Góra Zielona liczy 256,6 m.n.p.m. Z jak najbardziej papierowej mapy wynika, że jest to najwyższe wzniesienie w okolicy Kartuz. Żeby się na nią dostać, trzeba zejść z wygodnej ścieżki. Mapa „mówi”, że nie ma tam żadnego miejsca widokowego, nic, tylko zielona farba, więc – las. Ale jest w okolicy najwyższa… To, co – iść, czy nie iść?

Marek Kamiński opisywał gdzieś, bodajże w książce „Moje bieguny”, jak zaczęła się jego przygoda z podróżami. Kiedyś, jako dziecko, po raz pierwszy zobaczył masyw Łysicy w Górach Świętokrzyskich. Dla kogoś, kto był w Tatrach, widok ten wrażenia raczej nie zrobi. Taka ot, sobie góra, jakby bąbel ziemny na kieleckiej równinie. Ale dla małego Marka była to Wielka Góra.
Wystarczająco wielka, żeby zapragnąć się na niej znaleźć.
Bo ktoś kiedyś zapytał innego bodajże himalaistę, dlaczego ryzykując życie, pcha się w ekstremalnie niebezpieczne rejony. „Po co pan chodzi w te góry?” – padło pytanie. „Bo są” – zabrzmiała odpowiedź.
Skoro więc już jest, ta Góra Zielona, to skuszę się, niczym początkujący polarnik, i bez dostatecznie uzasadnionej przyczyny na nią wlezę.
Może uda mi się podejść jakiegoś zwierzaka? Sprawdzam oblizanym palcem, skąd wieje wiatr.
Zastanawiam się, co jedli Indianie w taką pogodę. Wspinając się na Górę Zieloną czuję się jak walec drogowy, jakbym był na paradzie (Równości albo Niepodległości, do wyboru). Tak hałasuję. Bukowe liście zalegające na ziemi przypominają ciasteczka – jakbym chodził po kruszących się lodowych herbatnikach. A więc nie da się skradać, podchodzić zwierzyny. Żaden Winnetou nie dałby sobie rady z polowaniem w taką pogodę. W promieniu pół kilometra wszystkie stworzenia już wiedzą, że włażę na tę mało interesującą górę. A sikorki i raniuszki zanoszą się ze śmiechu.
Na Górze Zielonej. No tak, czego się spodziewałem? Las, jak las. Jeszcze 15 lat temu miałbym pewnie ładny widok. Ale zdążył odrosnąć po wycince. Przez środek, szczytem przebiegło coś, co pozostawiło na bukowych liściach jakiś niewyraźny ślad odgarniętego śniegu. Nie śniegu w zasadzie, ale szronu, bo porządnego śniegu tu nie ma.
O mojej obecności wie również dzięcioł. Na dzięcioły jest jednak sposób, nawet podczas spaceru po kruchych ciasteczkach. Pierwsza informacja o tym, że jest taki jegomość w pobliżu, dociera w formie fali dźwiękowej. Chodzi o stukanie, rzecz jasna. Wtedy się zwykle zatrzymuję, postoję chwilę i rozglądam. Nie widzę go jeszcze, tylko słyszę. Wybieram wzrokiem drzewa. Jakbym sam był dzięciołem, to gdzie bym szukał korników? Pięć, dziesięć powolnych kroków w tym kierunku i znowu – stoję i wypatruję oczy wspomożone lornetką. Mija minuta, dwie, i znowu, to samo. Dzięcioł, którego w końcu dostrzegę, ze względu na moją obecność, z właściwym sobie dystansem i elegancją odrywa się od pracy jedynie na chwilę, jakby chciał ocenić to nieczęsto przecież spotykane zjawisko: człowiek bez kijków do chodzenia, bez dresów i butów do biegania, bez roweru do jeżdżenia. Za to z lornetką do patrzenia, niezgrabny taki okutany chochoł jakiś, w grubej kurtce i szerokich spodniach z kieszeniami.
