Stacze stoją żeby stać 1

Stacze stoją żeby stać

Malta, Rosja, Kaszuby. Stoją.

To działo się na Malcie.

Birgu

Birgu w nocy, labirynt uliczek, chodników w zasadzie, szerokich na dwa, trzy metry, które nie zmieniły swojego wyglądu od pięciuset lat. Wszystko wokół działa jak wehikuł czasu. Jedynie z elewacji budynków, niczym pajęcze sieci albo liany, zwisają kable niosące prąd, wi-fi i telewizję.

Misrah ir-Rebha – plac. Minęła siedemnasta, za czterdzieści minut zapadnie zmrok. Pod pomnikiem św. Wawrzyńca stoi brzuchaty policjant, a przy nim, w zasadzie wokół niego, kilku facetów. Palą papierosy i rozmawiają. Są schludni, niektórzy nawet eleganccy, w marynarkach i półbutach. Inni mają zwyczajne dresy i dżinsy, ale zawsze czyste i pachnące perfumami, o czym można się przekonać przechodząc obok. Czasem milczą rozglądając się. Nie, niczego nie szukają, o nic im nie chodzi. Po prostu stoją. Stanie na placyku jest tak samo dobre jak siedzenie w domu na kanapie. Czynność zupełnie naturalna.

Czas ich nie dotyczy, oni sami są czasem, to oni wyznaczają pory dnia. Już przed siódmą rano zajmują swoje miejsca w Caffe du Brasil. W pół do ósmej opanowują tą i inne kawiarnie, aż do zamknięcia. Kontrolują teren, lustrują go i zdają się wiedzieć o nim wszystko. Widzieć to, co niewidoczne. Są w stanie przewidywać jak wytrawni tropiciele. Czasem zmieniają położenie na bardziej strategiczne – tak jak teraz, przy pomniku, wokół policjanta, wsłuchując się w to, co ma do powiedzenia lub do pomilczenia. Mundurowy przyciąga ich, być może za sprawą autorytetu wynikającego z pełnionej funkcji, a być może po prostu jest jednym z nich, staczy placykowych spod św. Wawrzyńca w Birgu na Malcie.

A kobiety?

Są tutaj, a jakże. W zdecydowanej mniejszości. Ale za to znacznie częściej zajmują pozycje w centralnej części placu. Jeśli mężczyźni obstawiają kulisy, to kobiety zajmują pozycje na scenie.

Ale tylko na chwilę. Przystają, omawiają sprawy ważne, bieżące. Idą na zakupy lub wracają z zakupami. Są ruchliwe, zaaferowane i zajęte życiem, czym tak bardzo różnią się od swoich statycznych synów i mężów. Nie mają czasu siedzieć i milczeć. Zza kulis co jakiś czas dobiegają do nich gromkie pozdrowienia. Odpowiadają na te zawołania, lub nie, dumnie je ignorując.

Nie, nie ma w nich podległości, uległości. Są wręcz wyniosłe. Wiedzą jednak, że uświęcony tradycją zwyczaj trwania w przestrzeni placu, jest nie dla nich. Ich świat zamyka się w przestrzeniach domów. Albo sklepów.

Jeden z nich znajduje się w bocznej od placu uliczce. Sprzedaje szefowa, doradza przybyszom z Polski, jest usłużna, energiczna, po chwili wręcza („for free”) regionalny ser na spróbowanie, a moje dzieci częstuje cukierkami. Pojawia się jej mąż (wcześniej zajmował stanowisko w jednej z kafejek), i natychmiast zostaje mu wydane polecenie odnalezienia anyżówki – regionalnego alkoholu, o który pytają przybysze z dalekiego kraju. Trochę niezręczna sytuacja, bo szefowa obsługuje nas już tak długo, że za nami tworzy się kolejka – stoi dwóch facetów i zaczyna się niecierpliwić. Pani sklepowa fuka na nich, żeby siedzieli cicho i cierpliwie czekali na swoją kolej, bo akurat ma ważnych gości (nie znam języka, ale tak to wygląda). Oni zaś natychmiast potulnie milkną.

Malta słynie z balkonów, świadczą o tym bogato ilustrowane przewodniki. Balkony są maleńkie, takie jednoosobowe. Odnoszę wrażenie, że wybudowali je mężczyźni, żeby ich kobiety mogły sobie pogawędzić swobodnie, nie opuszczając domów, podczas gdy oni mogliby na różnych placach, w kafejkach w spokoju i bez niepotrzebnej paplaniny, pieczołowicie trwać na swoich obserwacyjnych stanowiskach.

