1. Zima 2018/2019
Zachód słońca
Zmierzwiony bury kłak na pomarańczowym niebie. Mierzę do niego lufą aparatu fotograficznego, jak najbardziej precyzyjnie, przesuwając pierścienie na obiektywie, chcąc przechwycić jak najwięcej atomów rzeczywistości, drobin chwili, mikrocząsteczek przemijania, z których złożę kiedyś wspomnienie. Tak, jestem myśliwym, łowcą koloru, zamierzam tę uchronność pochwycić, uwięzić na karcie pamięci. Cyfrowo zabić.
Mrok
Chwilę później przychodzi mrok. Jest nachalny i narzucający się. Bezceremonialnie przerywa radość, jak surowy ojciec wkraczający do pokoju dziecięcego, by wieczorem oznajmić głosem nie znającym sprzeciwu, że czas do łóżek.
Bez pardonu strąca człowieka do ciemności; do świata dźwięków, zapachów i złych przeczuć. Teraz, w grudniu, wszystko to dzieje się zdecydowanie za wcześnie. Mógłby jakoś ostrzec, zapowiedzieć się, być może można by jeszcze wynegocjować jakieś pół godziny, nie, nic z tego. Zabiera to, co może, co mu wolno, czyli wszystko. Łącznie ze mną, i niewiele pomaga rozpalony ogień. Nie stoję, nie siedzę, nie leżę w mroku. Staję się mrokiem. „Winter is coming”.
Świt
Budzę się zmarznięty odrobinę i cały lepki od materializujących się we śnie, absurdalnych myśli i obrazów. Oblepiony jestem nocą, którą dłońmi, przecierając oczy, usuwam z powierzchni swojego ciała. Nie schodzi od razu i pozostawia plamy na duszy.
Dochodzi dziewiąta i nic nie jest oczywiste. To nie tak, że staje się jasność i wszystko się wyjaśnia. Na pewno nie w grudniu. Mrok cofa się o dwa kroki, pozostawiając na straży swoja siostrę – mgłę. Ona trzyma dla niego miejsce, bo wie, że niebawem starszy i mocniejszy brat powróci i znów zabierze co jego.
2. Wiosna 2019
Niektórzy pisarze, filozofowie, opowiadacze Drogi, tacy jak na przykład Rebecca Solnit („Zew włóczęgi. Opowieści wędrowne”), starają się tworzyć coś na kształt teorii podróży lub teorii chodzenia. Rzeczywiście, autorka ta uświadamia, że chodzenie to coś więcej niż wyrzucanie przed siebie stóp i układane ich na powierzchni wraz z przerzucaniem balansu i ciężaru ciała (bo na tym chyba polega chodzenie). Swoją drogą, cieżko słowami opisać tak naturalną czynność. Nigdy nie zastanawiałem się, jakbym w słowach opisał chodzenie przybyszowi z innej planety.
Chodzenie jest więc stanem umysłu – pisze Rebecca Solnit, filozofią (rozpowszechniony wśród filozofów pogląd, że chodzenie sprzyja myśleniu), ma wymiar polityczny (marsze za, marsze przeciw), społeczny (przechadzki zwyczajowe, obrzędowe), estetyczny (chodzenie dla podziwiania piękna krajobrazu, dla malowania pejzaży, dla fotografowania), erotyczny (przechadzki mające na celu bliższe poznanie, intymną rozmowę bez świadków, albo prokreację), religijny (pielgrzymki)… i wiele innych. Wszystkie te funkcje chodzenia autorka szczegółowo dzieli na cząstki elementarne i je analizuje.
Chodzenie bywa więc rozczłonkowywane.
A teraz, wiosną, idę drogą gdzieś pomiędzy Nową Sikorską Hutą a Gołubiem. Idę już kolejną godzinę. Mijam przydrożne krzyże, przysiadam, odpoczywam, i idę dalej. Co robię, poza tym, że idę?
Nie manifestuję, nie erotyzuję, nie pielgrzymuję, choć trochę estetyzuję. Ale tylko trochę.
Rytm kroków wprowadza w trans. Ale nie skupiam myśli. Wręcz przeciwnie. Rozpraszam je. Wpędzam je w chaos. Kruk nad horyzontem, pył drogi pod butem, kamień obok, wystające źdźbło. Kruk, wibrujący skowronek, drobina piasku, wiatr, woń padliny, kora drzewa, pył drogi pod butem.
