Wielkie piaski w wielką sobotę
Tekst: Anna Grzenkowska
Kto przy zdrowych zmysłach wybiera się w Wielką Sobotę na pieszą wyprawę? W Wielką Sobotę można i należy: gotować jajka, malować jajka, święcić jajka, kroić jajka (na sałatkę), modlić się w kościele przy Panajezusowym grobie, przeganiać ostatnie kurzyki i układać ornamenty na mazurkach. Ale żeby aż tak niekonwencjonalnie? Jechać na wycieczkę? Tak wszystko zostawić i czmychnąć na łono natury?
W sobotni poranek wydawało się, że natura sama postanowiła rozwikłać dylemat. Było chłodno, szaro i nieprzyjemnie. Krótkie konsultacje i wyrok: czekamy. Czekanie było dość długie: zdążyłam ugotować jajka, pomalować jajka, pójść do kościoła i przegonić ostatnie kurzyki. I wtedy usłyszałam sygnał messengera z hasłem: JEDZIEMY.
Ruszyliśmy w kierunku Łeby. Destynacja: piaski. Wiadomo, każdy tam był, ale z reguły latem. Wśród tłumu wycieczek, wczasowiczów, niesfornych dzieciaków, meleksów podwożących zmęczonych obywateli. Teraz miało być inaczej: wczesna wiosna jeszcze przed zmianą czasu. W dodatku po południu z powodu kaprysów aury.
Im bliżej Łeby, tym czystsze stawało się niebo. Gdy o 16.00 zameldowaliśmy się na miejscu (samochód zostawiliśmy w miejscowości Kluki), było całkiem bezchmurnie. I pusto. Zamknięte budy, nieodnowione napisy, ruch, który jeszcze nie ożył po zimie. Popołudniowe, wczesnowiosenne słońce. Aura idealna na szybki marsz, bez dłuższych w dodatku przerw, bo do zmroku nie tak znów daleko, a trochę kilometrów przed nami. Wrażenia oszałamiające: prócz nas i jakiejś wątłej grupki zagranicznych turystów na szlaku nie ma żywej duszy, wydmy oświetlone chylącym się ku zachodowi słońcem ukazują nieprawdopodobne wręcz cienie i kolory. Natura dopiero się budzi po zimowym śnie.
Słowiński Park Narodowy olśniewa bogactwem atrakcji przyrodniczych. Ruchome wydmy stoją niewątpliwie na pierwszym miejscu, ale prócz wydm są jeszcze przepiękne, szerokie, dzikie plaże, mieniący się tysiącem odcieni granatu i szarości Bałtyk, wielkie zarastające jeziora, bory i bagna… Do tego bogactwo ptactwa (które dopiero nieśmiało zaczynało się odzywać) i roślinności.
Dla miłośników techniki jest też latarnia morska, wieża widokowa i poniemiecka wyrzutnia rakiet. Ale nie można zapominać, że swoją nazwę park narodowy zawdzięcza Słowińcom – ludowi północnokaszubskiemu, którego już tu nie ma. Historia obeszła się z nimi okrutnie: najpierw usilnie ich germanizowano, a po II wojnie światowej prześladowano ich jako Niemców. Ostatecznie większość z nich faktycznie wyjechała do Niemiec, a zostało po nich jedynie Muzeum Wsi Słowińskiej i zabytkowy cmentarz w Klukach.
Tego wszystkiego nie da się obejrzeć w jedno popołudnie. Wycieczkę przyrodoznawczą uznaję za zaliczoną, w podróż kulturoznawczą jeszcze się na pewno wybierzemy. Muzeum trzeba by zobaczyć koniecznie, a i na cmentarzu podumać o przemijalności świata tego, kultur i ludów.
Tym bardziej, że – jak co roku podczas długiego majowego weekendu, w skansenie w Klukach odbędzie się Czarne Wesele.
***
Czarne wesele. Pustynno-bagienny lud kaszubski
Z Tomaszem Słomczyńskim rozmawia Gabryela Włodarska – Koszutowska, kustosz Muzeum Wsi Słowińskiej w Klukach.
Od lat organizujecie tzw. Czarne Wesele. Co to jest?
To jest takie zdarzenie muzealne, które nawiązuje do dawnej tradycji kopania torfu na wsi słowińskiej.
Brzmi to dosyć zagadkowo. Po co się kopało torf?
Głównie po to, żeby mieć go na opał. W przypadku Słowińców odbywało się to głównie w pierwszej połowie maja ponieważ wtedy był najniższy poziom wód gruntowych. Tereny słowińskie były dosyć podmokłe więc ten torf często znajdował się w wodzie. Jeśli w takim wyrobisku torfowym stała woda, to trzeba ją było najpierw wybrać wiadrami, i dopiero wówczas kopać. To była taka wspólna wioskowa praca, wszyscy sobie pomagali i kończyło się to wieczorną biesiadą u gospodarza, dla którego danego dnia ten torf kopano. Cały okres kopania torfu nazywano Czarnym Weselem, trwał on trzy, cztery tygodnie, czasami dłużej, to zależało od pogody.
