Plan jest taki: pogadać z przyrodnikami ze Słowińskiego Parku Narodowego, potem wyruszyć na długi spacer. Plan jest dobry, tylko pogoda do kitu. No cóż, zobaczymy, na razie, kiedy parkuję pod siedzibą parku w Smołdzinie, zbiera się na deszcz.
A kiedy, za chwilę, będę rozmawiał w ciepłym wnętrzu biurowca, zza okna będzie mnie dobiegał miarowy stukot drobin wody o blaszany parapet.
Kiedy stanę na pomoście zbudowanym przy brzegu jeziora Łebsko w Klukach, nagle rozstąpi się niebo i w swej łaskawości, (zaprawdę powiadam wam), spomiędzy chmur wyjrzy słońce.
Zaś na koniec wędrówki usłyszę nieprawdziwą opinię na temat swojej seksualności.
Ale zaraz, zaraz. Po kolei…
Pomyślunki. Wracam do tego gatunku pisarskiego po kilkutygodniowej przerwie.
Przypomnę tylko szybko, z czym się takie pomyślunki spożywa. Jak pisałem w maju, gdy słońce dawało obietnicę dobrego nadchodzącego lata:
Kiedy ruszam w trasę, lubię mieć czas na pomyślunek. Myśli jakieś takie ślizgające się mam, z dala od sedna spraw ważnych dla świata, a skądinąd – tak blisko nich.
O tym jak pomyśliwam o tym, co to znaczy być Kaszubą
Obfite plwociny bezdomnego na dworcu w Lublinie miały ten sam kolor co niebo. Jakby nieco go tu skapało. Tożsamość barwy była tak uderzająca, że pochyliłem się nawet nad flegmą, by lepiej zobaczyć; szukałem paraleli. Tak, niebo było właśnie takie: śluzowate i gruźlicze. Szare, zabłocone linoleum z żyłkami koloru choroby. Aż chciało się wziąć szmatę na kiju i wytrzeć je porządnie do błękitu.
W ten sposób swoją opowieść rozpoczyna Michał Książek, co książek jak dotychczas napisał niewiele, ale te, które napisał, są wyjątkowe. Nie mogłem się oprzeć, zacytowałem pierwszy rozdział „Drogi 816”, tym bardziej że gdy wysiadałem z samochodu w Klukach, spojrzałem w niebo i rzeczony fragment prozy dał o sobie znać w złożach krótkotrwałej przecież, pamięci.
Kluki, skansen, w którym przybysze zapoznają się z kulturą wsi słowińskiej. W jednym z budynków, tam gdzie kupuje się bilety, leżą równiutko poukładane gadżety kaszubskie. Dobrze znane z Kartuz, Kościerzyny, Wejherowa wzory. Co robią tutaj, na północnych rubieżach Rzeczpospolitej, w okolicach Słupska?
Była taka etnografka, co szukała Kaszubów w okolicy Smołdzina. Nie znalazła. Wszyscy respondenci (to było badanie terenowe) byli przybyszami z różnych części Polski. Ich rodziny osiedliły się tu po 1945 roku. Żaden z badanych nie poczuwał się do kaszubskości.
Czy to znaczy, że tu, spoglądając na haftowane gadżeciki, jestem jeszcze na Kaszubach?
Wczoraj na spotkaniu autorskim Tomasz Fopke, znany działacz i autor kaszubski, dyrektor wejherowskiego muzeum, zapytał mnie, jak rozumiem: być Kaszubą (wcześniej powiedziałem, że Kaszubą nie jestem – bo nie jestem). Rzeźbiłem, improwizowałem, żeby jakoś wyjść z twarzą. Wyglądał na usatysfakcjonowanego moim rzeźbieniem. Wydawał się zgadzać z tym, że nie ma jednej odpowiedzi na to pytanie.
Wróćmy jednak do Kluk, do wiejskiej słowińskiej chałupy, w której można zakupić bilety do skansenu i mapę turystyczną Słowińskiego Parku Narodowego (po którą zresztą tu zajrzałem).
