Wyruszyłem na szlak bez śniadania. Było wcześnie rano, spieszyłem się, chciałem już być na trasie. Wrzuciłem tylko do plecaka niezbyt świeżą kiełbasę z owadziego marketu i batona, znanego z tego, że bez zjedzenia go człowiek nie jest sobą, tylko podstarzałą gwiazdą oper mydlanych.
Była ósma rano, kiedy wyruszałem.
Baton schodzi o dziewiątej, i jakoś nie jest w stanie odżywić stu kilogramów mięśni żwawo poruszających się z Połęczyna w stronę Szymbarku.
Na jednym z przystanków zaglądam do plecaka w poszukiwaniu kiełbasy. Nie. Nie ma mowy. Prędzej zejdę tu z głodu niż tknę ten niezbyt świeży rarytas.
Idę więc dalej.
Posilam się owocami po drodze, ale…
Jeśli znany na całym świecie baton nie poradził sobie z burczeniem mojego brzucha, to tym bardziej poziomki nie dadzą rady. Leżę w trawie i zastanawiam się nad bilansem enrgetycznym. Czy więcej energii tracę na sięganie po poziomki niż zyskują z ich konsumpcji? Czy mi się to opłaca?
Potem idę przez las, przez miejscowość Kaplica, i żywię jedną wielką nadzieję: że jak zwykle pod wejściem na Wieżycę będzie stał pan Kaszub ze swoją kozą, i sprzedawał ser.
Po trzech lub czterech godzinach marszu (głód sprawił, że miałem majaki i straciłem poczucie czasu, słaniałem się na nogach) dotarłem do parkingu pod Wieżycą, a tu – a jakże, stoi pan Kaszub. Sprzedaje swoje kozie rarytasy.
Wiedziony nadzieją na pożywny posiłek, podchodzę, wskazuję na plastikowe pudełeczko, pytam sięgając po portfel:
– Po ile?
– Osiemnaście.
Najpierw myślałem, że się przesłyszałem. Niewielkie plastikowe pudełeczko wypełnione białym serem. Osiemnaście złotych. Ale postanowiłem nie dyskutować. Otworzyłem portfel i z osłupieniem stwierdziłem, że nie mam tam żadnego banknotu. Same drobne.
– Nie mam tyle.
Spojrzał na mnie uważnie. Przyglądając mi się zapytał:
– A serek do domu czy na na miejscu?
– Na miejscu! Wie pan jaki głodny jestem? Od Połęczyna idę, nic w ustach nie miałem od rana (skłamałem – miałem batona).
– A ile pan masz?
Liczę drobne.
– Jedenaście.
– Daj pan jedenaście. I jeszcze chlebka dołożę, proszę – powiedział kładąc kromkę chleba z ziarnami na pudełko z serem. Tłumaczył: – Głodnych nakarmić. Tak jest napisane, nie? Bóg tak każe, to ja tak robię. Proszę, smacznego, jeśli pan głodny, to da mi pan ile może, i będzie dobrze. Głodnych nakarmić. Tak jest napisane… – i powtórzył te słowa, jak mantrę, trzykrotnie.
Chwilą później pałaszowałem na ławce obok aż mi się uszy trzęsły. Nawet nie wiem, czy był smaczny, chyba tak.
Pan Kaszub dojrzał u mnie aparat fotograficzny.
– Ja tez mam – i tu padła jakaś nazwa, ciąg cyfr, pan Kaszub szukał we mnie fachowego rozmówcy na tematy elektroniczno-fotograficzne. Z przykrością nie potrafiłem sprostać postawionemu przede mną zadaniu. Niezrażony mówił dalej:
– I fotografuję sobie wszystko w nocy.
– A co pan w nocy fotografuje?
– No… Wszystko, co lata.
– A co lata w nocy?
– No… Nic nie lata.
I tak sobie gawędziliśmy, a ja opędzałem się od ataków kozy, która okazała się być wściekłą kozą. Wścieklizny dostawała na widok posilającego się turysty. W leśnej ciszy rozbrzmiewała muzyka, którą sobie Pan Kaszub puszczał ze smartfona. Rozprzestrzeniał się zapach kawy, którą Pan Kaszub parzył w metalowym kubku na kuchence turystycznej.
Potem jeszcze podejrzałem, jak oferuje ser przechodzącym tędy na Wieżycę turystom. Niektórzy chcieli się targować. Pan Kaszub raczej nie spuszczał z ceny.
– Osiemnaście! – mówił do tych, którzy całymi rodzinami wysiedli przed chwilą z samochodów i niespiesznie, spacerowym krokiem zmierzali ku punktowi widokowemu, ciekawie przyglądali się jego kramikowi.