Rzeczywiście, w Birgu na balkonach czasem pojawiają się kobiety. Gdy rozmawiają, każda na swoim przyczółku, przez ulicę, głos niesie się echem daleko w wieczór, daleko w przeszłość, daleko w przyszłość, po prostu daleko.

Kaszuby

Tu także widuję staczy. Są inni niż na Malcie.

Nie zajmują miejsc w centralnych częściach miasteczek. Nie grupują się ostentacyjnie na rynkach i deptakach. Są rozproszeni.

Najczęściej albo prawie zawsze to emeryci. W świecie, gdzie praca jest wartością, próżniactwo grzechem, na komfort stania mogą sobie pozwolić jedynie ci, którzy swoje w życiu już przepracowali.  Stoją dyskretnie u progów swoich domostw. Czasem do tego stania służy im laska albo sklecona naprędce ławeczka. Ubrani byle jak, w klapkach, wyciągniętych koszulkach, jakiś gaciach gdy upał lub w roboczych spodniach i kufajkach, gdy chłodno. Jakby jeszcze byli w domu, niewidoczni dla obcych oczu. Wyglądają jak pomniki na straży skromnego dobytku. Liczą przejeżdżające samochody. Zazwyczaj na posterunku są sami, być może nawet – samotni. Wyglądają na schorowanych i nieszczęśliwych. Nie ma w nich nic z elegancji i wręcz instytucjonalności staczy południowoeuropejskich. Jakby się swojego stania odrobinę wstydzili, choć przecież w pełni zdeterminowani by trwać w swojej przestrzeni, nie pozwolą sobie odebrać tego przywileju.

A kobiety?

Są rzadkością wśród staczy na Kaszubach. Podobnie jak w Birgu, one nie mają czasu na tego rodzaju trwanie. Tyle rzeczy jest do zrobienia.

Chociaż się zdarzają. Jak ostatnio. Dojeżdżałem rowerem do stacji PKP Babi Dół. Obok bielejącego w słońcu wyremontowanego budynku dworca (trzy okrągłe jak talerze anteny satelitarne) przycupnął skromnie wiejski dom z ogrodem, jakby był tu od zawsze czyli od czasów, gdy zbudowano linię kolejową. Przed płotem, na środku drogi grzała się w słońcu stara psina, tak stara że nie miała siły  mnie obszczekać, musiałem więc ją wyminąć znosząc pełne wyrzutu spojrzenie ciemnych oczu.

Dostrzegłem ją w głębi ogrodu za żywopłotem, starą kobietę w niebieskim fartuchu. Te fartuchy i te psy, tkwiące w krajobrazie tej części Europy, na przekór sieciom 5G i przetaczającym się wokół wojnom hybrydowym, są jak ikony, znaki towarowe, i gdyby Chełmoński miał malować swoje sceny rodzajowe dzisiaj, z pewnością malowałby takie właśnie babcie w niebieskich fartuszkach, tkwiące u schyłku życia na straży własnych wspomnień.

Obok dwa rozłożyste klony dawały cień upokorzonemu wybrzuszeniu w ziemi. Kiedyś to był sklep, czyli piwniczka. Kiedyś, czyli dawno temu, gdy nie było elektryczności i lodówek podłączonych kablem do ściany. Sklep zapadł się w siebie, upokorzony i niepotrzebny. I tylko ona, babcia w niebieskim fartuchu, mogła mu dodać otuchy, bo przecież  znała prawdę o przemijaniu: że  wszystko jeszcze przed nami, że nic się nie kończy, bo jeśli się kończy, to się zaczyna a kosmos jest kulisty jak dynia na zagonie.

Inna kobieta przykuła moją uwagę przy Rynku w Kartuzach.

Siedziała na ławce. Wiatr delikatnie rozwiewał jej siwe włosy, ale rozwiewał je tylko nieco, jak tylko nieco ona siedziała, jakby była tu odrobinę, a zarazem jej nie było w ogóle. Ciemna spódnica do połowy łydki, pantofle, bordowo-bura kurtka a może żakiet, trudno powiedzieć. Różowa apaszka zaznaczała coś ważnego, może właśnie jej obecność, jej istnienie, wybrzmiewała wyraźnym dźwiękiem w bezkształtnej materii rozpływającego się w przestrzeni Rynku szumu. Stanowiła dostrzegalne z oddali świadectwo, że staruszka jakoś, może z ledwością, ale przecież się materializuje.

Bezgłośnie poruszała ustami. Zdrowaś Mario, łaskiś pełna… Paciorki różańca przesuwały się między palcami, wewnątrz pomarszczonych dłoni.

