Remus to nie Zagłoba

Remusa zobaczyłem po raz pierwszy gdy byłem już po trzydziestce. Trzymałem go w dłoni. Patrzył na mnie z etykiety na butelce od piwa.

Remusa zobaczyłem po raz pierwszy gdy byłem już po trzydziestce. Trzymałem go w dłoni. Patrzył na mnie z etykiety na butelce od piwa.

Tekst poniższy został napisany w czerwcu zeszłego roku, ale w żadnym razie nie stracił na aktualności.

Zdarza mi się pytać znajomych – urodzonych i wychowanych w Trójmieście, o Remusa. Jeszcze nie znalazł się nikt, kto potrafiłby mi cokolwiek o nim opowiedzieć. A pytani przeze mnie są ludźmi wykształconymi, światłymi, można by powiedzieć – to inteligenci. Mieszkańcy metropolii.

Ja sam o Remusie w szkole nie słyszałem. W domu też nie. Nie widziałem żadnego filmu, serialu na jego temat – bo widzieć nie mogłem, gdyż nic takiego nigdy nie powstało. Żaden obraz, żadna ilustracja nie zapadła mi w pamięć. Remusa zobaczyłem po raz pierwszy, gdy byłem już po trzydziestce. Trzymałem go w dłoni.

remus piwo
Fot. Tomasz Słomczyński

Przez kilka ostatnich lat kojarzyłem go głównie z piwem. Sądziłem, że to taki kaszubski Zagłoba, rubaszny, krotochwilny moczygęba. Aż przekonałem się, kim naprawdę był Remus. Dziś wiem, że jako ambasador kaszubszczyzny na etykiecie piwa jest nie do przyjęcia. I dziwię się, że nikomu to nie przeszkadza.

Chłop jak stolem

„Życie i przygody Remusa” – wydana po raz pierwszy w 1938 roku powieść Aleksandra Majkowskiego, uznawana jest za najwybitniejsze dzieło kaszubskie – rzecz jest o Kaszubach, napisana w języku kaszubskim. Właśnie skończyłem to czytać. Wróciłem z dalekiej – i bliskiej zarazem, podróży. Na jakiś czas przeniosłem się do dziewiętnastego wieku, podróżowałem między Wdzydzami Kiszewskimi, Kościerzyną a Wejherowem. Towarzyszyłem Remusowi – temu prawdziwemu.

Jak pisze Majkowski o swoim bohaterze:

Był to chłop duży jak stolem, ale suchy jak badyl. Na głowie nosił staromodną czapę, obrębioną czarnym barankiem. Sukno pod barankiem było zielone, ale na wierzchu jego koloru nikt by nie rozeznał, bo słońce przez wiele lat wypalało na nim wszystkie kolory tęczy, a deszcze i śnieg wymieszały je. Pasma czarnych włosów wychodziły spod czapy na uszy, kark i skronie.

Policzki miał włochate, ale włosów nie było na nich więcej niż żyta na polach za Juszkami. Dlatego też na jego twarzy widziało się tyle zmarszczek co na wyschłym jabłku. Ale te zmarszczki nie oznaczały zmartwień czy kłopotów. Kto głęboko zajrzał w jego czarne, małe oczy, ten zobaczył w nich tyle wesołości, że aż dziw. Bo na pozór się wydawało, że Remus zaraz będzie płakał.

Dobrze go sobie przypominam z tą pomarszczoną twarzą. Pamiętam też, że zmarszczek przybywało jeszcze raz tyle, kiedy Remus trząsł się ze śmiechu. Tak wtedy wyglądał, jakby się napił octu albo bardzo cierpkich lekarstw. Widziałem go tak się śmiejącego…

Tymczasem Remus – ten z butelki piwa, jest gładko ogolony, w śnieżnobiałej koszuli z kaszubskim haftem na kołnierzyku, w lśniącej eleganckiej czarnej czapce. Uśmiecha się zachęcająco podnosząc do mnie swój kufel wypełniony piwem.

Trzymam tę butelkę i zastanawiam się co by było, gdyby ktoś wyprodukował piwo Janosik ze starym dziadem albo wielkopańsko noszącym się dworzaninem na butelce. No właśnie – kim był Janosik, wszyscy wiemy, a w temacie Remusa można wcisnąć każdą ściemę.

To coś, co spoziera z butelki

O ile Janosika żłopiącego piwo w tatrzańskiej jaskini mogę sobie wyobrazić, o tyle Remusa – już nie. Bo Majkowski stworzył bohatera, który nigdy nie pił alkoholu. Wędrował ze swoją taczką po Kaszubach, na taczce wiózł towary do sprzedaży – oprócz różańców, guzików i wstążek– książki. Sprzedawał polskie modlitewniki, które pruski żandarm próbował mu skonfiksować. Efekt tamtej awantury był taki, że Remus trafił do więzienia. Czy taki włóczęga – pustelnik – abstynent, może być dobrym materiałem na patrona kaszubskiego piwa?

