Wprowadzić Kaszuby do Polski. Relacja z Warszawy [FELIETON]

Wprowadzić Kaszuby do Polski. Relacja z Warszawy [FELIETON]

W Warszawie widać wyraźnie, że Kaszuby wciąż nie potrafią zaistnieć w przekazie: „oto Polska”. Kaszuby? To jakieś rubieże dla wtajemniczonych.

Zastanawiam się, jaki efekt spowoduje taki tytuł.

To taka mała prowokacja. Że niby – co? Niewprowadzone do Polski są Kaszuby?

Tak, oczywiście, że wiem o tym, że Kaszuby przyłączono do Polski w 1920 roku, że wkroczyła tu Błękitna Armia Józefa Hallera, że w Pucku odbyły się zaślubiny Polski z Morzem… Tak, wiem o tym, ale na pewno nie ze specjalnej wystawy czasowej poświęconej legendarnemu generałowi, którą oglądałem przed kilkoma dniami w Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie. Tam ten epizod – wczesna wiosna 1920 roku w Kartuzach, Pucku, to wszystko w biografii Hallera pominięto. Widać – było to mało znaczące dla jej autorów.

To tak tylko tytułem wstępu.

Teraz zaproponuję spacer Traktem Królewskim. Przejdziemy się trasą od Barbakanu, przez Rynek Młodego Miasta, Plac Zamkowy, Krakowskie Przedmieście i Nowy Świat.

Wprowadzić Kaszuby do Polski. Relacja z Warszawy [FELIETON]
Warszawa. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

Wietrzenie kosteczek

Stoję na przystanku autobusowym przy placu Krasińskich jest rześki, chłodny, sobotni poranek. Podjeżdża autokar. Wsłuchuję się w rozmowy, rozpoznaję brzmienie języka. Są z Izraela. Patrzę więc na przyjezdnych obywateli Bliskiego Wschodu i widzę, jak w adidaskach i niskich skarpetkach marzną aż im się kolana trzęsą. Marznięcie owo jest masowe, można odnieść wrażenie że teraz przy autokarze stoi grupa tancerzy w zbyt krótkich skarpetkach, którzy z odsłoniętymi kostkami tańczą dyskretnie, trzęsą kolanami w oczekiwaniu na swoje walizki.

Takich jak oni są tu setki, tysiące. Może jestem już stary, może nawet zgrzybiały, na pewno prowincjonalny, a w swoich poglądach uparty i słabo reformowalny. Nie pojmuję jednak, dlaczego ci wszyscy  młodzi obywatele świata odsłaniają kostki, a czasem nawet dolne części łydek, kiedy na dworze zaledwie kilka stopni. Jak rozumiem, owo wietrzenie kosteczek to taka moda. Niby rozumiem, ale nie rozumiem. Gdyby to był jakiś manifest, na przykład odsłonięta kostka oznaczałaby noefaszystę albo wręcz przeciwnie – ekoterrorystę, lub chociażby wiązała się z uwielbieniem dla jakiegoś idola. Wtedy bym może nawet uszanował poświęcenie. Ale – tak ot, po prostu….?

Tymczasem młodzi Izraelici kłębią się przy luku bagżowym wyciągając ręce po swoje walizki.

Walizeczki kolorowe

Właśnie – walizki, takie na kółeczkach, z wysuwanymi rączkami. W różnych kolorach, płócienne (rzadziej), najczęściej plastikowe. Sunie taka wycieczka, trzydzieści osób, każda ciągnie walizeczkę. Uwaga, kałuża! Każdy z właścicieli odsłoniętych kosteczek przystaje, wciska wysuniętą wcześniej rączkę, bierze walizeczkę pod pachę, i krokiem baletnicy w najczęsciej białych adidaskach, na paluszkach, pokonuje przeszkodę wodno-błotną. Po kolei gęsiego. Za kałużą stuk – walizeczka na trotuar, rączka w górę, kółeczka w ruch, ciągniemy. A za kilkadziesiąt metrów – znowu kałuża…

Gwoli ścisłości dodam, uprzedzając nieprzychylne komentarze pod niniejszym tekstem, że wietrzenie kosteczek nie jest zwyczajem obserwowanym jedynie na zgniłym Zachodzie. Odsłonięte kosteczki widywałem  na co dzień tuż obok siebie (jedenastoletnia córka) jeszcze na początku listopada, zanim zdecydowanie zaprotestowałem. A fioletowa walizka na kółeczkach jest na wyposażeniu mojej rodziny. I taka jest prawda, czy mi się to podoba, czy nie. Natomiast plecaki – jak zauważyłem, oprócz nas (mnie i syna), noszą na Trakcie Królewskim głównie bezdomni.

