Zwracali na siebie uwagę już we Wrzeszczu, kiedy biegali między peronami próbując zorientować się skąd odjeżdża kolejka do Żukowa. Kupowanie biletów na pociąg Pomorskiej Kolei Metropolitalnej przeciągnęło się tak, że pięciominutowy zapas okazał się niewystarczający.
– Tu, tutaj, stąd! – wołał Wojciech ciągnąc za sobą dużą fioletową walizkę na kółkach.
– Nie, stąd, chodź Wojtek tutaj! – wołała Katarzyna ciągnąc walizeczkę różowawą, i drugą, mniejszą zielonkawo – niebieską.
Między nimi w tunelu wrzeszczańskiego dworca stała dwójka dzieci. Chłopiec, w wieku lat sześciu i dziewczyna w wieku lat piętnastu. Chłopiec był trochę przerażony całym zamieszaniem i właśnie zaczynał mu drgać podbródek, jego siostra zaś orbitowała w innym, sobie tylko znanym wymiarze, sączącym się z dużych słuchawek, które miała na uszach. Podrygiwała nieznacznie przymykając oczy.
Wszelkie wątpliwości rozwiały się wraz z nadjechaniem pociągu. Ruszyli pędem na peron. Po chwili, zdyszani, usiedli na czterech zwróconych do siebie fotelach.
„Pekaemka” ruszyła. Wojciech otarł pot z czoła, było parno. Pierwsze, ciężkie krople ulewy z łomotem uderzyły w szybę pociągu.
Piętnastolatka poprawiła słuchawki, spojrzała przez okno.
– No to ekstra – mruknęła, i zamknęła oczy udając drzemkę. Jej noga dalej podrygiwała w takt muzyki.
Siedzący w pociągu to rodzina Łażochów. Właśnie jadą na wakacje. Może dziwić, dlaczego „pekaemką”, dlaczego do Żukowa. Wojciech jest prezesem zarządu jednego z banków, którego centrala mieści się w Gdańsku. Może sobie pozwolić na wakacje nad ciepłym morzem, w kilkugwiazdkowym hotelu. I taki też miał zamiar. Ale nie wyszło.
Najpierw zbankrutowało biuro podróży. Pal licho pieniądze, które wpłacili już za wycieczkę, Łażochom ich przecież nie brakowało. Najgorsze było to, że wiadomość ta przetoczyła się przez serwisy informacyjne zaledwie na dwa dni przed ich wylotem na Ibizę. Termin urlopu Wojciecha był nie do ruszenia, coś trzeba było wymyślić w ciągu dwóch dni.
Tymczasem oddalająca się Ibiza spowodowała rozpacz ich córki, piętnastoletniej Weroniki. Nie byle jaką rozpacz – przybrała ona rozmiary histerii. Matka tłumaczyła to burzą hormonów u nastolatki, które kipiały w niej na wieść o tym, że musi pogodzić się z myślą o utraconym raju pełnym przystojnych Hiszpanów i gorących nocy na plaży. Histeria po godzinie zamieniła się w twardą milczącą kontestację zmieniających się jak w kalejdoskopie wakacyjnych planów i zamierzeń.
Wojciech postanowił więc, że wsiądą w samochód i pojadą przed siebie, na południe Europy. Kupił już nawet przewodnik po Paryżu – „Paryż w weekend” oraz po Barcelonie – „Najpopularniejsze trasy”. I nagle, wracając z gospodarskiej wizyty w oddziale swojego banku w Kościerzynie, rozkraczyło się ich volvo. Dokładnie na rondzie w Żukowie. Było już dość późno, Wojciech zajrzał do dokumentów i z osłupieniem skonstatował, że właśnie okres czteroletniej gwarancji mu się skończył, a polisa autocasco, dzięki której mógłby zamówić lawetę, wygasła dzień wcześniej. Zbliżał się wieczór, postanowił więc tam, na miejscu znaleźć mechanika. Pan Władzio, przemiły człowiek, stwierdził z poziomu garażowego kanału, że „sprawa jest poważna”, mruknął coś o tulejach i wahaczach i wyraził swoje niedowierzanie, jak można tak jeździć i nie słyszeć stuków-puków na wybojach. Obiecał, że uwinie się z robotą w dwa dni.
Dziś mijał właśnie ten drugi dzień.
Rodzina Łażochów więc, zrezygnowawszy z Ibizy, jedzie do Żukowa po swój samochód, by wsiąść do niego i ruszyć, hen daleko, na europejskie trasy.
