„Kamerdyner” to film dobry albo bardzo dobry, choć nie pozbawiony wad – pisze dr Jan Daniluk, dyrektor Muzeum Uniwersytetu Gdańskiego, w recenzji poświęconej „filmowemu wydarzeniu jesieni”.

Kameralny, przedpremierowy pokaz w Gdańsku
Specjalny pokaz dla przedstawicieli mediów został zorganizowany w Kinie Helios w Forum Gdańsk. Przedpołudniem, w środę 5 września, zgromadził niewielką, liczącą zaledwie kilkanaście osób grupę, która rozsiadła się w wygodnych, dużych fotelach nowego kina. Kameralną atmosferę podkreślił fakt możliwości rozmowy (tak przed, jak i po seansie) z jednym ze współautorów scenariusza oraz także producentką. Zaprezentowana wersja tylko nieznacznie różniła się od tej, która trafi na ekrany kin. W filmie brakowało jeszcze dosłownie kilku napisów i ich korekt, a także końcowych plansz (z napisami), wreszcie tytułowej piosenki wieńczącej całość. Także ostatnia sekwencja filmu nie była jeszcze w pełni ukończona (tj. było jeszcze przed ostateczną decyzją, jaki obraz i z jakim podkładem dźwiękowym będzie zamykał film). W istocie to wszystko były detale, bardziej techniczne czy kosmetyczne niż merytoryczne, które nie wpływały w zasadniczym stopniu na odbiór filmu.
A jest on generalnie rzecz ujmując dobry, czy nawet bardzo dobry.
Myślę, że widzom (podobnie jak mi) przypadnie do gustu rozmach scenograficzny i kostiumowy, z jakim zaprezentowano życie pruskiej arystokracji oraz kaszubskiej, rodzimej ludności na początku XX w. Duże ukłony za wprowadzenie mnóstwa wypowiedzi w języku kaszubskim, przemyceniem drobnostek ukazujących obyczajowość i tradycje regionu, ciekawy humor. Film nie nudzi, choć tempo akcji nie jest równe, i miejscami wyraźnie zwalnia. Piękne ujęcia (sceny z końmi!), fotosy, krajobrazy. Spora rzesza dobrych aktorów, choć scenarzyści dali rozwinąć postacie tylko dwóm aktorom: Januszowi Gajosowi wcielającemu się w postać Bazylego Miotke i Annie Radwan, która zagrała Gerdę von Krauss.

Oczami historyka
„Kamerdyner” to obraz mocno osadzony w historycznym kontekście, czerpiący garściami ze skomplikowanej, ale i fascynującej, karty dziejów Kaszub i ich mieszkańców, inspirowany prawdziwymi postaciami czy wydarzeniami, ale mimo wszystko – to film fabularny. Jako taki więc rządzi się swoimi prawami.
Z tej perspektywy uczciwie należy przyjąć, że reżyser i autorzy scenariusza wywiązali się naprawdę przyzwoicie.
Brawa należą się im chociażby za przypomnienie losów ludności Kaszub, ale i szerzej – ziem współczesnej Polski – w latach Wielkiej Wojny.
Konflikt ten nadal pozostaje zdecydowanie w cieniu II wojny światowej (proszę sobie przypomnieć, jak w przestrzeni publicznej niewiele mówiono o okrągłej, 100. rocznicy jej wybuchu przed czterema latami!). Dziś przypominamy Legiony Polskie, może i Błękitną Armię. Rok 1918 i jego następstwa. Ale gdzieś nadal umyka (a i w rodzimej kinematografii ostatnich lat nader rzadko się pojawiał) wątek służby Polaków, Kaszubów, Ślązaków czy Mazurów, w armiach zaborców w latach 1914-1918. „Kamerdyner” ten brak częściowo nadrabia.
Jest oczywiście zapadająca głęboko w pamięć sekwencja o zbrodni w Lasach Piaśnickich.
Pod względem estetyki (kolorów, ujęć, muzyki itd.) ta część w sposób wyraźny (ale i zamierzony, co potwierdziła po seansie producentka) różni się od pozostałych fragmentów najnowszego obrazu Filipa Bajona. Być może komuś to się nie spodoba, bo różnica jest bardzo duża, wręcz rażąca. Jak dla mnie można mówić wręcz o „filmie w filmie”. Nie czynię z tego jednak zarzutu. Zaskakuje wizja zaproponowana przez reżysera, a także przypomnienie (wprowadzenie) do sekwencji poza ludnością rodzimą także drugiej kategorii ofiar, o której dziś się zapomina (nie będę zdradzał, jakiej).
W filmie znaleźć można też szereg innych scen, które powinny chyba usatysfakcjonować tych wszystkich, którzy pójdą na „Kamerdynera” przede wszystkim chcąc zweryfikować, na ile przypięta obrazowi etykieta „kaszubskiej epopei” ma uzasadnienie. Jak dla mnie, niesamowicie ważne z tej perspektywy są przede wszystkim dwie sceny. Pierwsza to ta, w której Bazyli Miotke rozmawia z urzędnikiem przysłanym z Warszawy. Sygnalizuje ona wątek niezrozumienia stosunków ludnościowych panujących na Kaszubach ze strony nowych, polskich włodarzy, przede wszystkim w pierwszych latach powojennych, a także idącym w ślad za tą postawą niejednokrotnie krzywdzącym traktowaniem ludności rodzimej. Druga scena to jedna z ostatnich w ogóle w filmie, kiedy główny bohater, Kaszuba Mateusz Kroll, rozmawia z czerwonoarmistami. W krótkiej rozmowie, w istocie kilku równoważnikach zdań, które padają z ust Mateusza, zamyka się jak dla mnie tragiczny los (szczególnie w kontekście zarówno wybuchu, jak i zakończenia II wojny światowej) Kaszubów. Więcej zdradzić nie sposób, by nie zepsuć Państwu odbioru filmu.