W sumie to się rozpisałem nie na temat. Ale tylko trochę nie na temat. Bo w istocie, to właśnie o tych młodych ludzi – przyjezdnych, mi chodzi. Dokładniej rzecz ujmując: chodzi mi o to, jaki kawałek Polski zabiorą do siebie po przespacerowaniu się Traktem Królewskim.

I love Poland

Załóżmy więc, że scharakteryzowane powyżej osoby (opisane złośliwie acz nie bez skrywanej gdzieś głęboko sympatii)  chcą zakupić „polską” pamiątkę. Wzdłuż Traktu Królewskiego będą mogły to zrobić po wielekroć. Nie brakuje tu miejsc, z których biało-czerwone gadżety wychodzą wręcz ze sklepików i zachęcają wołając: „chcę znaleźć się na twojej lodówce” (magnesy), „chcę dyndać przy twoich kluczach” (breloki),  „chcę opinać twoje ciało” (koszulki). Nie wszystkie są „warszawskie”. Część jest po prostu „polska”.

I tak oto mamy otwieracze do butelek z Janem Pawłem II, korkociągi z Wałęsą, góralskie kapelusze z napisem „Polska”, krakowskie rogatywki z napisem „I love Poland”, łowickie wzory.

W jednym z  takich sklepików sprzedawczyni zachwala skośnookim klientom porcelanę z Bolesławca (taka w kropki, napaćkana, najczęściej w odcieniach niebieskiego koloru): „really polish”, „polish traditional”. Bolesławiec, gdzie owe filiżanki i dzbanki są produkowane, leży 50 km od granicy z Niemcami, za Legnicą. Fabryka szczyci się 700 -letnią tradycją, z czego, jak należy sądzić, przez ok 630 lat była to tradycja niemiecka.

Tak, ale to już nie ma dzisiaj znaczenia. Ani producenta, ani sprzedawcy, a już najmniej kupującego klienta z Chin wcale nie muszą obchodzić meandry historii Europy Środkowej w XX wieku . Oczywiście – mają prawo nie interesować się, a same dzbanki – jeśli im się podobają – niech zdobią meblościanki w Hong-Kongu.

W następnym sklepiku z pamiątkami – „polskie” figurki. Rożne Bazyliszki (Warszawa), Smoki Wawelskie (Kraków), Śpiący rycerze (Tatry), czy nawet Liczyrzepy (Karkonosze).

Turysta taki kupi sobie więc ciupagę, filiżankę z Bolesławca, dziecku podaruje figurkę Smoka Wawelskiego. I zadowolony, w słusznym przeświadczeniu, że wiezie ze sobą do domu kawałek Polski, wsiądzie do samolotu, wyruszy na drugi koniec świata. A Smok Wawelski z ciupagą i filiżanką będą znosić, z polską dumą i niezłomnością, pokłady zamorskiego kurzu i egzotycznych roztoczy. Taki los naszych emigrantów.

Wprowadzić Kaszuby do Polski. Relacja z Warszawy [FELIETON] 1
Warszawa. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby

I love Kaszuby

Ale przecież miało być o Kaszubach? No właśnie. Pewnie teraz nietrudno domyślić się do czego zmierzam. Kaszubów w tym jarmarcznym „polskim” przekazie nie ma w ogóle. Owszem, w cepelii na ul. Długiej, jest kilka przedmiotów, na których można dostrzec nasze palmety czy tulipany. Ale to cepelia – wiadomo. Dla zaawansowanych. Zresztą i tak poza głównym szlakiem wędrówek turystów.

Nie, to nie jest tak, że jakoś szczególnie mnie boli fakt, że nie widzę w Warszawie haftowanych „po żukowsku” fartuszków na wieszakach, restauracji z ruchankami, śledziami i gęsiną (są za to wszechobecne „polskie” pierogarnie z ruskimi – pierogami oczywiście). Nie spędza mi snu z powiek fakt, że nie ma figurek stolemów, Purtka i krośniąt.

