To było pięć lat temu. Do mojego biurka podszedł jeden z nadredaktorów i oznajmił mi, że mam pisać teksty promocyjne. Każdy szanujący się dziennikarz w takim momencie czuje mdłości, a niektórzy nawet nie powstrzymują tego co ciśnie im się na usta, ale, że tak powiem, od wewnętrznej ich strony.
Nadredaktor, niezrażony chwilową moją niedyspozycją, ciągnął dalej; że do gazety będą dołączane mapy, takie dokładne, wojskowe, topograficzne, że co dzień jedna, i że trzeba będzie coś pisać codziennie (!), przez cztery tygodnie (!), o tym co na tej mapie jest – znaczy się o atrakcjach turystycznych.
Przemknął mi przez głowę obraz: jak siedzę w necie i zbieram informacje o zamku w Malborku, o Matce Boskiej Sianowskiej, o grotach w Mechowie i wydmach koło Łeby, jak próbuję przebrnąć przez masę wielce zajmujących informacji o muzeach, dworkach i parkach narodowych, opisuję kaszubskie widoczki i pejzaże…
Aż tu nagle zaświtała mi myśl śmiała, a w swej prostocie genialna.
– Dobra, ale wszystkie te miejsca odwiedzę. Osobiście. Przez cztery tygodnie będę jeździł po Pomorzu z tymi mapami i relacjonował to, co mnie tam spotka.
Odpowiedź nadredaktora była krótka:
– Pogadam z naczelnym.
Jak powiedział, tak zrobił. W ramach akcji promocyjnej, która zazwyczaj kojarzy się dziennikarzom z wcale niekaszubskim haftem, miałem zrobić sobie trzytygodniowy pracowity urlop w czerwcu.
***
A potem przyszło otrzeźwienie. A jeśli nie znajdę tematu do opisania? Pojadę, a tam nic się nie będzie działo? Nic, co warte byłoby opisania? Nikt takich tłumaczeń nie przyjmie. Codziennie będę musiał oddać tekst o mapie. Nie będzie zlituj się.
Byłem akurat świeżo po lekturze „Na tropach Smętka” Melchiora Wańkowicza. Przypomnę niezorientowanym: jeden z ojców polskiego reportażu wyrusza z córką w podróż po Warmii i Mazurach.
Postanowiłem więc wyruszyć z własną córką, w nadziei, że jakby nic ciekawego się nie działo, to będę mógł opisywać czterolatkę w podróży z ojcem. I jeszcze jedno: my też mieliśmy szukać Smętka, ale nie warmińsko-mazurską podróbkę, tylko oryginalnego, kaszubskiego diabła*.
– Chcesz małemu dziecku namieszać w głowie? Jeździć po Kaszubach i szukać diabła? Zwariowałeś? Sprezentujesz dzieciakowi jakiś horror, a wszystko po to, żeby mieć ciekawszy tekst do gazety?
Zabrzmiało to jak poważne oskarżenie. Poczułem się podle. Ale słowo się rzekło, odwrotu już nie było.
***
Dziś, po czterech latach, z przyjemnością zaglądam do tamtych tekstów.
Smętkowe – jak się okazało, były drzewa. W nich mieszka diabełek, razem ze świstakami, które robią szszsz i przeszukują pnie. Smętkowe były muchy, strażniczki dabelskich kamieni rozrzuconych po Kaszubach. Smętkowy był Kruk nad Skorzewem. I wiewiórka, która nam jednego razu towarzyszyła. Nawet wredne pokrzywy miały jakieś konszachty z diabełkiem. Natalia zaprosiła mnie do swojego, magicznego świata, w którym otaczająca rzeczywistość funkcjonowała w pełnej harmonii z diabłem. I pomagała nam w poszukiwaniach. Córka zaprosiła mnie do świata, który zewsząd zdawał się do nas uśmiechać.
Sam diabeł – Smętek, był, jak wiadomo, smętny. Ale dlaczego? Bo był samotny. Wszyscy się od niego odwrócili. Jedynie my – na całym świecie, nie baliśmy się i szukaliśmy go. I tak oto nasza podróż zyskała wymiar misji – pocieszyć smutnego diabełka, który jest przecież dobrym diabełkiem. To akurat było oczywiste. Natalia apriorycznie wręcz, od samego początku wierzyła w dobroć Smętka. Jak również i w to, że on cały czas nam towarzyszył, że zawsze był z nami, bardzo blisko.