Oddajmy głos Gabryeli Włodarskiej – Koszutowskiej, kustosz Muzeum Wsi Słowińskiej w Klukach:
– Słowińcy mówili o sobie, że są Kaszubami, nie mówili, że są Słowińcami. Tę nazwę wymyślili badacze. Tutaj, na Pomorzu Środkowym powstawały pierwsze książki kaszubskie, tu tłumaczono Biblię na język kaszubski. Wkład w kulturę kaszubską ludzi, którzy mieszkali tu na Pomorzu Środkowym, był nawet większy niż tych, którzy mieszkali na terenie dzisiejszego kaszubskiego obszaru językowego, czyli w okolicy Wejherowa, Kościerzyny czy Kartuz. Od 1886 roku w Klukach była prowadzona kronika szkolna przez niemieckiego nauczyciela. Napisał, że dzieci przychodzące do szkoły w ogóle nie znają niemieckiego, wszystkie mówią po kaszubsku i jest problem żeby się z nimi porozumieć.
To dlaczego dzisiaj nie ma tu Kaszubów?
Od reszty Kaszubów różniło Słowińców między innymi to, że ci ostatni byli w większości luteranami. To były czasy gdy często na Pomorzu religia oznaczała przynależność kulturową, ideologiczną, państwową. Ale to nie jedyna odpowiedź. Wielu Słowińców zostało tu na miejscu po wojnie. No i zaczęło się… Napływowa ludność nie darzyła ich sympatią. W szykanach prym wiedli funkcjonariusze lokalnego ORMO.
W efekcie ostatni Słowińcy opuścili te ziemie w latach sześćdziesiątych, wyjechali do RFN. Ich potomkowie w znakomitej większości czują się dziś Niemcami.
To jak to jest z tą ziemią słowińską? To takie Kaszuby bez Kaszubów?
Zostawmy Słowińców, niech spoczywają w pokoju na ogrodzonym cmentarzu obok skansenu. Czas na pomyślunki ekologiczne.
O tym, jak zostałem mrówką
To skojarzenie nasunęło mi się podczas rozmowy z pracownikami Słowińskiego Parku Narodowego.
Gdy byłem kilkuletnim chłopcem lubiłem wrzucać kartki papieru do mrowisk. Patrzyłem, co się z nimi dzieje. Najpierw wywoływały lekką konsternację. Pierwsze mrówki, być może jacyś najodważniejsi zwiadowcy, wchodzili i badali obcy obiekt. Ale wkrótce musiało się stać to, co nieuniknione. Było ich coraz więcej. Wkrótce mrówki napierały z każdej strony, a po chwili kartka ginęła w mrowisku.
Wyobraźmy sobie teraz supermrówki, strażników białej kartki. Czy dadzą rade powstrzymać wszędobylskich ziomków? Jakimi mrówczymi środkami musieliby dysponować, żeby mogło im się to udać?
Plaża w sezonie. Skojarzenie z mrowiskiem nasuwa się samo. Również i te ludzkie mrówki, jak to mrówki, wciąż się rozłażą, szukają nowych miejsc dla swoich kocyków i ręczników. Obłażą białą kartkę, jaką jest Słowiński Park Narodowy, w którym plażować nie wolno. Nie wolno deptać porastającej wydmy trawy, tym bardziej – kłaść na niej kocyków. Na straży stoją tu właśnie pracownicy parku narodowego.
Dziś jestem jedyną mrówką na tej plaży, dzikiej plaży, która jeszcze istnieje, wbrew temu, co śpiewała Irena Santor do spółki z liderem partii politycznej. Idę wytyczonym szlakiem, więc jestem mrówką, która nie łamie przepisów i wykazuje się ekologiczną świadomością.
