W 1913 roku ukazał się przewodnik Aleksandra Majkowskiego, pt. Zdroje Raduni. Przewodnik po tak zw. Szwajcaryi Kaszubskiej.
W 2017 roku, a więc 104 lata później, dokładnie 23 marca, wyruszyłem po raz kolejny już, śladem kaszubskiego pisarza, z jego zupełnie nieaktualnym przewodnikiem w ręku. Celem takiej dziwacznej wędrówki było – jak zwykle, odszukanie wrażeń, o których wspominał autor „Życia i przygód Remusa”. Oprócz odszukiwania cudzych, przykrytych patyną czasu wrażeń, drugim celem wędrówki, jak zwykle, było wyłapanie i zanotowanie kilku pomyślunków.
Co to są pomyślunki? Czytelnicy moich felietonów wybaczą, że po raz kolejny objaśnię tę kwestię. Wszak nie każdy musi śledzić systematycznie moją pisaninę. Otóż pomyślunki mogą się kojarzyć z myśleniem. W sumie skojarzenie właściwe, z tym że mają się do myślenia tak jak spacer z rodziną do wyprawy w Himalaje. To takie przedmurze myślenia zaledwie. Jak idę, człapię, noga za nogą, nie myślę tylko pomyśliwuję.
Pomyślunki nie dają się usystematyzować. Karmią się lekturami i spotykanymi po drodze widokami, zdarzeniami, a także wszystkim, co tylko przyjdzie do głowy. Pomyślunki są nieodpowiedzialne, nieuczesane i krnąbrne. I właśnie dlatego posiadaczowi swojemu dają sporo frajdy. Byle tylko nie kazać im równać do szeregu.
***
Ostatnia moja wędrówka z przewodnikiem Majkowskiego zakończyła się w Zaworach – opisana została na łamach Magazynu Kaszuby, w dwóch tekstach [zobacz niżej „Powiązane artykuły”] .
Wracam więc do tamtych notatek, by pójść dalej. Dobrze i niedobrze zarazem jest mieć tak zwany punkt wyjścia. To daje poczucie – złudne oczywiście, jakiegoś porządku i sensu. Ale punkt wyjścia może poprowadzić do punktu widzenia. A punkt widzenia – z natury swojej przemyślany i całkiem ogolony z niepotrzebnych znaczeń i wątków, oddala się od pomyśliwania, zbliża niebezpiecznie do myślenia. Dlatego przyspieszam kroku, by jak najszybciej minąć początek, tak zwany punkt wyjścia, by nagle znaleźć się w samym trwaniu wędrówki, w jej dzianiu się, wydarzaniu, człapaniu, noga za nogą, błoto kurz, kamień przydrożny, Jezus przydrożny, myśli przydrożne, jedna zięba, dwie zięby, stado zięb, teren prywatny wstęp wzbroniony, pan panie Tomek to nie wie o czym pisze… Ale po kolei.
***
O Zaworach Aleksander Majkowski pisał:
Wieś liczy 360 mieszkańców, pomiędzy nimi 6 Niemców, reszta Kaszubi. Dla swego pięknego położenia ściąga w ostatnich czasach wycieczkowiczów Niemców, którzy nawet na dłuższy czas letnią porą tu osiadają. Pomiędzy nimi znajdzie się zawsze kilku malarzy, robiących studya z natury.
… idąc cienistym wąwozem, który jakby przez zieloną bramę prowadzi do wsi. Przy wejściu do tej naturalnej z drzew zielonych utworzonej bramy, leży wzgórze, tarasami od jeziora wznoszące się bardzo stromo.
A do tej stromej, buczyną i rzadkiemi iglastemi drzewami obrosłej ściany tulą się domki mieszkańców, gniazda jaskółcze.
Od tego górnego wejścia droga wiejska wiedzie szybkim spadem do niżej położonej części wsi, gdzie wśród klonów, brzóz i bzów rozsiadła się reszta chat wiejskich.