Dodam jeszcze, że Remus przez całe swoje życie prowadził walkę ze Złym. Był mistykiem, doznawał wizji, na przykład takich, w których dumni zbrojni wojownicy z Pomorza stają do walki z najeźdźcą. Miał „skażoną mowę” – mówił niewyraźnie, niewiele osób go rozumiało, większość miała go za kogoś niespełna rozumu. Ale to właśnie on, jako jeden z nielicznych, będąc potomkiem pradawnego rycerza Witosława, wywodząc się ze „stolemowego rodu”, miał na swoje barki wziąć ciężar i trud obudzenia Kaszubów z trwającego od stuleci letargu… Miał zwycięzyć Czernika – Smętka, diabła. Miał pokonać upiory, którym na imię Strach, Trud, Niewarto. Ale w końcu Remus nie dał rady. Zabrakło mu wiary w zwycięstwo.

Czy ktoś taki, kto niewiele mówił, kto nie brał udziału w żadnej karczemnej awanturze, kto nie był autorem ani jednej anegdoty, kto zupełnie na serio żył w fantastycznym świecie pełnym zjaw i upiorów, może mieć cokolwiek wspólnego z tym „czymś”, co spoziera na mnie z etykiety na butelce?

Truskawki zamiast duchów

Po przeczytaniu dzieła Majkowskiego ogarnia mnie złość. Bo tu nie chodzi o jedną, głupią – można by rzec, etykietkę. Tu chodzi o to, czym jest dzisiaj – w powszechnym odbiorze, kaszubska spuścizna.

Pytam znajomych o skojarzenia z pojęciem „kaszubski” (badanie własne, liczba respondentów – kilku, próba niereprezentatywna). Słyszę odpowiedzi: haft, burczybas, wóz drabiniasty, truskawki i piec chlebowy. I jeszcze ten dziwny język, wciąż kojarzący się z tym co wiejskie i trochę obciachowe.

– A jak myślicie, skąd wzięli się Kaszubi, od kiedy używa się tej nazwy? – dopytuję.

– No właśnie – skąd? – odpowiadają pytaniem na pytanie. Nie mają pojęcia. Obstawiają, że od dziewiętnastego wieku.

To nie ich wina, że nie wiedzą.

Dzieje się tak, bo to co kaszubskie, nie wiem dlaczego, musi być  dla zdecydowanej większości mieszkańców metropolii Trójmiasta przaśne, lekkie i łatwe w użyciu. Nieskomplikowane i kojarzące się z wozem drabiniastym i kapelą z burczybasem. Albo co gorsza: z domkiem postawionym „do góry nogami” w Szymbarku. Skrojone na miarę dwóch tygodni spędzonych nad jeziorem z rodziną pod Kartuzami. Tak stare, jak najstarsza chałupa kryta strzechą w skansenie.

W ten sposób kaszubszczyzna jest sprowadzana do etykietki nadającej się co najwyżej jako reklama gospodarstwa agroturystycznego: „u nas najesz się truskawek i napijesz piwa. Przekąsisz chleba z pieca chlebowego i kupisz sobie haftowany fartuszek do powieszenia w kuchni”. To wszystko. Prawda, że miło i przyjemnie?

Lektura „Remusa” uświadamia, że Kaszubi mają swój własny, oryginalny i praktycznie nieznany szerzej mit założycielski. Nie ma on nic wspólnego z truskawkami i z haftowanymi fartuszkami. Gdy się w niego zagłębiam, nie jest ani miło ani przyjemnie. Ale bardzo ciekawie. Niesamowicie. Po Ziemi błąkają się duchy wojowników sprzed dwóch tysięcy lat, a także rycerzy z trzynastego wieku. Wieje grozą.

Po przeczytaniu „Remusa” myślę sobie, że nie o truskawki i hafty chodziło Majkowskiemu, kiedy kreślił Remusowe wizje: szeregi wojowników w zbrojach, pod chorągwiami pomorskich władców, wojów dumnych, niepokonanych…

Truskawka jest OK, ale to za mało

Żeby było jasne – znam liczbę dzieci uczących się kaszubskiego i śledzę wydarzenia organizowane przez kaszubskie organizacje, w których uczestniczą tysiące ludzi. I nie mam nic przeciwko truskawkom i wozom drabiniastym, niech sobie cieszą przyjezdnych. Ale to dla mnie zdecydowanie za mało.

Bardziej pociągające są dla mnie wizje Aleksandra Majkowskiego – a o nich zdecydowanie mniej mówi się gdańszczanom i turystom odwiedzającym tłumnie Kaszuby.

[Źródło: Dziennik Bałtycki]

Dlaczego postanowiłem opublikować w Magazynie Kaszuby tekst sprzed roku? Napisał go (jeszcze) gdańszczanin, patrzący z gdańskiej, wielkomiejskiej perspektywy. Powyższy felieton o Remusie przychodzi mi na myśl za każdym razem, gdy po raz kolejny słyszę prychanie i widzę wzruszanie ramionami gdańszczan w reakcji na hasło: „Gdańsk stolicą Kaszub”. Wiem, że temat jest wałkowany przynajmniej od stu lat. Ale nie został rozwałkowany do końca…  I mam wrażenie, że teraz – w ciągu ostatnich dni, po raz kolejny odradza się ta dyskusja.

Według mnie Gdańsk nie jest stolicą Kaszub, a powinien nią być. Bo, żeby być stolicą, nie wystarczy postawić tabliczek na rogatkach miasta. Taki tytuł dodaje splendoru, ale przede wszystkim zobowiązuje. Do tematu niebawem wrócę na łamach Magazynu Kaszuby.