Dziś, kiedy wieje jak diabli, na własnej skórze odczuwam, czym jest wszechobecny i nieustający ruch piasku. Wdziera się wszędzie, pod ubranie, we włosy, do ust, tworzy mgiełki zrywające się spod nóg. Na wydmach podziwiam trawy, niby niepotrzebne nikomu, suche badyle, które toczą heroiczną walkę z wiatrem i piaskiem. Tę samą prawidłowość można zaobserwować u homo sapiens. Prawdziwi bohaterzy są ubrani na szaro, nikt ich nie docenia, wszyscy nimi pogardzają. A oni trwają w swoim, często niezrozumiałym uporze.
Dzięki temu zielsku wydmy jako tako trzymają się kupy i stoją w miejscu. Inaczej powędrowałyby sobie gdzieś daleko. Na przykład tam, gdzie ludzie postawili plażową menażerię: budy z piwem, lodami, kebabami.
O tym, jak dojrzałem palec boży, i o tym, że nic specjalnego z tego wynikło
Teraz już leje na dobre. Wyposażony w mapę trafiam nad brzeg jeziora Łebsko.
Słowiński Park Narodowy to nie tylko znane w całej Polsce wydmy, które stąd bieleją w oddali. To również jeziora. Wyjątkowe, bo miesza się w nich woda słodka ze słoną. Wyjątkowe, bo w związku z tym u ich brzegów występują tzw. solniska, łąki z unikatowymi roślinami preferującymi takie właśnie siedliska. Jeziora wyjątkowe bo znajdują się na szlaku międzynarodowej ptasiej autostrady. Tędy lecą nasi skrzydlaci bracia mniejsi, z Syberii na południe Europy.
Stoję na pomoście, przygotowanym specjalnie dla takich jak ja, turystów (to miano nie brzmi dobrze, kojarzy się z kategorią statystyczną albo z budkami z lodami i browarem). Przestało lać. Wieje. Wiatr rozwiewa chmury. Z minuty na minutę zmienia obraz tej Ziemi. Wicher rozciera szczotą plwociny, aż do niebieskiej glazury. Promień słońca, niczym palec boży wskazuje środek jeziora, jakby tam złożone były księgi mojżeszowe, zawierające testamentowe prawa, albo spoczywała na jego dnie zwyczajna bursztynowa komnata. Aż chce się płynąć tam i nurkować w poszukiwaniu jedynej prawdy.
Tak czy inaczej, pozostając w niewiedzy, co też palec promienisty chciał wskazać, opuszczam pomost na jeziorze Łebsko, trzecim co do wielkości jeziorze w Polsce. Podziwiam rozciągające się po obu stronach szuwary, hektary rosnącej tu trzciny.
O tym, jak przekonuję się o tym, że krowa jest ważna
A kiedy już wyjeżdżam z parkingu, w drogę wchodzi mi krowa. No właśnie, krowa. Krowa jest tu bardzo ważna.
Naukowcy z Białegostoku założyli krowom GPS-y. Działo się to na biebrzańskich bagnach. Wcześniej złazili łąki w poszukiwaniu ptasich gniazd. Znaleźli ich w sumie 166, głównie czajek, ale też krwawodziobów, rycyków, mew i rybitw.
Śledząc na monitorach specjalistycznej aparatury trasy, którymi przechodziły krowy, naukowcy wyznaczyli dwa obszary: taki, którym krowy chodziły często, i taki, przez który przechodziły z rzadka. I okazało się, że tam, gdzie były częściej, tak zwany sukces lęgowy ptaków był większy.
Dlaczego?
Odpowiedź jest zaskakująco prosta: Krasula chroni ptaki przed drapieżnikami. Tam, gdzie łazi, tam nie podchodzą lisy, jenoty czy norki. Ptaki chętnie zakładają gniazda tam, gdzie słychać przed zmrokiem przeciągłe muczenie niewydojonych zwierząt. Ale nie chodzi tylko o bezpieczeństwo. W Słowińskim Parku Narodowym krwawodzioby zakładają gniazda we wgłębieniach powstających w trawie po przejściu krowy, pożywiają się owadami, które lęgną się w krowich plackach.
Zresztą nie tylko krowa daje ochronę ptakom na jeziorze Łebsko.