Nie ma na całym obszarze wyżyny nadraduńskiej wioski tak malowniczo i oryginalnie położonej. Czuje się tu człowiek, jakby w jakiemś cichem ustroniu, z dala od wrzasku nowoczesnego życia.
Gniazda jaskółcze? Może wtedy, przed stu laty. Dziś to jakieś puebla usadowione na stoku, kolonia pingwinów raczej niż jaskółek. Siedzą na zboczu góry przytulone, budynki, chałupy, piętrowe murowane albo letniskowe drewniane, im bliżej siebie tym lepiej. Chyba chcą tak stać w kupie, bo bezpieczniej, bo jakoś raźniej, bo kupy nikt nie ruszy. Kupa zimą śmierdziała palonymi plastikami. Teraz nie śmierdzi. Tak zwane świeże powietrze tu jest. Wiejskie, zdrowe ponoć, tak mówi się letnikom podsuwając zsiadłe mleko.
Zawory są malowniczo położone, temu zaprzeczyć się nie da. Mieszkańcy pobudowanych na stoku góry budynków co dzień spoglądają przez okno na jezioro Kłodno i Chmielno po jego drugiej stronie. Ale w Zaworach widać jak na dłoni to, co jest zmorą tej części Kaszub, które tutaj właśnie w sposób szczególny, systematycznie i nieustannie są oszpecane przez architektów, urbanistów i inwestorów. Ci ostatni inwestują w przyczepy kempingowe, domki holenderskie i budy kryte papą i blachą falistą. Takie jest w Zaworach wypełnianie przestrzeni – zupełne, kompletne, duszące i przytłaczające. Nie ma tu podwórzy, sadów, ogrodów, przydomowych zagonów, jak to na wsi. Nawet nie ma bajzlu wiejskiego, żelastwa, porozrzucanego drewna na opał, dopiero co porąbanego – nie ma bajzlu, bo nie ma na to miejsca. Każda piędź ziemi jest zagospodarowana, wyłożona kostką brukową, zabudowana kolejnym domkiem, domeczkiem, domem, okraszona ławeczką dla letników, grillem, huśtawką czy okrągłą otoczoną siatką trampoliną dla dzieciarni.
Przestrzeń podwórzy straciła swoją podmiotowość, nie jest już sama dla siebie, jest dla kogoś: dla teściowej, dla zięcia, dla turystów, przede wszystkim dla nich, dla letników. Zapamiętany przez Majkowskiego stromy stok góry z widokiem na jezioro, okazał się być tak drogocenny, że trzeba było poszatkować go starannie, spieniężyć doszczętnie, zabudować kolejnym domkiem letniskowym, dobudówką, nadbudówką, przybudówką, podbudówką, okołobudówką.
…jakby w jakiemś cichem ustroniu, z dala od wrzasku nowoczesnego życia.
Dzisiaj przyjeżdża tu człowiek by stanąć w centrum nowoczesnego, rozwrzeszczanego letniskowego życia. Tak mu odpowiada, tak mu wygodnie, to właśnie człowiek współczesny lubi i za to chce płacić. Czy się to komu podoba, czy nie.
Zostawiam Zawory za plecami, idę wzdłuż jeziora Kłodno w stronę Chmielonka. Mijam parking – nówka blaszka parking, świeżutki, panele słoneczne, tablica edukacyjna i stojaki na rowery. Europejski pełną gębą, taki szanujący lokalne tradycje, prezentujący wartości uniwersalne i dbający o energooszczędność i ekologię, o poprawność polityczną, parking made in UE.
Za parkingiem most i Radunia łącząca dwa jeziora: Małe Brodno i Kłodno i zaraz potem zakręt w lewo pod górę, tu powinien być czerwony szlak – Główny Szlak Kaszubski. Powinien, ale go nie ma. Fakt bycia szlakiem „głównym”, wzmiankowanym w bedekerach, przewodnikach i internetach nie przeszkodził mu zniknąć z powierzchni Ziemi, a dokładniej rzecz biorąc – z powierzchni drzewa.
***
Wróćmy do ponadstuletniego przewodnika. Co dalej porabia nasz autor? Poczytajmy.
