Północne Kaszuby. Jest z nimi trochę jak z mówieniem prozą – używamy jej na co dzień, choć nie wiemy, że to proza. Na północne Kaszuby ludzie przyjeżdżają z całej Polski nie wiedząc o tym, że to północne Kaszuby. Oni wszyscy jadą „nad morze”.
I ja również, zabrawszy rodzinę, przyjechałem nad morze, z pełną świadomością jednak, że cały ten kolorowy, wakacyjny cyrk, to nie tylko nachalne zachęty do wydawania pieniędzy na tysiąc i jeden sposobów, to również – chciał, nie chciał, północne Kaszuby właśnie.
Siedzę teraz na campingu, miejscowa społeczność powoli wychyla nosy z namiotów i przyczep, na palniku grzeje się wodą na kawę.
Jakiś czas temu postanowiłem na tym urlopie zabawić się w blogera. Mam jednak problem, jak nazwać swojego bloga.
Może:
„Słomy nad morzem czyli jak przetrwać urlop nad morzem bez plażowania”.
Słomy. Prezentacja
Pierwszego dnia urlopu wściekły rozbijałem namiot po ciemku. Przypominałem Adasia Miauczyńskiego z Dnia Świra, taki byłem spięty i sfrustrowany. Tak to jest. Zbytnio przywiązujemy się do własnych wyobrażeń na temat przyszłej urlopowej rzeczywistości, to nas usztywnia, a jeśli coś jest inaczej, od razu wydaje nam się, że to jakaś niewyobrażalna tragedia, Armagedon, zagłada pochopnie i zbyt pośpiesznie poukładanego w głowie świata.
I tak właśnie było z rezerwacją w Capówce.
Ale po kolei…
No właśnie – po kolei. Zanim o samej Capówce, najpierw o nas. Wszakże wypada się przedstawić.
Tytułowe Słomy to rodzina Słomczyńskich. Mama Edyta, z rana śpioch, poza tym nocna poszukiwaczka sów, miłośniczka skrzydlatych braci mniejszych, Natalia, lat 11 – zapalona amazonka, która najchętniej rozpoczęłaby już samodzielne życie – ale tylko w stajni, dzieląc boksy z końmi, oraz Szymon, lat 7, w wolnych chwilach mistrz świata w karate, rozgrywający najważniejsze walki w karierze (z wyimaginowanym wrogiem).
I jeszcze piszący te słowa ojciec, z zawodu dziennikarz.
Kopalino, Capówka. Blues o czwartej nad ranem
A teraz o Capówce. Kemping w Kopalinie jest inny niż wszystkie w okolicy. Pierwszy raz państwo Słomy przybyli tu w trzyosobowym składzie siedem albo osiem lat temu, trudno powiedzieć dokładnie, tak czy inaczej – Natalia była wówczas brzdącem, którego bez przerwy trzeba było pilnować, a Szymon znajdował się wówczas w kosmicznym niebycie, czyli w bliżej nieokreślonych planach. Swoją drogą: trudno dziś to sobie uzmysłowić, że go nie było, tak w ogóle, ani trochę, zupełnie nie istniał.
Zapadł nam kemping Capówka w pamięci. Dlaczego? Tak zwana cisza i spokój, brak nadmorskiego blichtru i hałasu. Szum drzew zamiast odgłosu dyskotek i urządzeń do zabijania dziecięcej kreatywności za jedyne dwa złote. I coś jeszcze… No właśnie to coś.
Jakoś tak wyszło, że z Capówką rozstaliśmy się na kilka lat. W tym czasie kilkukrotnie pojechaliśmy w góry, zamieszkaliśmy w sercu Szwajcarii Kaszubskiej, jakoś nie było nam w głowie przyjeżdżać do Kopalina.
W tym roku, zakupiwszy w supermarkecie czteroosobowy namiot, z planami na wakacje w którejś z górskich baz namiotowych albo gdzieś wysoko przy schronisku, w celach wypróbowania podejrzanie taniego produktu, przyjechaliśmy tu do Kopalina na weekend.
