecz jasna, tego też dotyczyła), ale również stanu kaszubskich jezior.
Jak się okazuje, jest z tym różnie. Mój rozmówca od czasu do czasu prowadzi badania terenowe ze studentami. Chodzą wzdłuż brzegów i szukają „niepokojących” – jak stwierdził, rur, których wyloty prowadzą do jezior. Rury te znajdują się zwykle tam, gdzie domki letniskowe. Ale nie tego rodzaju nieczystości są największym zmartwieniem – największe spustoszenie, jeśli chodzi o czystość wód, wyrządza rolnictwo. Do jezior spływają środki chemiczne używane na polach.
Kolejnym problemem jest grodzenie dostępu do jeziora. Według obowiązujących przepisów brzegów wód publicznych (ogromna większość jezior na Kaszubach to takie właśnie wody) nie wolno zagradzać – każdemu obywatelowi należy się przestrzeń brzegu do 1,5 metra w głąb lądu. Nie mają więc uzasadnienia wkurzające kajakarzy napisy tuż przy brzegach rzek i jezior, pt. „teren prywatny”. Owszem, niech sobie będzie teren prywatny, ale przybić do brzegu kajakiem wolno – i zająć ląd – do 1,5 metra.
Pan wypożyczający kajaki (a zarazem specjalista od jezior) stwierdził, że jak na razie, choć przepisy są jasne, „nie ma na to mocnych”. Grodzenie brzegów, żeby mieć „własny” dostęp do jeziora i pomost, jest w niektórych miejscach powszechne. I jakoś – nie wiadomo dlaczego, nie sposób wyegzekwować należących się za to kar.
I jeszcze o rozmawialiśmy o tym że susza, i że obniża się linia brzegowa… Długo by pisać, czas jednak wsiadać do kajaka.
Woduję więc w Łączynie i płynę w stronę Chmielna przez jezioro Raduńskie Dolne.
I co widzę?
Płynę wzdłuż zalesionego brzegu i niektóre widoki dosłownie zapierają dech w piersiach. Nie, nie ma tu bystrzy i wartkiego nurtu, nie ma kajakowej akrobatyki pod zwalonymi pniami drzew. Jest rekreacyjne pływanie, ale wcale nie nudne.
Sprawcami zapartego w piersi tchu są ptaki. Raz po raz ze ściany drzew zrywają się czaple i kormorany. W ilości od kilku do kilkunastu. Oddalam się więc od brzegu, żeby ich nie płoszyć i z większej odległości przyglądam się im, siedzącym na drzewach. Cóż za widok… Jasno upierzone czaple łatwiej dostrzegalne, czarne kormorany – trudniej. A jezioro jest dość wąskie przecież (jak na jezioro) czuje się więc, jakbym płynął jakąś Amazonką, w zasadzie jakbym nie płynął, tylko oglądał w telewizorze film przyrodniczy. Na wodzie, w przededniu sezonu, w poniedziałek, jestem zupełnie sam… Ja, czyli David Attenborough.
Mijam też półwyspy, języki lądu wdzierające się w wodę. Na jednym z nich kemping. Jest południe, słońce świeci. Przed namiotami i w wodzie po kolana stoją prawie nagie brzuchate ciała. Opalone. W ilości około dziesięciu, kobiece, męskie i dziecięce. Z piwami w ręku niektóre. Ciała bacznie obserwują każdy mój ruch. Chyba się nudzą albo nie nudzą, tylko relaksują. Mijam ich wytężając mięśnie ramion, bo czuje się niekomfortowo w charakterze turystycznej atrakcji.
Mijam więc Półwysep Hel (skąd taka nazwa?), przed półwyspem Knyk skręcam w jezioro Nierzostowo. Wymijam rybackie sieci, oznaczone długimi tyczkami. Dobijam do łączki. Przejrzysta woda, piaseczek i żwirek na dnie. Słońce przygrzewa, więc nie pozostaje nic innego, jak na gaciach z pluskiem zamoczyć muskulaturę. Doskonałe miejsce do kąpieli, na popas – polecam. Żałuję, że nie ma ze mną dzieciaków, byłyby zachwycone. Uroku dodaje fakt, że wciąż jestem sam na wodzie. Na brzegach też nikogo tu nie widzę, choć wokół pełno ukrytych między drzewami, w zieleni, domków letniskowych.
Z tego miejsca – jeśli jest komu pilnować kajaka, można podskoczyć do miejsca oznaczonego na mapach jako „zagroda kaszubska”. Nie ma tam muzeum, tablicy informacyjnej, parkingu dla autokarów. To zupełnie „zwyczajna” chałupa kryta strzechą, zbudowana w konstrukcji szachulcowej (dla niewtajemniczonych – tzw. mur pruski, białe ściany, czarne belki). Chatyna zagubiona w lesie, i tyle. Odremontowana przez grupę miłośników kaszubszczyzny, którzy co jakiś czas się tam spotykają. Do zwiedzania raczej nieudostępniana.
Pół godziny później, gdy płynę dalej w stronę Chmielna, mniej więcej na wysokości Półwyspu Parzk, w oddali, po drugiej stronie jeziora, widzę kilka czerwonych punkcików. To nie kajaki chyba… Wytężam sokoli wzrok. Płyną w tą samą stronę, co ja, tylko wolniej. To jakieś łodzie, wyładowane bagażami. Ludzie tam nie mają wioseł, tylko pagaje. To chyba jakaś wodna wycieczka, całkiem spora. Myślę sobie, że zbadam temat, jeśli nadarzy się taka okazja.