Dokładne wyobrażenie o piękności okolic nadraduńskich dać może tylko dalsza wycieczka z Zawór przez Ręboszewo, Dolną Brodnicę do Ostrzyc. Z Zawór wkraczamy na drogę polną, która wzdłuż wschodniego brzegu małego Brodna wiedzie do Ręboszewa. Wzdłuż całej tej drogi mamy po prawej ręce jezioro podłużnego kształtu o spadających łagodnie ku wodzie brzegach. Bliżej Ręboszewa na łąkach przybrzeżnych rozwijają się przed oczyma naszemi sielankowe sceny życia wieśniaczej ludności kaszubskiej. Ręboszewo jest wioską liczącą 523 mieszkańców, samych katolików, z których 12 podaje jako ojczysty język niemiecki, reszta – Kaszubi. W Ręboszewie wchodzimy na szosę i mamy do wyboru dwie drogi do Dolnej Brodnicy.
Stop, zatrzymajmy się na moment. Spójrzmy na mapę, zobaczmy którędy idzie w 1913 roku Aleksander Majkowski.
Ja idę teraz pod górę, zupełnie inną drogą niż Aleksander Majkowski. I w tym momencie nadchodzi czas na uwagę topograficzną. Poniżej czerwonym kolorem zaznaczyłem trasę, którą pokonuję. Po prawej, zielonym kolorem zaznaczyłem trasę, którą pokonał Aleksander Majkowski.
Dlaczego zszedłem ze szlaku wytyczonego przez niego w przewodniku? Odpowiedź jest dość banalna. Majkowski szedł drogami, które w 1913 zapewne były wygodnymi do podróżowania pieszo wiejskimi duktami, dziś natomiast są ruchliwymi ulicami. Jeśli chodzi o odcinek między Zaworami a Ręboszewem: …drogę polną, która wzdłuż wschodniego brzegu małego Brodna wiedzie do Ręboszewa. Wzdłuż całej tej drogi mamy po prawej ręce jezioro podłużnego kształtu o spadających łagodnie ku wodzie brzegach. Bliżej Ręboszewa na łąkach przybrzeżnych rozwijają się przed oczyma naszemi sielankowe sceny życia wieśniaczej ludności kaszubskiej.
A dzisiaj? Żadna przyjemność iść po asfalcie i być zawalidrogą dla samochodów. Dlatego właśnie poszedłem nieco inaczej niż autor przewodnika sprzed 100 lat.
Na zdjęciach poniżej – wschodni brzeg jez. Brodno Małe. Tędy przed 100 laty szedł Aleksander Majkowski.
I jeszcze jedna uwaga: Majkowski podziwiał sielankowe sceny życia na łąkach przybrzeżnych. Dziś – gdyby szedł tędy w lipcu lub sierpniu, też podziwiałby sielankowe sceny z życia. Sielanka A. D. 2017: grille, kiełbaski, piwko, muzyczka, wędka i pogawędka. Latem tutejsze łąki przybrzeżne zamieniają się w campingi.
A skoro już jesteśmy przy mapach… Przygotowałem jeszcze taką, jako zachętę do samodzielnego odkrywania trasy.
Wróćmy jednak do pomyślunków i samego wędrowania. Idę pod górę drogą na Grzebieniec. Czerwonego szlaku ni widu ni słychu. Zresztą odbija on – wnioskuję z mapy – w lewo, i idzie wzdłuż brzegu jeziora. Ja natomiast wejdę sobie na szczyt góry zobaczyć widoczek, a potem zejdę i skieruję kroki na ścieżkę biegnącą nad brzegiem. Tymczasem – widoczki z góry…
Po rzuceniu okiem na Chmielno, rozsiadłe po drugiej stronie jeziora Kłodno [zdjęcie powyżej po środku] schodzę na dół, wracam do rozwidlenia i idę teraz przez las zbliżając się do brzegu jeziora Brodno Małe.
