Kaszuby, dziecko, mostek – „jedziesz jak życzysz”

42 kilometry z Kościerzyny do Radunia z prawie dwuletnią Kaliną w przyczepce

trasa anki skuras Kościerzyna - Wąglikowice - Czarlina - Przytarnia - Raduń
www.eko-kapio.pl

Tekst i zdjęcia: Anna Skuras

Przez chmury od kilku dni przedzierało się nieśmiało pierwsze wiosenne słońce, a temperatury znacznie odbiegały od tych, do których przyzwyczaiły nas ostatnie zimowe miesiące. Niedziela zapowiadała się wyśmienicie – miało być w miarę ciepło, no i wiadomo – po zmianie czasu dzień gwałtownie się wydłużył. Niewiele myśląc zdecydowaliśmy się na rodzinną wycieczkę rowerową na Kaszuby. Żeby znaleźć się z dala od gwaru miasta, bilbordów i spalin. Była też i dodatkowa zachęta – wygodne połączenie kolejowe z Wielkiego Kacka, gdzie mieszkamy, do rozmaitych punktów startowych poza miastem.

Tym razem za cel wycieczki wybraliśmy Ośrodek Wypoczynkowy AWFiS w Raduniu. Latem bywamy tam na kilkudniowych wypadach, więc chcieliśmy zobaczyć to miejsce jeszcze uśpione przed sezonem.

Wkrótce okazało się, że nie tylko my wpadliśmy na pomysł spędzenia rowerowej niedzieli na Kaszubach. Ledwie udało nam się wcisnąć do pociągu, którego przedział rowerowy dosłownie pękał w szwach – akurat jakaś większa grupa wybierała się na kaszubski rajd na dwóch kółkach. Dzięki pomysłowości współpasażerów wtarabaniliśmy jakoś nasze sprzęty do przedziału rowerowego. Zresztą jest to znany rowerzystom problem: w okolicach weekendów na tej linii robi się po prostu dość ciasno.

Na peronie w Kościerzynie krótkie przeorganizowanie się z odzieżą, kwestiami mleka, kocyków, misiów, smoczków i innych dziecięcych bambetli… No tak, nie wspomniałam o najważniejszym – nie przedstawiłam składu naszej wycieczkowej ekipy. Otóż oprócz mojego męża Sławka, jedzie z nami Kalina, nasza prawie dwuletnia córeczka. Spędzi ten dzień wygodnie podrygując w przyczepce, podczas gdy jej rodzice będą oddawać się swojej turystyczno-rowerowej pasji.

Wracając zaś do chronologii wydarzeń – jeszcze tylko  wizyta w kościerskim sklepie po źródło cennego białka – kabanosy, i startujemy. Posiłkujemy się mapą „Wdzydzki Park Krajobrazowy” wydawnictwa Eko Kapio. Ruszamy niebieskim szlakiem rowerowym z Kościerzyny na południe w kierunku Szarloty. Droga z asfaltowej szybko zmienia się w szutrową, na której całym odcinku aż do Lizaków mijamy dosłownie jeden samochód. Cudownie!

„Szlakiem Pięciu Jezior” dostajemy się do Wąglikowic, gdzie wskakujemy już na zielony szlak „Dookoła Jezior Wdzydzkich”. Kolejne na trasie Wąglikowice pokazują nam pierwszy obrazek: ludzie śpieszą do kościoła, a my mijamy lokalny sklepik przemysłowo-spożywczy, który wygląda jakby to właśnie w niedzielę, podczas mszy przeżywał swoje chwile świetności (czyt. największe oblężenie). Niespełna południe, a spora część stałych bywalców już „ugotowana”. Zapewne ten radosny stan zachęca ich do gromkiego dopingu. Okolice Czarliny przyniosły za to wielką atrakcję dla naszej niespełna dwuletniej pociechy: drewniany mostek nad Wdą. Ile radości daje dziecku (i nie tylko) wrzucanie szyszek z mostku do wody lub pływackie wyścigi patyczków pod mostem – nie wie ten rodzic, który nie spróbował!