Tymczasem wiosłuję dalej, dopływam wkrótce do przystani żeglarskiej, która znajduje się u wlotu jeziora Raduńskiego Dolnego do jeziora Kłodno (w dwie godziny przepłynąłem całe Raduńskie Dolne, specjalnie się nie spiesząc). W przystani rozmawiam chwilę z człowiekiem, jak należy sądzić, gospodarzem tego miejsca. Mówi, że mają miejsca również i dla kajakarzy, pokazuje łączkę, gdzie w razie czego mógłbym się rozbić (pytam o to hipotetycznie, „na przyszłość”, bo nie planuję na razie tu noclegu). Owszem łączka jest, ale tylko łączka. Wiaty, stoliki, jakaś podstawowa infrastruktura ułatwiająca życie namiotowcom, jak mówi gospodarz przystani – w najbliższym czasie, w przyszłym sezonie.
Ja już, niestety, muszę kończyć mój kajakowy spacerek. Wiem, że przede mną – za przenioską w Chmielonku (jaz, młyn gospodarczy, trzeba przenosić kajaki przez dość ruchliwą szosę, do tego w miejscu gdzie jest zakręt i raczej słaba widoczność), znajduje się jezioro Kłodno i wszelkie dogodności cielesne, jakie oferuje bliskość dużej turystycznej wsi – Chmielna.
Nie płynę tam jednak.
W poczuciu reporterskiego obowiązku czekam na czerwone łodzie.
Dopływają w końcu. Jest to kilkunastoosobowa wycieczka, głównie dorosłych, ale spostrzegam też trójkę dzieci – w tym momencie (zbiera się na deszcz) w sztormiakach. Zmęczone chyba są dzieciaki, bo jakieś posępne. Ale dzielne z pewnością. Wyprawa zapewne nie jest dla nich łatwa. Łodzie po brzegi wypełnione sprzętem i bagażami.
– Skąd jesteście?
Odpowiada jeden z uczestników wyprawy, który akurat w tym momencie pilnuje łodzi, kiedy reszta przenosi kolejne przez szosę.
– Z Krakowa. Siadaj pan, pogadamy.
Siadam więc i gadamy.
– Co roku wybieramy się na spływ, większa ekipą. Nie, nie zawsze na Kaszuby. Różnie to bywa, dużo na Mazury jeździliśmy.
– I jak wypadają Kaszuby w porównaniu z Mazurami?
– Hmmm… Inne są, na pewno, jeśli chodzi spływanie rzekami. Na Mazurach co pięćset metrów jest jakaś knajpka, można pływać od smażonej rybki do zimnego piwka. W takim miejscu jak to, gdzie jest przenioska, od razu by powstała smażalnia. Bo też ilość spływających rzeką jest nieporównywalnie większa – mam na myśli najbardziej popularne rzeki na Mazurach, taką Krutynię na przykład. A tu? Tu nie ma nic… Tu są tereny dla kajakarzy bardziej kwalifikowanych, którzy przyjechaliby tu na Kaszuby po coś innego niż rybka i piwko na Mazurach. I to jest fajne na Kaszubach, tu jest znacznie mniej ludzi i bardziej dziko. I woda bardziej przejrzysta, wydaje się czystsza. Kiedyś, przed laty na Mazurach też taka była, ale dzisiaj jest już bardziej mętna… Ale brakuje niektórych rzeczy, na przykład miejsc, w których można by biwakować. Na Mazurach jest tak, że dobija się do brzegu, przychodzi gospodarz łąki, kasuje po dziesięć złotych, ale za to można się rozbić legalnie, gospodarz zabierze śmieci, przyniesie wodę. Przydałoby się, żeby na Kaszubach było podobnie.
Ekipa zbiera się do dalszej drogi. Płyną dalej na jezioro Kłodno, za kilka dni będą chcieli wpłynąć w Radunię. Ostrzegam ich, że za Kiełpinem, jeśli dalej będą chcieli płynąć, jest rezerwat Jar Raduni, zamknięty dla kajaków i takich łodzi jak te – ze względu na ochronę unikatowej przyrody. Zresztą takimi łodziami i tak nie daliby rady tamtędy przepłynąć, tam potrzebne są jednoosobowe, zwrotne kajaki… Jeśli wpłyną w Jar Raduni, powywracają łodzie, zmoczą sprzęt i bagaże.
Ale nie jestem pewien, czy mnie słuchają. Mają swój plan.
Życzę im z całego serca wszystkiego dobrego, powodzenia, i odchodzę w swoją stronę.
Jeziora Raduńskie – jednak warto pomachać tu wiosłem, nawet jeśli nie będzie wartkiego nurtu i niespodzianek wychylających się zza zakrętu rzeki. Relaks, rekreacja. A jak ktoś chce – trening siłowy. Wracam swoim kajakiem do Łączyna, zbiera się na deszcz albo i burzę więc napinam moją (wstydliwie ukrywaną pod warstwą tłuszczu) muskulaturę.
A dziś, pisząc to, cierpię męki zakwasów. Pocieszam się jednak, że skoro nie chodzę na siłownię, jak szanujący się czterdziestolatek przechodzący kryzys wieku średniego, to od czasu do czasu mogę popakować na wodzie.
No i jeszcze nabawiłem się solidnego kataru. Taki to ze mnie, kurna, David Attenborough.
Jeziora Raduńskie polecam więc tym, którzy:
- chcą nauczyć dzieci obsługi kajaka, wymoczyć je w wodzie po drodze,
- chcą popatrzeć na czaple i kormorany bo lubią oglądać filmy przyrodnicze bez pośrednictwa telewizora,
- chcą trochę popakować, ale nie lubią dusznych siłowni wypełnionych mężczyznami przechodzącymi kryzys wieku średniego.