Idę przez las… Czyt jest w tym coś dziwnego? Nie, niby nic, a jednak… Las nad brzegiem jeziora? Nieogrodzony, niezabudowany domkami letniskowymi? To coś wyjątkowego w obrębie tzw. kółka jezior Raduńskich, gdzie niemal każdy skrawek linii brzegowej przynależy już do kogoś, do jakiegoś domku, stanowi nie tyle brzeg jeziora, łąkę, plażę, pas szuwarów i trzcin, co działkę, sprzedaną i kupioną, na co jest stosowny papier, nie byle jaki papier, papier podpisany u notariusza.
No właśnie… Moja radość nie trwa długo. Trafiam na stalową bramę. Ktoś zadał sobie naprawdę dużo trudu i wydał sporą kwotę żeby postawić w tym miejscu tak solidną bramę.
Brama zakazuje wejścia. Wygląda jakby miała powstrzymać pędzące stado bawołów. Tak naprawdę zagradza przejście tym, którzy wędrują czerwonym „głównym” szlakiem kaszubskim. Nic dziwnego, że od jakiegoś czasu szlak zanikał. Pewnie zawstydził się i wyblakł na korze drzew. Wstyd mu z tego powodu, że jest już tak mało ważny, że można go zagrodzić świętą skądinąd własnością prywatną. Kiedyś, w dobie socjalistycznej turystyki, to byłoby nie do pomyślenia. Dziś jednak, korzysta z niego od czasu do czasu jakiś dziwak albo wariat. Bo komu potrzebny szlak pieszy? Co innego szlak nordic walking, rowerowy albo konny. O tak, te są w modzie. Szlaki piesze, choćby były nie wiadomo jak „główne” i zasłużone, nie są już prawie nikomu potrzebne. Przynajmniej tu, na Kaszubach. Można bramy stawiać.
Tymczasem na niewiele się zdaje przyklejony obok napis: Teren prywatny, wstęp wzbroniony. Bramkę można spokojnie ominąć.
Przechodzę przez łąkę. Oglądam jeszcze płoszone kaczki krzyżówki, gągoły, łyski i perkozy dwuczube. Cały ten ornitologiczny, wodny ambaras wydaje się być poruszony i zajęty sobą. Ktoś wydziera dzioba, ktoś inny tłucze skrzydłami o lustro wody. Coś się tam dzieje, mają miejsce jakieś dramaty, ogólnie – niepokój.
Dzwoni telefon. Odbieram. Słyszę głos B., który hoduje psy, prowadzi psie zaprzęgi i mówi, że chce zacząć pisać książkę i chce o tym porozmawiać. Rozmawiamy więc. Rozmowa rozleniwia i tyłek sam ląduje na trawie.
***
Wierszyk nie najwyższych lotów, wart jednak zanotowania jako świadectwo stanu psychofizycznego autora na popasie:
Polny przekraczam strumień szumiący.
Polny przeskakuję kamień milczący.
Polny nazywa się skowronek krzyczący.
Polny jest człowiek w trawie leżący.
Na wiatrak spoglądający.
Na popasie Anna Łajming. Autorka wielu książek o Kaszubach. Urodzona w 1903 roku w Przymuszewie koło Chojnic. Z domu Trzebiatowska – to jeden z najstarszych, najsłynniejszych szlacheckich kaszubskich rodów. W napisaną po polsku narrację wplata kaszubskie dialogi.
„Mrok i świt”, opowieści z kaszubskiej chaty, koniec XIX wieku, ludzie dziwują się na widok pociągu, a największą atrakcją na weselu jest… robienie fotografii. Język konkretu, zero ozdobników. Jak ktoś umarł, to umarł po prostu, nie skonał, nie wyzionął ducha, tylko wziął i umarł. Tak jakby umieranie było konkretną robotą, którą po prostu trzeba wykonać, bez względu na pogodę i dzień tygodnia. Taki jest świat przedstawiony przez Annę Łajming. Wyobrażam sobie, że to świat, w którym się wychowywała.