Mówi Grzegorz Jędro, specjalista ds. ochrony przyrody w Słowińskim Parku Narodowym:
– Dla ptaków są dwie ważne kwestie: pokarm i bezpieczeństwo. I tu mamy dość skomplikowaną sieć zależności. Na przykład – „parasole ochronne” tworzone są nie tylko przez krowę, ale również przez kolonie mewy śmieszki.
– Ptaka popularnego i masowo występującego dosłownie wszędzie… – wtrącam bezczelnie próbując, z dziennikarskiego obowiązku, nieco zbić z tropu mojego rozmówcę. Ale on się nie daje:
– Właśnie nie. W skali Europy mamy regres ptaków związanych ze środowiskiem wodnym. Jeśli chodzi o mewę śmieszkę, dość powiedzieć, że w latach siedemdziesiątych na terenie parku narodowego było 12 tysięcy par, obecnie jest ich 400. Wracając zaś do „parasola ochronnego” – wiele ptaków zakłada gniazdo w pobliżu kolonii mewy śmieszki właśnie. Tam czują się bezpiecznie, są jakby chronione przed drapieżnikami. W momencie, gdy pojawia się np. lis, podrywa się kilkaset ptaków, jest straszny jazgot, mewy zaczynają go przepędzać… Z waleczności mew korzystają na przykład perkozy dwuczube, krakwy, krzyżówki, czernice, płaskonosy. Gdy zabraknie kolonii mew, znikną lęgi również i innych gatunków.
O tym, jak wysłuchuję nietrafnej diagnozy dotyczącej moich spraw osobistych, żeby nie powiedzieć – intymnych
Jednak żadna krowa ani mewa śmieszka nie jest w stanie ochronić ptaków przed kolorowymi gigantycznymi potworami przesuwającymi się nad taflą jeziora. Mają wielkość kilku metrów i można je obserwować w wietrzne dni.
W Żarnowskach – wsi po wschodniej stronie jeziora Łebsko potwory występują najczęściej. Zwykle jest tam mnóstwo ptaków. Gdy potwory wydostają się z samochodów, by po chwili zawisnąć nad jeziorem, ptaki momentalnie się wynoszą.
Kitesurferzy. Dzielni mężczyźni w piankach ze swoimi „kajtami”.
Było ich dwóch na brzegu, kolejnych czterech fikało koziołki nad wodą, niesieni wiatrem i adrenaliną unosili się na wodzie i w powietrzu.
Ten wyższy, kawał chłopa, góra mięśni, miał na głowę czapeczkę z pomponikiem.
Ten mniejszy był bardziej wyrywny.
Najpierw cyknąłem kilka fotek. Przedstawiłem się, powiedziałem jak się nazywam i że „robię materiał”. Nie o kitesurfingu, tylko o parku narodowym. O tym, że zakaz uprawiania sportów wodnych jest tu notorycznie łamany. I że można słono zapłacić mandat za pływanie w tym miejscu, płoszenie ptaków, dla których ten brzeg jest ważny…
– Nic o tym nie wiedzieliśmy.
A po chwili, gdy już konsternacja minęła:
– Ch… ci w d…, ty pedale.
Ten w czapce z pomponem próbował uspokoić mniejszego krewkiego kolegę, a działo się to już za moimi plecami, gdy postanowiłem wycofać się taktycznie z tej konwersacji.
Swoją drogą, ciekawe, dlaczego ten właśnie aspekt mojej osobowości zainteresował wyrywnego kitesurfera. Mógłby odnieść się na przykład do mojej inteligencji, wyglądu, przekonań religijnych lub poglądów politycznych. Wybrał jednak orientację seksualną, czym zresztą trafił jak kulą w płot.
Zakończenie
Wracałem do domu rozbawiony całą sytuacją. Choć także zasmucony. Od przyrodników słyszałem, że w Żarnowskach, gdzie spotkałem miłośników „kajtów”, zobaczę mnóstwo ptaków. A nie widziałem żadnego.
***