Tekst: Małgorzata Bronk
Zdjęcia: archiwum rodzinne
Po raz pierwszy tego lata udało nam się zorganizować spływ, zabierając nasze najmłodsze pociechy.
Załoga spływu to grupa nieformalna – znajomi i znajomi znajomych – w sumie 29 osób płynących w 11 dwuosobowych kajakach i w 7 „jedynkach”. Wśród nich: ośmioro dzieci, w tym nasze: jedenastoletni Kuba, ośmioletni Filip i dwuletni Staś. Ustaliliśmy, że mój mąż Andrzej weźmie „na pokład” Kubę i Stasia, ja zaś popłynę z Filipem.
Znajomi trochę nie dowierzali, że chcemy zabrać najmłodszego dwulatka i uznali to za małe szaleństwo, ale nas to nie przeraziło. Przecież zawsze można zrobić przerwę, ognisko, poganiać po lesie, nic nas nie goni, nie chcemy się stresować… To ma być dla nas wszystkich relaks. Ponadto Staś uwielbia wodę, czuliśmy więc, że będzie zachwycony.
Wraz ze znajomymi podjęliśmy decyzję, że pierwszą rzeką, którą spłyniemy, będzie Wierzyca od Nowej Kiszewy do miejscowości Górne Maliki.
Trasa nie należy do najtrudniejszych ale nie jest też monotonna, gdyż często zmienia kierunek i bywa zdradliwa.
Startowaliśmy z Nowej Kiszewy tuż przy sklepie „Na zakręcie”, tam też zrobiliśmy ostatnie zakupy (lody obowiązkowo dla każdego). Była sobota, przed jedenastą.
Początek trasy okazał się dość kręty, wąski i sporo nisko położonych drzew, często trzeba było chować się przed zwisającymi konarami drzew. O dziwo, Staś wykonywał wszystkie polecenia taty: na komendę „głowa na dół”, mały kładzie się w kajaku. Po jakimś czasie robimy pierwszy postój, w końcu trzeba się posilić. Zatrzymujemy się na łące, dzieciaki ganiają po trawie, koleżanka wyciąga z kajaka termos z kawą. Pomimo upału chętnie sięgamy po łyk małej czarnej. Po półgodzinnym rozprostowaniu nóg, ruszamy dalej.
Po kilku kilometrach dopływamy do pierwszej przenoski – w miejscowości Młyn w Starym Bukowcu.
W tym miejscu przyznam się, że razem z Andrzejem spływaliśmy tym odcinkiem Wierzycy trzy lata wcześniej. Wówczas w tym miejscu był mostek, za mostkiem zaś – miejsce do zwodowania kajaków.
Teraz wyszliśmy na brzeg celem zorientowania się, jak sytuacja wygląda. I okazało się, że po mostku pozostały zaledwie wbite w ziemię pale, a tam, gdzie wodowaliśmy kiedyś kajaki, rosły pokrzywy po pas. Ja co prawda byłam zdania, że można spróbować – wyśle się „jakiegoś chłopa”, żeby odgarnął pokrzywy i unieszkodliwił je, i zwodujemy jakoś nasze kajaki.
Całe szczęście, ze tego nie zrobiliśmy. Wyszła do nas miejscowa kobieta. Pani ta poinformowała, że nie ma sensu wracać w tym miejscu na rzekę, gdyż kawałek dalej napotkamy jakiś mur, który znowu zmusi nas do przenoszenia kajaków. Pokazała drogę – do przeniesienia ich mieliśmy przed sobą spory dystans, około 300 – 400 metrów.
Przyznam, że to był naprawdę spory wysiłek.
Na marginesie dodam słów kilka o kajakarskim oznakowaniu Wierzycy. Co prawda, znaków było więcej niż przed trzema laty, ale w tym akurat miejscu – w Młynie w Starym Bukowcu, były dość nieczytelne. Nikt z nas nie odczytał ich właściwie, dopiero miejscowa pani nam wytłumaczyła, co należy zrobić, gdzie zanieść kajaki.
Podczas przenoski wszystkie dzieciaki dzielnie pomagały, chwytając wiosła. Staś z butelką wody pod pachą też dzielnie dreptał za resztą brygady.
Dalej rzeka robiła się coraz to szersza co pozwoliło na „pływanie w parach” i ploteczki, tudzież nawiązały się nowe znajomości pomiędzy dzieciakami, które płynęły po raz pierwszy. Z uśmiechem na twarzy słuchałam wymiany szkolnych doświadczeń mojego Filipa i Mai (córka koleżanki), oboje ukończyli pierwszą klasę. Od tej pory nie mogłam za daleko odpłynąć, bo przecież dzieciaki chciały pogadać.
W tak wesołej atmosferze wpłynęliśmy w pierwsze zabudowania w Starej Kiszewie, gdzie mieliśmy „zabukowany” nocleg na polu namiotowym u pewnego gospodarza, właściciela firmy Czółenko, która również organizuje spływy.
Po upalnym dniu pogoda nagle zaczęła się zmieniać, nadciągała burza. Zaczęliśmy więc rozkładać namioty i udało się, przed pierwszym deszczem wszystko było gotowe.
Właściciel posesji udostępnił nam starą stodołę wyposażoną w stoły i ławki, więc swobodnie mogliśmy zjeść kolację. Pogoda i tak nas oszczędziła, po pierwszym urwaniu chmury przejaśniło się. Chłopaki rozpalili ognisko i przy nim spędziliśmy resztę wieczoru.
Poranek powitał nas pięknym słońcem. Śniadanie i kawa na łonie natury, dzieciaki grające w piłkę, zero pośpiechu, pełny relaks! No ale cóż, czas się zbierać, rzeka czeka i … Staś również zaczął się niecierpliwić i wraz z bratem próbował przeciągnąć kajak w stronę brzegu.
Dość sprawnie się wodujemy i ruszamy. Przepływamy przez centrum bardzo zadbanej wsi i dopływamy do ruin zamku krzyżackiego w Starej Kiszewie, gdzie trzeba przenieść kajaki – to jedyna przenoska zaplanowana na niedzielne popołudnie. Ten odcinek rzeki jest dość szeroki, chodź miejscami napotykamy na przeszkody w postaci zwalonych drzew i niskie mostki.
Dzieciom humory dopisywały aczkolwiek moja „siła motorowa” czyli Filip, zbuntował się i postanowił nie wiosłować. No cóż, każdy ma czasem słabszy dzień. Na szczęście po pierwszym postoju i naładowaniu akumulatorów żelkami, synowi wróciły chęci i do końca spływu dzielnie machał wiosłem.
Kończymy spływ w Górnych Malikach, gdzie rozpalamy ognisko i pieczemy kiełbaski. Dzieciaki oczywiście w dalszym ciągu pełne energii kąpią się przy brzegu rzeki. Gdy nadjeżdża samochód po kajaki, i czas się żegnać – zarówno z uczestnikami spływu, jak i piękną przyrodą.
Wracamy do domu dumni, że udało nam się wspólnie, w komplecie spędzić weekend z dala od miasta, hałasu, sobotnich zakupów i krzątaniny w domu.
Już planujemy kolejny spływ.