Teraz, w „pekaemce”, wszyscy zamilkli. Jakoś nie wiedzieli, co o tym wszystkim myśleć. Dziwnie się czuli z tymi walizkami w podmiejskiej kolejce. Zarówno Wojciech, jak i Katarzyna w ciągu ostatnich lat częściej poruszali się taksówkami, niż środkami miejskiej komunikacji.
Sześcioletni Kuba próbował się powstrzymać od płaczu. Wojciech wyciągnął telefon i po raz nie wiadomo który próbował dodzwonić się do pana Władzia.
Katarzyna zaś, spojrzała na męża i dzieci, i uśmiechnęła się ciepło, i jakby… tajemniczo. Postanowiła przez chwilę uczestniczyć w zbiorowym milczącym wpatrywaniu się w spływające po szybie pociągu krople deszczu, po czym sięgnęła do walizeczki na kółkach i wyciągnęła książkę.
Była nauczycielką języka polskiego, czytała w każdej wolnej chwili, więc nikogo nie zdziwiło, że również i teraz postanowiła zagłębić się w lekturze. Wojciech jednak zauważył nie bez złości, że zdecydowała się wziąć w podróż wyjątkowo grube tomisko, i to napisane w dwóch językach, o czym świadczył napis na okładce i grzbiecie: „Życie i przygody Remusa”. „Żëcé i przigòdë Remùsa”.
– Co ty, Kaśka, czytasz w obcym języku?
– Nie, tu jest po polsku. Zerkam na stronę obok i próbuję coś zrozumieć…
– Po jakiemu to?
– Po kaszubsku.
– Co?
– Po kaszubsku. Jest taki język, wiesz? – lekka ironia wyraźnie wybrzmiała między sylabami.
– Chyba gwara.
– Nie, język. Kiedyś ci to wytłumaczę.
Wojciech nie ciągnął tematu. Spojrzał na Kubusia. Sześciolatek, wtulony w mamę, powoli zasypiał. Zdaje się, że zdążył się już uspokoić.
Tymczasem ulewa za oknem przeszła już do historii. Nie przyniosła ulgi. Lipcowy upał nie odpuszczał, teraz powietrze było tyleż gorące, co wilgotne. Wojciech czuł, jak podkoszulek zaczyna mu się lepić do skóry. Zaczął wzrokiem szukać jakiegoś uchwytu, czegokolwiek co umożliwiłoby otwarcie okna. Bezskutecznie – w „pekaemce” jest przecież klimatyzacja więc okna się nie otwierają, bo wietrzyć nie trzeba. Nawet wtedy, gdy jest duchota nie do wytrzymania. Wojciech wstał więc niespiesznie i podszedł do drzwi pociągu, który właśnie wjeżdżał na stację przy porcie lotniczym. Chciał zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy drzwi się otworzyły, poczuł nagle na twarzy podmuch wilgotnego i gorącego wiatru. I coś jeszcze. Jakaś kartka go zaatakowała, sfrunęła nie wiadomo skąd, prosto na jego twarz. Odskoczył, chwycił za mokry papier. Już chciał go wyrzucić rozglądając się za koszem na śmieci, gdy uwagę jego przykuły litery, w połowie rozmazane przez deszcz.
Wrócił na miejsce i wpatrywał się w nie próbując rozszyfrować w połowie rozmoczone i rozmazane zdania:
Wiedziałam, że przyjdziesz, Witosławie… Cho… Jak daleko s… kiem, ujrz… mien… ów mini… ów.
Tam… bocz… te mi… im lud sto… dował Bo… ny. Ta… wały się wi… m starsz… ała swych książąt.
Stawiali kr… kich gł… ę i znak.
Ci, kt… odzą z krwi stol… nego dnia pow… edy k… ie p… wią. Nabierz ducha Witosławie!
– Co tam masz? – spytała Katarzyna.
– Wleciało to przez drzwi do pociągu.
– Pokaż.
Kasia zerknęła na zmoczoną kartkę.
– Tu jest napisane „Witosławie”. Ty jesteś Witosław.
Wojciech spojrzał ponuro. Że też musi mu przypominać…
– Co mówisz, dlaczego tata jest Wiwiosaw – nagle obudził się Kubuś.
– Witosław. Tatuś ma tak na drugie imię.
