Tę historię opowiedziała mi moja cioteczna siostra, Ewa, twórczyni najsmaczniejszych drożdżowych ciast na świecie. Rzecz działa się w Kczewie, rodzinnej wiosce mojej mamy, a Ewa miała wtedy około 5 lat. W tamtym czasie Ewa wraz z rodzicami i dziadkami mieszkała w rodzinnym domu mojej babci Konrady. Wiadomo jak to jest, kiedy mieszka się z własnymi rodzicami. Dzieci uwielbiają lwią część dnia spędzać z dziadkami, bo zawsze coś ciekawego się dzieje. Tak też było z Ewcią. Kiedy już znudziły jej się zabawy z młodszym bratem Darkiem, gnała do babci, podpatrzeć, co ta robi, czasem coś pomóc, czasem nauczyć się czegoś nowego, czasem posłuchać babcinych bajek, czasem z dziadkiem za rękę pójść do sąsiadów na śliwki, ale najczęściej coś dziadkom spsocić, bo ancymonkiem nasza Ewunia była nieprzeciętnym. Tego dnia babcia zajęta była w kuchni pichceniem tytułowego bónka, więc niewiele czasu poświęcała wnuczce, co powodowało, że mała tym bardziej, za wszelką cenę, starała się skupić na sobie babciną uwagę. To prosiła o coś do jedzenia, to znów kręciła się babci pod nogami, to ciągnęła babcię za spódnice, a to znów piszczała tak głośno, że babcia o mały włos nie ogłuchła. Biedna babunia nie mogła się od niej opędzić, a zależało jej, by jak najszybciej ugotować potrawę, ponieważ zbliżało się południe, czas obiadu na Kaszubach, czyli tak zwanego pôłnia, i niedługo dziadek miał wrócić z pola. Kiedy już nic zdawało się na babcię nie działać, nasza Ewunia nagle gdzieś przepadła. Babcia z ulgą pomyślała, że wreszcie w spokoju dokończy gotować coraz bardziej opóźniony obiad, lecz wtem, spod stołu dobiegł ją jakiś dziwny szmer, a potem miauczenie – „Miauuu!” – odezwał się kot. „Miauuu, Miaaauuu!” – zakwilił raz jeszcze. „A co ty tutaj, kocie, robisz?” – powiedziała do siebie po cichu. „A poszedł mi z chałupy na podwórze!” – zaintonowała już głośniej. „Miaaauuu!” – usłyszała znów babcia. „Sio! Sio mi stąd!” – zaoponowała ponownie, ale kot ani myślał się ruszyć i w proteście, uparcie pomiaukiwał. Tego już było za dużo, miarka się przebrała i cierpliwość babci się skończyła. Jak nie wzięła miotły i jak nie krzyknęła – „Już ja cię, kocurze, wykurzę, poczekaj no tylko, zaraz cię miotłą pogonię, to natychmiast wrócisz na obejście!”. I kiedy zaczęła szybko podążać w kierunku nieszczęsnego kota, nagle, jak prawdziwy filip z konopi, spod stołu, z wrzaskiem, wyskoczyła Ewa – „Babcia – ja!”, „Babcia – ja!’ – tylko te dwa słowa wydobywały się z jej ust. W sekundzie babcia zaczęła zanosić się śmiechem, a za krótką chwilę dołączyła do niej i Ewcia. Okazało się, że babcia już po pierwszym miauknięciu zorientowała się, kto siedzi pod stołem, jednakże postanowiła udawać, że nic nie wie, by zobaczyć, jak zareaguje wnuczka. A wnusia – ladaco, wzięła babcię na serio i ze strachu, że babcia zacznie ją, czyli „nibykota” wyganiać miotłą, aż się zapowietrzyła i zamiast krzyczeć „Babcia, to ja”, wydobyła z siebie tylko dwa słowa: „Babcia – ja!”. I babcia, i wnuczka potem jeszcze niejednokrotnie wspominały tę historię, śmiejąc się przy tym do rozpuku. Jak widać nasza babcia Konrada miała świetne poczucie humoru, skoro spłatała wnuczce takiego figla.
Danie na zdjęciu przyrządziła moja mama. Niestety, nie zdążyłam zrobić ujęcia, zanim mój ojciec pochłonął mięso, którego mama nie obiera z kości (jak w przepisie) i nie dodaje do fasoli. U nas jest ono pałaszowane oddzielnie.
Składniki:
- 200 g fasoli białej perłowej
- 18 żeberek wieprzowych
- marchewka
- pietruszka
- por
- kawałek selera
- ziemniaki (opcjonalnie)
- ziele angielskie
- listek laurowy
- majeranek
- sól i pieprz
- ocet
- cukier lub miód
Fasolę namaczamy przez noc. Na drugi dzień gotujemy ją do miękkości. Do garnka wrzucamy mięso, włoszczyznę oraz przyprawy. Zalewamy wodą i gotujemy. Pod koniec gotowania dodajemy ziemniaki. Kiedy żeberka będą miękkie obieramy z kości. Fasolę, mięso i warzywa łączymy i zalewamy odcedzonym wywarem. Dodajemy odrobinę octu dla kwaśnego posmaku oraz cukru lub miodu dla słodkiego. Doprawiamy solą i pieprzem, dusimy na wolnym ogniu by osiągnąć gęstą konsystencję.
.