Czerwona Księga Dźwięków

Archeologia dźwięków. O cały ten zgiełk bezpowrotnie został utracony.

Wieczorem nad łąką pojawiła się mgła. Wygłuszyła krajobraz.

Hamak, obciążony moim zamyślonym ciałem, skrzypiał pocierając karabińczykiem o metalowe kółko zamontowane do belki przy dachu.

Myślałem sobie o archeologii dźwięków. O całym tym zgiełku, który odszedł w niepamięć, a który wciąż kojarzy się z tak zwaną wiejską ciszą.

Nucąc stare ogniskowe szlagiery doszedłem do wniosku, że:

We mgle nie zaturkoce już żadna bryka.

Nie będzie słychać bicia dzwonów w przedwieczorny czas.

Żaden św. Mikołaj nie opowie, jak tu było, jakie pieśni śpiewano.

Bo nie ma już metalicznego, miarowego powtarzającego się stuk-stukotu, klepania kosy. Ani zgrzytu łańcucha przy studni. Rzadkie są już odgłosy: tarcia drewna o drewno, drewna o metal, drewna o kamień, metalu o kamień. Ostrzenia kosy. Młócenia, siekania, rżnięcia, piłowania. Wymarło nawoływanie podczas pracy w polu, i śpiew.

Trzeba sformułować i ogłosić Polską Czerwoną Księgę Dźwięków i objąć je ścisłą ochroną gatunkową, jak salamandry i świstaki.

Dzięki Bogu jeszcze od czasu do czasu krowa zamuczy i kogut zapieje. Gatunki reliktowe.

***

Tak sobie myślałem bujając się na hamaku i wsłuchując się w mgłę. I myślałem sobie jeszcze, że większość tych wymierających dźwięków zastąpił jeden, wszechobecny dzisiaj, zarówno na wsi, jak i w mieście. Wszystkie odgłosy oznaczające niegdyś ludzki mozół, pot, wysiłek, zastąpił on, super wydajny i ekstra uniwersalny – warkot silnika. W różnych odmianach. Traktor, osobówka, dostawczak, terenówka. Młóckarnia w stodole, piła tarczowa na podwórku albo pilarka – ciężka, spalinowa, w dłoni. Kosiarka, podkaszarka albo spalinowa kosa, Stihl na przykład, ileśtam decybeli zapisanych na plastikowej obudowie.

Tak sobie myślałem o tej tak zwanej wiejskiej ciszy, o której ostatnio słyszałem tak wiele.

Tymczasem mgła stłumiła wszystko. Uśpiła ludzkość i jej napędzane benzyną lub prądem warkoczące nieustannie zabawki.

Wtedy ją dostrzegłem. Stała w budyniu mgły.

sarna

Sąsiadka, która mieszkała od jakiegoś czasu w zagłębieniu terenu pod górką, wystawiła swoje wielkie uszy i wyglądała trochę jak przerośnięty zając. Patrzyliśmy na siebie, trochę jak mieszkańcy sąsiednich planet, trochę jak dobrzy znajomi. W końcu postanowiła oddalić się swoim sarnim podskokiem w stronę drogi. Czyniła to niespiesznie. Pomyślałem, że wygląda na strasznie spasioną.

Następnego dnia obudziłem się bardzo wcześnie. Po mgle nie było już śladu.

Znowu dostrzegłem te uszy, tym razem wystawione spomiędzy traw.

Stanęła przypatrując mi się. Obejrzała się za siebie. Za nią, na chybotliwych patykach kroczyło sarniątko. Urodzone w nocy, przed kilkoma godzinami.

A potem zaczęło padać, a potem przestało, i wyszło słońce i pokazała się tęcza, wielka, że takiej chyba nigdy w życiu nie widziałem.

tęcza***

Dzień później zobaczyłem ją znowu. Szła powoli, oglądając się za siebie. A za nią, nie jeden, a dwa koźlęta na długich tyczkach. Pewnie – wtedy, kiedy zobaczyłem sarnią rodzinkę po raz pierwszy, jedno z młodych koźlątek było słabsze, i rankiem po narodzinach, nie miało jeszcze dość siły, żeby ruszyć w świat. Kręcą się teraz we trójkę w pobliżu.

Mam nadzieję, że znajdą lepsze miejsce niż to tutaj, pójdą sobie gdzieś dalej od ludzi, którzy zjeżdżają do domków na weekend i koszą, podkaszają, wykaszają, wyrównują. Żeby było ładnie czyli równo. Warkoczą, wiercą, piłują całą sobotę. Żeby był porzadek.

***

W poniedziałek rano zaniepokoiły mnie tutejsze psy. Coś za bardzo kręciły się w pobliżu bagienka i zagłębienia pod górką. Wiedziałem, że dzień wcześniej tam właśnie schowały się młode koźlątka. Psy czegoś szukały w trawie machając podniecone ogonami.

Ale nie miałem czasu żeby pójść i je przegonić. Spieszyłem się potwornie do Gdańska, żeby zdążyć przed korkami. Załadowałem do bagażnika kosiarkę do trawy i piłę łańcuchową.

Muszę znaleźć jakiś zakład naprawczy, bo właśnie mi się popsuły: kosiarka – dziewięćdziesiąt sześć decybeli i piła – sto dziesięć decybeli.