Widzieliśmy na mapie, że jadąc wokół Jeziora Radolnego, w pewnym momencie będziemy przekraczać rzeczkę. Niestety (a może i „stety”?), kładka się zapadła i przedostać się przez nią nie było mowy, zwłaszcza z dzieckiem w przyczepce, bo kładka w znakomitej części zalana była wodą. Mając jednak w głowach bojowy okrzyk „Ahoj przygodo!”, postanowiliśmy zbudować małą alternatywę. Po 10 minutach, przy ujściu rzeczki do jeziora, stanął prowizoryczny mostek skonstruowany przez nas z większych konarów i drągów. Co prawda przechodzenie w butach podkutych metalowymi blokami SPD, z rowerem pod pachą, a potem jeszcze przenoszenie przyczepki z Kaliną w środku nie należało do najprostszych, ale koniec końców udało nam się suchą stopą (i oponą!) przedostać na drugą stronę. Na dobrą sprawę, gdybyśmy mostka nie wybudowali to też nic by się nie stało. Ilość dróg leśnych i polnych na Kaszubach jest tak duża, że „jedziesz jak życzysz”. Ot, wybralibyśmy pewnie jakiś mały „objazd”. Ale nie czulibyśmy tej satysfakcji zostawiając za swoimi plecami nieco „surwiwalową” konstrukcję… Cóż, jak to się mówi: mosty zawsze warto budować.

Dalej las, las, las, trzęsawiska i strumyki, wszystko cieszy oko i pozwala porządnie odetchnąć. Te tzw. okoliczności przyrody wprowadzają nas w doskonałe nastroje; podśpiewując i gwiżdżąc, nieśpiesznie toczymy się dalej – tak jak byśmy chcieli przedłużyć ten dzień ile się tylko da. I w tym niespiesznym toczeniu się do głowy przychodzą takie oto myśli: Że cienka jest granica między zdrowym promowaniem regionu, ukazywaniem jego piękna i zachęcaniem do jego odwiedzania a przyczynianiem się do rozwoju turystyki, również tej masowej, która – nie od dziś wiadomo – mocno ingeruje w naturę. Myśli płyną dalej: światem rządzi pieniądz, podejmowane inwestycje obliczone są na jak największe zyski, a turyści zostawiają przecież w regionie mnóstwo pieniędzy. Człowiek „na wakacjach” skłonny jest wydawać więcej i chętniej– im więcej tym lepiej. Ale czy podoba mi się to, jak dzisiaj wyglądają choćby Bieszczady…? A z drugiej strony przecież i ja lubię jechać fajnie przemyślanym szlakiem rowerowym, który przeciągnie mnie po najbardziej charakterystycznych i ciekawych miejscach. Nie dawniej jak rok wcześniej zachwycaliśmy się świetnym przygotowaniem trasy rowerowej, ciągnącej się wybrzeżem Morza Północnego, której sporą część przejechaliśmy w sierpniu z roczną wtedy Kaliną. Cieszyliśmy się z infrastruktury, udogodnień dla rowerzystów, placów zabaw, basenów i ciepłych pryszniców na kempingach, które z punktu widzenia wyprawy rowerowej z małym dzieckiem były po prostu wygodą. Jednak gdzieś wewnątrz siedzi ta obawa przed „zagospodarowaniem” wszystkiego w imię wygody turysty, żeby zawsze suchą stopą, zawsze najedzony, wyspany w cieple i zadowolony… A dawnych Bieszczad, jakie jeszcze trochę pamiętam – żal. No więc jak to jest?

Tymczasem minęliśmy miejscowości Rów, Wygoda i Joniny Małe. Jedziemy cały czas na południe wzdłuż linii brzegowej Jeziora Glonek, łącząc się w pewnym momencie ze ścieżką rowerową „Przytarnia”. Mniej więcej na wysokości Wyspy Ostrów Mały zobaczyliśmy z drogi znak kierujący na platformę wodną. Zainteresowało nas to, więc skręciliśmy w leśną ścieżkę i, po przejechaniu ok. 300m, dotarliśmy do odnowionego punktu widokowego „Przytarnia”. Rozpościerał się z niego piękny widok na Jezioro Wdzydze i jego wyspy: Ostrów i Glonek.