I cóż? Dość powiedzieć, że zrezygnowaliśmy z dalekich wojaży na rzecz ostatecznego powrotu do starej sympatii. Na pewno wieczory spędzone przy ognisku, z panem Krzysztofem i jego gitarą („Z nim będziesz szczęśliwsza”, „Blues o czwartej nad ranem”) miały tu niebagatelne znaczenie. No i w ten sposób dochodzimy do sedna sprawy, jeśli chodzi o Capówkę – tu jest to coś. Gdzie jeszcze nad morzem, na kempingu, zupełnie zwyczajnie dosiadając się do ognia, można posłuchać poezji śpiewanej?
Kopalino, Capówka. Rezerwacja
Dodam jeszcze, że Capówkę od plaży dzieli odległość półgodzinnego spaceru – do niedawna piechotą, teraz jednak (w tym roku) wybudowano drogę, ku rozpaczy tutejszych kempingowiczów. Na miejscu jest niewielkie jeziorko – można więc i popływać, i ryby połowić (wędkowanie bez dodatkowych opłat, wyciąga się z wody płoteczki, choć krążą tu opowieści o linach i karpiach).
Capówka… Dla wielu ludzi, z głębi kraju to miejsce przez wielkie „M”. Są takie ekipy, które tu przyjeżdżają co roku, niektórzy instalują się tu na całe lato.
My – wtedy w lipcu tego roku, postanowiliśmy zdradzić Beskidy, i przyjechać tu na urlop. Wyjeżdżając zarezerwowaliśmy sobie na sierpień najlepsze – naszym zdaniem, miejsce na całym kempingu, w samym rogu, gdzie najciszej jest i intymnie bardzo, i płasko jest (ci, co zwykli spać w namiocie na karimatach wiedzą jakże to istotne).
Do zobaczenia w sierpniu – rzuciliśmy za siebie, i wyjechaliśmy.
A kiedy teraz przyjechaliśmy, okazało się, że nasze miejsce jest już zajęte. Stoi tam jakiś wielki namiot i rowerów kilka zaparkowanych obok niego. Na ten widok w piszącym te słowa obudził się wspomniany już Adaś Miauczyński. No bo jak to? Dlaczego? Przecież zarezerwowałem! Jak tak można? Co za kraj, co za ludzie!
Było już ciemno.
Gospodarz i współwłaściciel kempingu jest obcokrajowcem, co zresztą widać na pierwszy rzut oka. Pochodzi z Azji, być może z Wietnamu lub Korei (sądząc po wyglądzie). Rozkładał bezradnie ręce mówiąc, że tak wyszło, że ci ludzie z tym wielkim namiotem przedłużyli pobyt, i bardzo mu przykro i że przeprasza. Starał się pomóc, jak tylko mógł. A wszystko to z charakterystycznym, azjatyckim akcentem, zmiękczającym nasze szeleszczące spółgłoski.
Adaś Miauczyński w końcu idzie spać
Adaś Miauczyński jakoś nie przyjmował tego do wiadomości. Nic nie słyszał, nie widział, chodził tylko wkur…ny.
A nie powinien. Bo przecież różne sytuacje się zdarzają i czasem trzeba machnąć ręką, powiedzieć: „nic się nie stało” i się uśmiechnąć. Ale – wiadomo, jaki jest Adaś Miauczyński… Niereformowalny.
Zaczęło się więc szukanie po ciemku dogodnego miejsca, żeby było płasko, i niekoniecznie na środku kempingu.
Około północy, kiedy dzieci już spały, zasnął także Adaś Miauczyński. W końcu. Ja natomiast, pozbywszy się uciążliwego towarzysza podróży, którego znam z osobistego doświadczenia i z doskonałej, choć nie zawsze śmiesznej komedii Marka Koterskiego, sącząc piwo przed rozbitym namiotem, dałem się przekonać, że przecież nie nastąpił koniec świata, a to, jak będę się bawił na tym urlopie, wcale nie zależy od miejsca rozbicia namiotu, tylko ode mnie samego.
Bo niby z jakiej paki to rzeczywistość ma się dostosowywać do moich wyobrażeń?
I z tą myślą kładłem się spać.
PS. Następnego dnia – czyli dzisiaj, przesympatyczny gospodarz kempingu zaproponował ekstra zniżkę w ramach rekompensaty. A mieszkańcy wielkiego namiotu zebrali manatki i wyjechali. Miejsce się zwolniło. Wstydź się Adasiu Miauczyński.