Drobne potknięcia
Film, jak wspomniałem, jest mocno nierówny, przynajmniej, jeśli chodzi o tempo akcji.
Nadmiernie rozciągnięta jest przedstawienie okresu (dla ułatwienia), nazwijmy: wilhelmińskiego (do momentu powstania niepodległej Polski), za krótko natomiast przedstawiony okres II RP. Jest oczywiście pewnym zgrzytem, gdy w jednej ze scen (rok 1918) widzimy na plaży nad Zatoką Pucką (?) rozbitą, pruską sanitarkę, która może i stanowi ciekawe tło dla sceny między ukochanymi, ale jednak wprowadza w błąd, sugerując na pierwszy rzut oka, że wybrzeże zachodniopruskiej prowincji było areną działań wojennych (to oczywiście nieprawda). Zaskakuje fakt, że jedna z ważnych, drugoplanowych postaci praktycznie nic się nie starzeje, chociaż między pierwszą a ostatnią sceną, w której się pojawia, mija ponad 30 lat (między 1909 r. a latami II wojny światowej). Tego typu szczegółów znalazłoby się jeszcze trochę, ale nie są to w żadnym wypadku uwagi, które rzutują w jakiś zasadniczy sposób na całość.

Wątek miłosny
Tym natomiast, co przeszkadza – w pewnym momencie nawet mocno – to eksponowana miłosna historia między dwójką głównych bohaterów. Jest ona w mojej ocenie najsłabszym elementem filmu.
Związek między Mateuszem a Maritą von Krauss niczym specjalnie nie zaskakuje, od początku widz wie, dokąd on zmierza.
Oczywiście, jest on doskonałym pretekstem, by zaprezentować miłe dla oka sceny. Ale związek między adoptowanym Mateuszem a jego przyrodnią siostrą, niemiecką arystokratką Maritą, jest schematyczny, sztuczny, jednym słowem – nieprzekonywujący. Odnoszę nieodparte wrażenie, że gdyby go zredukować lub w ogóle pominąć, to obraz nic specjalnie by nie stracił.
Jednocześnie bowiem należy sobie zadać pytanie, kto – lub też co – jest głównym bohaterem filmu. Czym są nimi naprawdę Mateusz i Marita? Na pierwszy rzut oka – tak. Ale, jak wspomniałem, niedostatki przedstawionej ich historii powodują, że można mieć wyraźne uczucie, jeśli nie rozczarowania, to przynajmniej niedostatku, jeśli ktoś zakładać będzie, że to wokół tej pary będą ogniskować się najważniejsze wydarzenia filmu.
W moim odczuciu największą wartością filmu jest to, że przedstawia ona historię nie ludzi, a miejsca.
Nie tyle Kaszub jako takich, ale ich wycinka – siedziby rodowej wymyślonych (choć inspirowanych losami jednej z prawdziwych rodzin…) von Kraussów i ich „kaszubskiego zaplecza”, które stanowiły jedną, współistniejącą, całość. To, jakże przecież typowy dla dawnych Prus Zachodnich, mały „mikrokosmos”. Obcym był nie ten, który przynależał do innej konfesji czy mówił w innym języku, ile ktoś „z zewnątrz”. Ta rodzimość, choć nienachalnie, to jednak w moim odczuciu mocno wybrzmiewa w tym filmie, za co należą się pochwały.
Temu prusko-kaszubskiemu światu kres – rozpisany na trzy wprawdzie akordy, ale łączące się w jedno, długie requiem dla minionego świata – wyznaczały przede wszystkim trzy wydarzenia. Koniec I wojny światowej i wytyczanie nowych granic, następnie „krwawa jesień” 1939 roku, ze zbrodnią w Lasach Piaśnickich na czele, wreszcie zaś 1945 r. niosący ze sobą walki, ucieczki, zniszczenie i gwałty. Te wszystkie elementy, choć z różnym natężeniem i za pomocą różnych środków, zostały w filmie przedstawione. I chociażby tylko z tego powodu myślę, że „Kamerdynera” można, a nawet należy, zobaczyć. Szczególnie na Pomorzu Gdańskim.
autor: dr Jan Daniluk