Weronika, rozbawiona, zdjęła słuchawki. Wszystko słyszała mimo muzyki płynącej wprost do jej uszu.
– Co? Ty masz drugie imię? – zwróciła się do ojca. – Nigdy o tym nie mówiłeś. Czemu takie dziwne?
– Miałem kiedyś taką ciotkę od strony ojca. Stara była bardzo i zdziwaczała. Nie wiem, dlaczego, namówiła moich rodziców, żeby mi dali takie właśnie imię. Nie chcieli dać mi tak na pierwsze, to dali mi tak na drugie. W ogóle nie wiem, dlaczego posłuchali starej Julki.
– Starej Julki? – dopytywał sześciolatek.
– Tak się nazywała ta ciotka, tak wszyscy na nią mówili: „stara Julka”.
Kuba patrzył na ojca szeroko otwartymi oczami, Weronika zaś nie mogła się powstrzymać od śmiechu.
– Pan Witosław Łażoch, bardzo mi przyjemnie… – naśladowała głos swojego taty. – No to ekstra!
Katarzyna zaś wygładzała dłonią zmiętą i zmoczoną kartkę.
– Mogę sobie użyć jej jako zakładki do książki? – spytała męża.
– Przecież jest mokra.
– Nie szkodzi.
– Rób z nią co chcesz. Mi do niczego nie jest potrzebna – odparł.
Kasia energicznym ruchem włożyła mokry papier między kartki „Remusa”, zamknęła książkę, spojrzała w okno i powiedziała jakoś dziwnie, jakby ponad miarę uroczyście:
– No to zbliżamy się do Żukowa.
W tym momencie zadzwoniła komórka w kieszeni Wojciecha.
– Halo, pan Władzio? No nareszcie pan oddzwania. My już jesteśmy w pociągu, jedziemy… Co? Na jutro? Ale my jedziemy już…
Nastąpiła chwila ciszy.
– No wie wiem… Oddzwonię.
Wojciech schował komórkę. Popatrzył posępnie.
– Nie naprawił, mówi, że dopiero jutro rano przyjadą części. Do jutra do wieczora skończy. Mówi też, że nie ma sprawy, możemy u niego zanocować, bo jego żona ma pokoje dla letników na wynajem.
Głucha cisza i szum sunącego po szynach elektrycznego pociągu.
– Czym się martwicie? Przecież jedziemy na wakacje. Zaczniemy je więc od Żukowa – stwierdziła Katarzyna radośnie.
– No to ekstra – mruknęła Weronika, a mruknięcie to wynikało z szybko przeprowadzonej analizy porównawczej – plaże na Ibizie versus zwiedzanie Paryża versus kwatera u żony pana Władzia w Żukowie.
***
Nie, państwo Łażochowie nie trafią na Ibizę. Zostaną na Kaszubach.
Weronika będzie tym faktem zachwycona. Jak to możliwe? No cóż, nastolatka pozna kogoś…
Czeka ich cały szereg dziwnych przygód i wydawałoby się – nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności.
Wojciech – Witosław zostanie porwany – po to, by mógł w końcu mógł usłyszeć to, co wstrząśnie nim do głębi.
Kasia zaś poczuje w sobie nieodpartą chęć zbliżenia się do tajemnicy, jaką nosi w sobie pewna starsza kobieta, tak przecież serdeczna i zagadkowa.
A Kubuś w końcu przestanie rozmawiać z duchami.
To wszystko w książce: „Łażoch Kaszubą, czyli będzie, co ma być”.
Książkę można BEZPŁATNIE otrzymać – wystarczy tylko wysłać e-mailem prośbę (z adresem pocztowym, pod który ma zostać wysłana) – na adres: [email protected] (tel. 58 681 46 96).
***
Książka „Łażoch Kaszubą, czyli będzie, co ma być” to również zaproszenie do wyjścia w teren. Kartka, która w powyższym fragmencie wpadła przez okno do pociągu, zawiera zdania możliwe do odczytania, ale tylko na kaszubskim szlaku. W tekście książki czytelnik znajdzie specjalnie oznaczone opisy miejsc, które trzeba odwiedzić – czyli wyruszyć na szlak w ślad za rodziną Łażochów. Te same znaki zostały powieszone w terenie. Wraz z nimi – brakujące fragmenty tekstu z przemoczonej kartki. Tylko w ten sposób będzie można dowiedzieć się, dlaczego stara Julka dała Witosławowi tak dziwaczne imię.