Jestem w stanie przeżyć bez tych widoków, które zresztą mam na co dzień. Zastanawia mnie co innego. Dlaczego ich tam nie ma – obok góralskich kapeluszy, krakowskich strojów ludowych, łowickich wzorów i bolesławskich filiżanek?

I tak dochodzimy do sedna sprawy

Nie ma ich, bo sprzedawcy nie będą chcieli ich sprzedawać, tak jak nie chcą sprzedawać strojów Indian, afrykańskich rzeźb w baobabie i bawarskich spodenek z szelkami. Oni przecież sprzedają tylko to, co „polskie”.

Prawda jest taka, że w Warszawie widać wyraźnie, jak daleko od stolicy leżą Kaszuby. Zresztą – całe Pomorze. Nic nie wskazuje na to, że Polska leży nad morzem. Owszem ma góry, niziny, wierzby płaczące i strzechy słomiane. Morza tu nie ma.

W Warszawie widać wyraźnie, że Kaszuby wciąż nie potrafią zaistnieć w przekazie: „oto Polska”. Kaszuby? To jakieś rubieże dla wtajemniczonych. Na pewno nie dla przybyszy z walizeczkami na kółkach, w pośpiechu szukających pamiątki.

My sobie poradzimy

Często słyszę na Kaszubach: odchrzań ty się od nas, my sobie poradzimy. Kilkaset lat germanizacji nas nie złamało, wojna nas nie złamała, komuna nas nie złamała, to tym bardziej teraz – kiedy mamy w sumie nieźle – damy sobie radę. Nie wątpię, że tak będzie. Kaszubi są na tyle mocni, że przetrwają, to jasne.

Ale w owym przekonaniu: „przetrwamy”, drzemie, wyczuwalne jest przekonanie o „nas” w opozycji od reszty świata.

Mi zaś nie chodzi o sztukę przetrwania, którą Kaszubi rzeczywiście opanowali do perfekcji. Bardziej bym powiedział – chodzi mi o sztukę prezentacji. Zdaje się, że dla Kaszubów ta druga jest znacznie trudniejsza.

Do przyjaciół Kaszubów

W nowym roku życzę więc moim przyjaciołom Kaszubom, wśród których – z własnego wyboru, żyję i pracuję, by zdołali rodaków nie-Kaszubów, nieustannie, jeszcze bardziej, jeszcze mocniej, zachwycać tym, co mają. Bo mają tak wiele… Żeby Kaszuba w szyprówce albo haftowanej koszuli stanął na Trakcie Królewskim w Warszawie, obok górala i Krakowiaka, i powędrował w wyposażonej w kółeczka walizeczce, na drugi koniec świata.

Życzyłbym sobie i moi przyjaciołom Kaszubom, by w końcu ich (nasza) mała ojczyzna wprowadzona została do przekazu pod tytułem: „oto Polska”. Stanie się tak z korzyścią i dla Polski, i dla samych Kaszub.

I mam tu na myśli zarówno wymiar jarmarczny, jak i intelektualny. Myślę o otwieraczu do butelek i o wystawie w Muzeum Wojska Polskiego. Wbrew pozorom, obydwa wymiary są ze sobą mocno związane.

***

PS.1 W zasadzie wszystko co napisałem dotyczy w równej mierze Kaszubów, jak i Ślązaków. Ich też nie ma w tym przekazie. Nie widziałem żadnej „polskiej” figurki ze sztygarem w wysokiej czarnej czapce z pióropuszem.

PS. 2 Mógłbym w niniejszym tekście dociekać przyczyn opisywanego stanu rzeczy, przywołując historyczne korzenie nieufności Kaszubów wobec mieszkańców innych części Polski, przywoływać fakty z 1920 roku i lat późniejszych, okres stalinowski, PRL-u. Tak, mógłbym takie dociekania prowadzić, ale nie czynię tego w tym miejscu – wychodząc z założenia, że wiedza ta pozostaje ważną i trzeba ją przyswajać, aczkolwiek wydarzenia z trudnej przeszłości nie powinny mieć już dzisiaj większego znaczenia.

Odpust Sianowo 2016
Kaszubi. Fot. Tomasz Słomczyński/Magazyn Kaszuby