Najpierw, wiele lat temu były pierwsze fascynacje. Kazan i Szara Wilczyca. James Oliver Curwood i Jack London. To były pierwsze wilcze opowieści, jakie zapamiętałem. To chyba wtedy do mojej wyobraźni przedostało się ziarno, które po trzydziestu latach miało zakiełkować zupełnie już dojrzałą fascynacją.
Jeszcze jak pracowałem w Dzienniku Bałtyckim, pojawił się temat: w Borach Tucholskich wilki zaatakowały myśliwego – w zasadzie jego psa, wystraszyły mieszkańca leśnej osady, a poza tym to krwiożercze bestie, które masowo zagryzają hodowlane daniele, krowy i owce.
Pojechałem na miejsce. Z kolegą, miejscowym reporterem rozpoczęliśmy pukanie do drzwi: dotarliśmy najpierw do myśliwego, któremu wilki rzekomo poturbowały psa, potem porozmawialiśmy z ludźmi z leśnej osady. Mówiąc krótko i wprost: wszystkie te „doniesienia” można było włożyć między bajki, głównie o Czerwonym Kapturku. Bzdury to były.
A jest czego bronić. Co rusz dowiadywaliśmy się o strzelaniu do wilków w tej części Borów Tucholskich. Powszechnie, choć nieoficjalnie znana była cena za skórę wilka – około tysiąca złotych. Jak na dalekiej Północy w książkach z czasów dzieciństwa. Tak samo jak w dawnych czasach. Tylko, że tamte, dawne czasy minęły, dwururki zastąpiły nowoczesne sztucery trafiające w cel z odległości tysiąca metrów i więcej, i noktowizory. A u mnie rodziła się fascynacja, jak już wcześniej napisałem, zupełnie dojrzała. Oparta na głębokim przekonaniu o konieczności bezwarunkowej ochrony tego zwierzęcia.
Wracając zaś do Marka Patalasa – kiedy go odwiedziliśmy, jeszcze tego samego wieczoru wyruszyliśmy na pierwsze w moim życiu tropienie wilków. Nie wiem, czy była to jedna z większych przygód w moim życiu, faktem jest, że wywarła na mnie ogromne wrażenie. Myli się ten,kto uważa, że tropienie wilków polega na skradaniu się w pozycji pochylonej i łypaniu wzrokiem zza krzaka. Tego rodzaju czynności mogłyby wilka co najwyżej rozśmieszyć. Podczas tropienia tego „zwierza” (jak wyraża się o nim Marek Patalas) łatwo można sobie uświadomić, jak bardzo bezradni, ślepi i głusi jesteśmy w lesie. Tym bardziej w nocy. To lekcja pokory.
Był bardzo późny zimowy wieczór. Jeździliśmy samochodem terenowym po leśnych drogach (las typowo gospodarczy, żaden rezerwat, drogi publiczne dopuszczone do ruchu, wjeżdżania do lasu i łamania zakazów nikomu nie polecam), dość powoli, i wypatrywaliśmy wilczych tropów na pokrytych śniegiem poboczach dróg. Bory Tucholskie są poprzecinane regularną siatką dróg równo dzielących na prostokąty poszczególne fragmenty lasu. Jeżdżenie po obwodach takich „prostokątów” to najlepsza metoda, zważywszy, że wilki są w stanie doby pokonać kilkadziesiąt kilometrów. Chodzenie po niezbyt świeżym tropie, na przykład sprzed dwóch godzin, nie ma najmniejszego sensu. Wilk może być kilka lub kilkanaście kilometrów dalej. Trzeba odnaleźć trop „sprzed chwili”, dopiero wówczas jest szansa na to, że jest w pobliżu.
Jednak nie ma co liczyć na to, że się go zobaczy. Tak, tropienie wilka nocą w lesie, jest jak tropienie ducha. Tylko od niego zależy, czy się nam pokaże, czy nie.
Po kilku godzinach nocnej jazdy, po kilkukrotnym oglądaniu tropów sprzed paru godzin, w końcu, na jednym z weksli (miejsca krzyżowania się wilczych ścieżek, takie jakby wilcze „przejścia”) oczom naszym ukazał się świeże tropy watahy liczącej siedem wilków. Było też znakowanie terenu, żółty mocz i ślady pazurów, które drapały ziemię. Czytanie tropów to trudna sztuka i nie polega tylko na przykładaniu linijki. Śnieg padał przed godziną, mniej więcej pół godziny temu opady ustały. A tropy przed nami – duże, wyraźne, nie były przyprószone… Czyli? Były tu nie dalej jak pół godziny temu. Być może przed chwilą. Być może to my, naszym samochodem je wypłoszyliśmy.
Człowiek spogląda w czarną ścianę gęstego lasu i myśli: „ja ciebie nie widzę, ale pewnie ty mnie właśnie obserwujesz”. Na kimś, kto – tak jak ja, po raz pierwszy był na tropieniu wilków, robiło to ogromne wrażenie.
Wtem ciszę rozdarł gardłowy jęk, wycie, jakby z głębi trzewi. Włosy stanęły dęba, przez plecy przeszedł dreszcz. Ale to nie był strach, to nie była panika. To inne uczucie. Zbliżone do czegoś, co można nazwać ekscytacją.
Niestety, to nie były wilki. To Marek Patalas wraz z bratem postanowili zawyć, żeby je wywołać. Wcześniej wielokrotnie – W Borach Tucholskich i Bieszczadach to czynili, i nie raz udawało im się. Jednak nie tym razem. Wilki milczały jak zaczarowane. Pewnie patrzyły na nas zaniepokojone, gdzieś tam, w ciemności.
Wróciliśmy z lasu późno w nocy, a ja długo nie mogłem zasnąć.
Potem jeździłem kilkukrotnie na tropienia wilków, dużo o nich czytałem. Po jednym z takich tropień, z których każde było dla mnie lekcją przyrody (nie tylko o wilkach, wszak zwierzę to nie żyje w próżni), usiadłem z Markiem Patalasem przy ognisku. Postanowiłem go wtedy nagrać, a miałem ze sobą kamerę. Zgodził się odpowiadać na moje pytania – tak powstawały Wilcze Opowieści. Jego cichy, stonowany głos zdawał się przenosić w czasie, po raz kolejny – wprost na karty powieści z lat dziecinnych.
Nagrania leżały w szufladzie przez ostatnie dwa lata. Postanowiłem je teraz z niej wyciągnąć.
Marek Patalas: wataha, wadera, basior
Marek Patalas: samiec i samica beta, piastun
Marek Patalas: Odbiegł, a potem wrócił, i patrzył na mnie
Marek Patalas: chodzi o to, żeby ludzie zrozumieli…