Punkty widokowe nad wdzydzkimi jeziorami. W 2013 roku na obszarze Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego przeprowadzono prace remontowe na trzech obiektach turystycznych: wieży obserwacyjnej nad jeziorem Lipno, punku widokowego we Wdzydzach Tucholskich oraz w okolicy Przytarni. Nad wschodnim brzegu jeziora Lipno znajduje się drewniana wieża obserwacyjna. Jest to doskonałe miejsce do obserwacji ornitologicznych licznie bytujących na jeziorze gatunków ptactwa wodnego. Zobaczyć tu można kaczki krzyżówki, gągoły, perkozy dwuczube oraz wiele innych gatunków ptaków. W pobliżu Przytarni, na zachodnim brzegu jeziora Wdzydze, usytuowany jest punkt widokowy. Pozwala ona podziwiać panoramę jeziora, wśród której widoczne są wyspy: Wielki Ostrów, Mały Ostrów i Glonek. Zagospodarowany punkt widokowy znajduje się przy ścieżce rowerowej Pętla Przytarnia. We Wdzydzach Tucholskich mieści się punkt widokowy, który ukazuje przestrzeń krajobrazową jeziora Wdzydze. Z punktu widoczna jest panorama wysp wdzydzkich: Małego Ostrowa, Glonka, Sorki i Wielkiego Ostrowa. Na wprost punktu widokowego znajduje się też największa głębia Wdzydz. Jezioro w tym miejscu ma aż 72 m głębokości. Od strony północnej obszar Wdzydzkiego Parku Krajobrazowego, w tym Zespół Jezior Wdzydzkich można obserwować z wieży widokowej we Wdzydzach Kiszewskich. Z wieży o wysokości 35,6 m można oglądać panoramę Wdzydz Kiszewskich i Krzyż Jezior Wdzydzkich z licznymi półwyspami i największą wyspą jeziora Wdzydzkiego – Ostrowem Wielkim (źródło: wdzydzkipark.pl)

Dalej pojechaliśmy na skróty ścieżką pieszą nad brzegową skarpą, na której ledwie mieściliśmy się z przyczepką. Lądujemy na trawiastej polance nad samym brzegiem jeziora, idealnym miejscu na krótki odpoczynek. Otwarte pola w okolicach Przytarni, po których hula wiatr i znowu wjeżdżamy w las. Docieramy do dużego leśnego skrzyżowania na przecięciu dróg Przytarnia-Raduń i Dziemiany-Wiele. Stąd już niedaleko do naszego celu – wiemy, bo znamy tę okolicę z letnich spacerów. Po dojechaniu do ośrodka w przedsezonowym wydaniu z błogością układamy się na pomoście i rozkoszujemy niczym niezakłóconymi ptasimi trelami. Kalina smacznie śpi, więc my mamy czas na gapienie się w niebo i słodkie nicnierobienie. I rozmyślania.

Czasem rozmawiamy ze Sławkiem o tym, jak nasze podróże, te krótkie i te długie, wyglądają z punktu widzenia naszego dziecka i co wnoszą do jej życia. Czy lubi jedzenie śniadań na brezencie przed namiotem, czy lubi spanie z odgłosami lasu w tle, czy nie przeszkadza jej częsty brak wieczornej kąpieli, brak zachowania książkowej rutyny: rytmu jedzenia, drzemek, zabawy. W zamian: wszędobylskie komary, brak kartonu z zabawkami i tuzina ulubionych książeczek. Zastanawiamy się, co narysowałaby po takim dniu rowerowej podróży gdyby już umiała rysować? Prawda jest taka, że Kalina z otwartymi ramionami została zaproszona do naszego świata, którego krajobraz podczas wypraw tak właśnie wyglądał, i świetnie się w nim znalazła. Stałe punkty to rowery, sakwy, namiot, mama i tata, a zdaje się, że reszta może się przewijać jak widok za oknem jadącego pociągu. Zadziwiające dla nas było, jak łatwo od małego adaptowała się do nowych miejsc, warunków wokół siebie, jedzenia, ludzi. Może w przyszłości te podróże zaowocują. Może będzie bardziej otwarta, bardziej chętna do poznawania siebie i innych, tolerancyjna, może będzie miała jakieś szczególne zdolności językowe? Kiedyś spotkaliśmy się z zarzutem, że nie mamy serca „tak dziecko ciągać za sobą”, ale na wspomnienie, jak po zabawach z dziewczynką z Ukrainy Kalina na pożegnanie głośno wołała „paka!”, uśmiechamy się do siebie i myślimy, że to dobra droga.

na którym trochę zmarzliśmy

I tak koła rowerów odpoczywają, toczą się za to niespiesznie myśli, pozorne nicnierobienie trwa przez półtorej godziny, bo nie chcemy budzić Kaliny nagłym szarpnięciem przyczepki. Jak już wszystkie kości dostatecznie nam wymarzły, nasza dwulatka w końcu się budzi. Dalej już tylko zapakowanie się z powrotem na rowery i rajd do stacji PKP Raduń, gdzie wsiadamy do pociągu do Kościerzyny i następnego, do Gdyni.

Na koniec podaję dane z licznika: czas jazdy – 3 godziny, 5 minut. Ilość przejechanych kilometrów – 42.

PS. Kolejna nasza wyprawa to będzie udział w Harpaganie, stukilometrową trasą rowerową. Spieszę uspokoić zaniepokojonych  czytelników: na Harpagan Kaliny ze sobą raczej nie zabierzemy…