Ja tymczasem nie próbuję go zaskoczyć, tylko odrobinę sobie oswoić, na tyle, żeby dał się pooglądać. I zwykle łaskawie na to pozwala, jeśli jestem wystarczająco cierpliwy i powolny w ruchach.
Ten akurat jest jak Góra Zielona, na stoku której (nie wiedzieć czemu) transportuje modrzewiowe szyszki z jednego miejsca w drugie. I on, i góra są dla „fachowców” mało interesujące. Góra niska i bez widoku, on zaś – najpospolitszy w Polsce. Dzięcioł duży.
Góra i dzięcioł – to było już nad stawem czwartym, największym, wyglądającym na śródleśne jeziorko z wyspą po środku.
Stawy zostały założone jeszcze w średniowieczu przez Kartuzów – zakonników, którzy przybyli na te ziemie w czternastym wieku. Miejscowi, pod butem mnichów, najpierw mozolnie karczowali las, potem kopali ziemię pod stawy, na koniec wyławiali z nich ryby, które musieli oddawać zakonnym. Dziś w Kartuzach o Kartuzach mówi się dwojako. Po pierwsze – jak o niemieckich ciemiężycielach kaszubskiego ludu, którzy germanizowali go bez litości i z marnym skutkiem. Rzeczywiście, zakonnicy rekrutowali się spośród mieszkańców zachodniej Europy, głównie Niemców, i mieli konszachty z Krzyżakami. Po drugie zaś – mówi się o nich, że pełnili tu misję cywilizacyjną. Prawda jest taka, że przybyli na ziemie porosłe puszczą, i w dużej mierze to od nich miejscowi Kaszubi nauczyli się budować kamienne gmachy, utwardzać drogi i hodować ryby w śródleśnych stawach, na które teraz patrzę, i myślę: jedno drugiego nie wyklucza. Germanizacja swoją drogą, cywilizacja – swoją. Te dwie drogi, chcemy tego, czy nie – wiodły przez Kaszuby obok siebie.
Kartuzi wyprowadzili się stąd w dziewiętnastym wieku, stawy porosły zielskiem. W latach sześćdziesiątych dwudziestego wieku zupełnie już polscy leśnicy stawy odtworzyli – ku uciesze miejscowych zwierzaków. Tablica informacyjna przy Stawie IV głosi, że swoje lęgi ma tu łabędź niemy, a spotkać tu można również czaplę siwą, rybołowa i bielika.
Spod tablicy rozpościera się widok na taflę lodu i rzadką o tej porze roku szczecinę szuwarów. Widok powstał na skutek – prawdopodobnie specjalnie w tym celu przeprowadzonej, wycinki drzew. Czy ktoś taki jak ja, uważający się za ekologa, może się cieszyć z wycinki drzew przeprowadzonej w celu odsłonięcia widoku? Hm… Prawda jest taka, że – dzięki zabiegom leśników, lustruję teraz przez lornetkę taflę zamarzniętego stawu i jego brzeg po drugiej stronie. Szukam jakiegoś dużego ptasiora… Niestety, bez skutku.
Słyszę czasem, że spacery, wycieczki, chodzenie do lasu – owszem, ale wiosną albo latem, kiedy jest zielono. Mroźna cisza, śnieg – to wszystko jest dla niektórych na tyle przygnębiające, że wolą siedzieć w domu. Trochę ich rozumiem. Tęskno za rozbrzmiewającym wszędzie świergoleniem.
Ale i tak lubię zimę.
Bo latem słońce jest na tyle oczywiste, że przestaje być interesujące. A zimą trzeba zdać się na łut szczęścia. Liczyć na to, że wychyli się zza chmur.
Słońce w zimie jest jak łyk gorzałki z piersiówki. Wykrzywia gębę, a przecież krzepi i wprawia w dobry nastrój. Jak tak błyśnie bezczelnie, poziomo, prosto w oczy, odbije się od błyszczących drobinek śniegu i lodu, wszystko wtedy, w okazmrużeniu, zaczyna wyglądać inaczej. Na tafli stawu drugiego, pokrytego cienką warstwą śniegu, maluje niebiesiutkie pasy. Absolutnie, wyłącznie zimowe.