Było ciepło. Podobno masy powietrza przybyły z daleka, być może znad dalekich krain, tych samych, w których żyła owa Maria ze swoim synem o imieniu Jezus, do której swoje myśli kierowała staruszka. Z wdzięczności za modlitewny trud siwowłosej Kaszubki ciepło wyruszyło na północ, przez morze Śródziemne, i dalej w stronę Bałkan, Transylwanii, przedarło się przez Karpaty i rozlało po polskich nizinach by dotrzeć do samego Bałtyku, a wszystko tylko i wyłącznie dla staruszki, żeby teraz ogrzać jej wątłe ciało.

Znieruchomiała i tylko jej usta poruszały się nieznacznie. Aż nagle wydarzył się cud. Zmartwychwstała. Gdy słoneczna łaska spłynęła na nią obficie, odsłoniła sobie kolana, zadzierając spódnicę. I zaczęła, szczęśliwa, w rytm Zdrowasiek dyndać lewą nogą.

Sankt Petersburg

Są jeszcze u nas stacze podsklepowi. To inna kategoria.
Podobnych widziałem niegdyś w Sankt Petersburgu. Z początku nie wiedziałem, o co im chodzi. Wystawiali palce na poły kurtek czy wyświechtanych marynarek. Wyglądało to tak: jedna dłoń w kieszeni, druga nienaturalnie złożona na klatce piersiowej. Pod połą schowane trzy palce, dwa na wierzchu. Albo dwa schowane, trzy na wierzchu.

To był sygnał, znak umowny wysyłany w świat, do przechodniów. Liczba wystawionych palców oznaczała ilość osób, które były potrzebne do zrobienia flaszki. Stał więc taki, chciał się napić, miał zasoby finansowe wystarczające na jedną trzecią flaszki, być może miał większe zasoby, ale akurat chciał spożyć jedną trzecią. Dwóch kompanów mu więc brakowało. Stąd dwa palce na wierzchu. Inni chodzili od sklepu do sklepu w poszukiwaniu kompanów. System genialny w swej prostocie. I bardzo, co tu dużo gadać, prospołeczny. Można było w ten sposób zawierać znajomości.

Debrzno

Nasi stacze nie są tak dobrze zorganizowani. Przypomina mi się pan Brodaty z Debrzna. Pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to jego spojrzenie. Przenikliwe, smutne, złe. Być może dla miejscowych był jak element małej architektury, coś w rodzaju narzutowego głazu, który ma tylko urozmaicić krajobraz i tak się w niego wtapia, że z czasem staje się niewidzialny. Dla mnie – przyjezdnego, był jednak widzialny. Wprowadzał niepokój – bo wyglądał jakby na coś czekał, a przecież w tym miasteczku niczego doczekać się nie mógł. Stał więc jak jakiś kontrapunkt dla wszystkich zaparkowanych przed supermarketem suv-ów.

Zaczęło wtedy lać, nagle i gwałtownie, jak to czasem w kwietniu potrafi sypnąć z nieba zimną kaszą. Schowałem się do budki z kurczakami.
On dalej stał przy parkingu. Krople deszczu spływały mu po kurtce, po czole, kapały z brody na szaro-burą odzież. Powoli przesunął się pod drzewo. Nie widział mnie więc mogłem bezkarnie się w niego wpatrywać. Miał opuchniętą od alkoholu twarz. Spoglądał do góry, w niebo, szukając zlitowania. Teraz widziałem dokładnie – patrzył tak jakby się bał.

Jednak pod drzewem nie dało rady wytrzymać, Pan Brodaty poruszał się drobnymi kroczkami. Schował się do budynku urzędu gminy, wciąż go widziałem przez szybę tuż za wejściem. Każdy, kto przekraczał próg urzędu, czuł wilgotny i kwaśny zapach bezdomności.

A potem wyszło słońce i pan Brodaty się suszył. Wiatr rozwiewał poły jego płaszcza. Znieruchomiały dalej uprawiał swoją jogę powiatową. Kontemplował znajdującą się naprzeciw Biedronkę. Łączył się z kosmosem miasteczkowego placu bez nadziei na jakiegokolwiek powiatowego Godota, który zresztą i tak – jak wiadomo – nigdy by się nie pojawił. Milczenie i trwanie było komentarzem Brodatego do rzeczywistości miasteczka, którą miałem wtedy opisać w reportażu. Komentarzem, który pewnie niczego nie wyjaśnia, ale też nie sili się na spektakularną puentę.

Stacze stoją jak Europa długa i szeroka.