Dlaczego Słowińcy nie palili w piecach drewna?
Drewno palili również ale tego torfu było tutaj bardzo dużo, a drewna w lasach coraz mniej. Można więc było drewno zastąpić torfem. Każda społeczność starała się jakoś sobie radzić, a tu akurat była taka możliwość. I kopanie torfu traktowane było jak swego rodzaju święto, tak jak rolnicy cieszą się z zebranych plonów.
Co działo się z wykopanym torfem?
Kostki torfu układało się na łące w piramidy, potem przekładano mniejsze piramidy w większe i dalej go zostawiano na łące żeby wysychał i dopiero pod koniec lata znoszony do wsi.
Czarne Wesele to również nazwa, jak pani powiedziała „zdarzenia muzealnego”. Co będzie można zobaczyć?
Mamy wyrobisko torfowe, bo łąki okalające skansen są łąkami torfowymi, pokazujemy jak torf się kopało, nasi pracownicy ściągają najpierw darń, potem warstwę piachu, która jest pod darnią, przy pomocy odpowiednich narzędzi wydobywają kostki torfowe. Można to wszystko zobaczyć, a nawet spróbować tej pracy, każdy gość może wziąć specjalny nóż wygięty pod kątem prostym, przy pomocy którego kostki się formowało i samodzielnie wyciąć sobie taką kostkę. Później nasi pracownicy układają na łące te kostki w piramidki. Potem wykorzystujemy torf do palenia w piecach, bo nasze muzealne budynki również są ogrzewane zima torfem.
Jak to się pali? Lepiej niż drewno?
Chałupy kryte są trzciną. A palący się torf nie iskrzy, więc jak palimy torfem to jest to znacznie bezpieczniejsze. Długo utrzymuje żar i grzeje piece, nie trzeba często dokładać do ognia i martwić się o iskry. Ale każde Czarne Wesele w naszym skansenie nie kończy się i nie zaczyna od kopania torfu…
Słucham więc, co jeszcze się dzieje?
Organizujemy różnego rodzaju zajęcia – można zobaczyć, jak funkcjonowała dawna wieś słowińska, pieczemy chle według dawnej receptury, pieczemy wafle, gotujemy kartoflankę, mamy panią, która przędzie nici na kołowrotu, inna pani pracuje żelazkiem na węgiel drzewny, w innej chałupie tkane są krajki na deseczce tkackiej, kto inny jeszcze magluje, panowie szyją sieci, wyplata się kosze z w wikliny i korzenia sosny,robimy powrozy na specjalnym kołowrocie… Będą występy zespołów kaszubskich. Można u nas w tym dniu spędzić kilka godzin nie nudząc się.
Rozumiem, że możemy na łamach Magazynu Kaszuby zaprosić czytelników do udziału w Czarnym Weselu. A teraz chciałem zapytać panią o coś, co może nie dla wszystkich jest oczywiste. Czy Słowińcy mieszkali na Kaszubach? Czy byli Kaszubami?
Słowińcy mówili o sobie, że są Kaszubami, nie mówili, że są Słowińcami. Tę nazwę wymyślili badacze. Tutaj, na Pomorzu Środkowym powstawały pierwsze książki kaszubskie, tu tłumaczono Biblię na język kaszubski. Wkład w kulturę kaszubską ludzi, którzy mieszkali tu na Pomorzu Środkowym, był nawet większy niż tych, którzy mieszkali na terenie dzisiejszego kaszubskiego obszaru językowego, czyli w okolicy Wejherowa, Kościerzyny czy Kartuz. Od 1886 roku w Klukach była prowadzona kronika szkolna przez niemieckiego nauczyciela. Napisał, że dzieci przychodzące do szkoły w ogóle nie znają niemieckiego, wszystkie mówią po kaszubsku i jest problem żeby się z nimi porozumieć.
Słowińcy byli Kaszubami, jest więc wspólny mianownik, i jest on niezaprzeczalny. Powiedzmy więc, co ich od Kaszubów różniło?
Byli protestantami, inaczej niż w przypadku od Kaszubów z okolic na przykład Kartuz, którzy byli katolikami. Religia narzuca sposób zachowań, więc i zwyczaje były trochę inne. Cechy językowe też były troszkę inne. To wszystko dlatego, że byli odizolowani, nie mieli częstych kontaktów z ludźmi spoza tego terenu, dlatego nabierali odrębnych cech.
Dla miłośnika Kaszub wycieczka do waszego skansenu jest obowiązkowa – jest poszerzeniem wiedzy o tym regionie.
Niewątpliwie. Jest zaczątkiem tej wiedzy, od naszego skansenu trzeba zacząć, bo tutaj – na Pomorzu Środkowym Kaszuby się zaczynały. Stąd Kaszubi wędrowali na wschód spychani przez kolonizację niemiecką.