Rozproszony jestem absolutnie. Wtedy pojawia się to uczucie – że nagle staję się krukiem, pyłem, horyzontem, kamieniem i padliną. Jestem daleko, blisko, jestem miękki i twardy, ciepły i zimny. Wieję, śmierdzę, wibruję, pokrakuję i gnę się na wietrze. I wszystko to dzieje się naraz. Jednak wciąż idę. Idę. I wiem, że nie wynaleziono jeszcze języka, w którym mógłbym o tym wszystkim opowiedzieć.
Dalej dzieje się coś dziwnego. Im bardziej się rozpadam na ontologiczne atomy, tym czystsze i jaśniejsze bezmyśli nawiedzają mnie lekko i czule, bez ciężaru konkretu i brzemienia sensu.
I z tego rozproszenia nagle wyłania się jakiś porządek. Bo – czuję to wyraźnie, mój chaos zaczyna się jakoś tak wewnętrznie integrować, zbliża się do stanu skupionego na jakiejś idei, staje się jednorodny i przekonujący. Ja jestem krukiem i kamieniem, ale kamień także jest krukiem i mną, a kruk, jest mną i kamieniem. I myszołowem, skowronkiem pyłem i horyzontem. Wszystko dzieje się jednocześnie i wzajemnie.
Jest tylko jeden byt. Pulsuje życiem w rytm moich kroków. Idę.
3. Lato 2019
struchlałe balony spuściły już z tonu
wiszą zwiędłe u płotu po sobocie
za dnia straszą sikory, szpaki i wrony
przed świtem śmieją się z nich nawłocie
zagrzmiała noc, świetlne srebrne wnyki
aż zadrżał horyzont sprężony błyskawicznie
w absurdalnym pośpiechu zamilkły jerzyki
i wszystko się wokół skurczyło gromnicznie
milczenie wypełzło ze strachu z namiotu
przysiadło w trawie niczym srebrny lis
spojrzało z wyrzutem co powiesz człowieku
powiem zamilcz, daj spokój, a kysz,
poczekaj na słońce wchodzące do izby
drzwi pozostawi otwarte do nieba
horyzont przycupnie tam gdzie jego miejsce
i wszystko znów będzie jak trzeba
więc co będzie – milczenie powtórzy pytanie
wtuli się czule w trzy słowa
powiem wróć do namiotu, śpij już kochanie
od świtu zaczniemy od nowa
[23 lipca 2019]
4. Jesień 2019
Jesienią wyruszam na wzgórza w poszukiwaniu ładnych widoków. Lubię cykać fotki landszaftów. Potem mówię komuś: „zobacz jak tu jest pięknie”. Bezosobowo. Krajobraz przecież nie jest osobą. Czyżby?
Tymczasem; w pocie, w przyspieszonym oddechu, w zmęczeniu ciała, w patrzeniu na jesienny dywan po niebo, siadam pod wiatrakiem w Ręboszewie i zrzucam plecak na trawę.
Rzeczywistość krajobrazu. Nie dość konkretna jak inne rzeczywistości, często wygładzona, upiększona, mocno przypudrowana. Krost – jakiejś hurtowni z blachy falistej, niedokończonego budynku czy dzikiego wysypiska śmieci, nie widać dokładnie, w tej perspektywie, w całej okazałej ogólności rozpościerającej się wokół, dominują ładne kształty, sympatyczne kolory (szczególnie teraz, jesienią, ze wzgórza Sobótka w Ręboszewie), zachwycające błyski słońca w tafli jeziora Małe Brodno. To się nazywa: „ładny widok”.
Kim jestem wobec tej przestrzeni?
Gdybym przyjął, że jestem czymś wobec niej zewnętrznym, gdybym sam się z krajobrazu wypisał, to byłbym kłamcą. Dla kogoś, kto stoi na wzgórzu po drugiej stronie jeziora, i spogląda w moją stronę, ja sam jestem krajobrazem, podobnie jak wiatrak znajdujący się za moimi plecami.
Nie da się wypisać z krajobrazu.
Obcowanie z tak zwanym ładnym krajobrazem powoduje, że wydaje się nam, że sami jesteśmy ładniejsi, bo przecież stanowimy cząstkę czegoś ładnego. Cała nasza kostropatość zostaje wygładzona i przypudrowana, nie widać jej po prostu, spomiędzy lasów, jezior i pól. Ten człowiek o tam, na tamtym wzgórzu, będzie na nas spoglądał – i co zobaczy? Nas zobaczy. I ładny krajobraz. Z nami.
Fajnie być częścią czegoś co wydaje nam się ładne. Może dlatego ludzie wkładają tyle wysiłku, by znaleźć się na punktach widokowych, skąd rozpościera się ładny widok.