Dopiero zaczynam swoją przygodę z tą autorką, to pierwsza jej książka, którą czytam. Wstęp napisał Edmund Puzdrowski: „Bohaterowie prozy Anny Łajming nie tyle towarzyszą literackim miejscem urodzenia, literacką biografią autorce, co raczej bezpośrednio i wyraziście jednoczą się z autorką w tożsamości rodowodu”.
Tożsamość rodowodu. Język. Podobno kształtuje on świadomość. To nie jest kwestia, czy ktoś mówi po kaszubsku, czy nie. To bardziej kwestia: czy ktoś myśli po kaszubsku. Mówić po kaszubsku nauczę się, myśleć – już nie. Czasem zresztą odnoszę wrażenie, że żyję w innym, miejskim, polskojęzycznym świecie. Że, choć przeprowadziłem się do Kartuz, ciągle przebywam w Trójmieście. Że choćbym nie wiem jak umorusał się wiejskością, i tak nie pozbędę się zapachu perfum.
Anna Łajming nie miała tego kłopotu. Gdy ją czytam, czuję jak bardzo kaszubskie były Kaszuby.
Słyszałem od jednego kaszubskiego intelektualisty: „Panie Tomku, pan to jesteś uznany dziennikarz, ale jak pan piszesz o Kaszubach, to tak jakbyś pan nie wiedział o czym piszesz. Bo pan nie jesteś Kaszub, i nigdy nie będziesz.”
Tak, to racja, że nie jestem i pewnie nigdy nie będę. I nigdy nie będę pisał jak Anna Łajming. Będę pisał inaczej.
Popas dobiegł końca, tyłek zdrętwiał i zmarzł, czas wyruszyć w dalszą drogę.
Obrazuje ją fotografia poniżej po lewej [trasa zaznaczona czerwonymi znakami] – stopniowo oddalam się od brzegu, idę pod górę, oglądam się raz po raz, a za mną roztacza się coraz ładniejszy widok na jezioro Brodno Małe, górę Sobótka i znajdujący się na niej wiatrak.
Mijam dwa gospodarstwa, takie prawdziwe, z rolnikami, traktorami, żadne letniskowe. A potem leśny wąwóz, stromo w dół i już, znowu jestem w krainie domków letniskowych. Fotografuję te, które malowniczo konają. Ktoś je kiedyś z trudem budował, wkładał w to tyle serca. Tak bardzo się cieszył, że ma swoją „daczę”. Maleńką co prawda, skromniutką, ale ma. Ale czasy się zmieniły, bezlitosne standardy poszły w górę, coś co było powodem do dumy, stało się powodem do wstydu. Wokół wyrosły piękne domy, murowane, z kominkami. Albo rozkwitły domki holenderskie, mobilne, wygodne i funkcjonalne. A te stare budki, nikomu niepotrzebne stoją puste, zaśmierdziałe i spleśniałe. Straszą uświadamiając przemijanie. Zdają się mówić: „jeśli uważasz, że dzisiaj jesteś komuś potrzebny, pamiętaj – wszystko może się zmienić, możesz kiedyś poczuć się samotny, jak ja…”.
I tak oto docieram do końca dzisiejszej mikrowędrówki do Ręboszewa. A tu widzę dwa domki, po dwóch stronach różowego sklepu. Jeden z nich stoi, jak stał, prezentuje dumnie swój szachulcowo-ceglany, kaszubski rodowód. Drugi – taki sam, zasłonięty jest eleganckim tynkiem, ocieplony, unowocześniony, funkcjonalny i energooszczędny. Analogie do tego, jak różnie sami Kaszubi cenią swoją kaszubskość , i jak ją traktują, nasuwają się same.
W sklepie pani sprzedaje mi herbatniki Petit Beurre. To ostatnio wierny towarzysz moich wędrówek. Pochrupię sobie nad kolejnym jeziorem, gdy będę szedł do Brodnicy Dolnej, dalej szlakiem Aleksandra Majkowskiego. Trzeba będzie pokrzepić się przed kolejnymi wyczerpującymi pomyślunkami. Które pewnie spiszę w kolejnym pomyślunkowym felietonie.