***
Ostatnia noc tamtej podróży. Pisałem:
Zaniebieściło się niebo. Rozbiliśmy namiot – apartament z widokiem na ścianę lasu i czerniejącą w mroku sylwetkę wsi. Z kominem cegielni, wieżą kościoła i cieniami domostw. Nad dobytkiem ludzi na zachodzie pomarańczowiało słońce. Wysunęliśmy głowy z namiotu i leżeliśmy, czekając na pierwsze gwiazdy. Smętek, nasz dobry diabełek przyczaił się gdzieś niedaleko i wciąż nie chciał się nam pokazać.
– Ale te gwiazdy są malutkie – zachwyca się Natalia, zawinięta w śpiwór. Przerwała moje dumania. Rzeczywiście, pojawiły się dwie pierwsze zwiastunki nocy.
– Są daleko… – chcę tłumaczyć, ale Natalia ostatnio wszystko wie:
– Wiem, jak coś jest daleko, to jest małe, a jak coś jest blisko, to jest wielkie.
Leżymy.
– Ten diabełek, co go nie znaleźliśmy, on jest dobry prawda? – pyta po chwili przedszkolak.
– Tak uważasz?
– Tak, a myśmy go nie znaleźli, bo on nie chciał żebyśmy go znaleźli, wiesz?
– Ale był przy nas?
– Tak!
Reporterka uważa, że był z nami wtedy, kiedy samochód przeżył jazdę po dziurawej leśnej drodze. Wtedy, gdy myśliwi nie trafiali w nasz namiot. Dzisiaj, po całym dniu szarugi zabłysło słońce, teraz zaświeciły gwiazdy. To też jego sprawka.
– Też uważasz, że on był cały czas z nami? – kończy swój wywód Natalia. Nie odpowiadam od razu. Daję jej czas na przemyślenia.
Leżymy. Ktoś idzie polną drogą, dziwi się naszym głowom wystającym z namiotu.
– A ty jak uważasz? – odpowiadam pytaniem na pytanie.
Natalia już nic nie uważa. Śpi.
To jeden z tych momentów w życiu, których się nie zapomina nigdy. Dalekie gwiazdy, bliski nam diabełek, Natalia, leżąca tuż obok, śniąca o smutnym i dobrym Smętku. Pisałem wtedy, że wielka nauka płynie z tej podróży:
Że co blisko, to wielkie, choć całkiem małe.
***
Natalia ma już osiem lat, walczę jak mogę z tabletami, grami w telefonie i z Disney Channel z niebywale głupimi sitcomami. Takie czasy.
Ale jej brat – Szymon, ma dziś dokładnie tyle lat, co Natalia wtedy.
Opowiadam mu o Smętku. Ma swoją koncepcję:
– On jest smutny, bo nie chce być diabełkiem, ale jego szef mu każe być zły, a on chce być dobry, ale nie może.
I opowiadam mu również kaszubską legendę o wielkiej wojnie stolemów**, po której żaden z nich nie przeżył, że w swojej zapalczywości wszystkie się nawzajem wymordowały i dlatego dziś już ich nie ma. Choć podobno jeden przeżył, ale nie wiadomo gdzie teraz jest – dodaję od siebie, żeby było ciekawiej. Kończę tę historię, Szymon idzie na podwórko.
Słyszę jego głos:
– Wiesz i te stolemy, one zabili się wszystkie, i nie przeżył żaden jeden, wiesz? Ale mój tata mówi, że może jeden przeżył, i że może pojadę z tatą go poszukać, wiesz?
Wyglądam przez okno.
Lenka, starsza o rok patrzy ze zdumieniem na kolegę.
– Co? O co ci chodzi?
Nie rozumie, o czym Szymon do niej mówi.
***
Kiedy mówię znajomym, że zabiorę Szymona w podróż śladem kaszubskich demonów, nie tylko Stolemów, ale też innych fantastycznych postaci, różnych utopieńców, omamów i krośnięt, słyszę to samo, co przed laty. Że nie wolno dzieciom opowiadać strasznych historii, bo będą się bały.
Tak, jasne, trzeba je utrzymywać w przekonaniu, że świat jest różowy, jak świnka Peppa i kucyki Pony.
Dziś wiem, że gadanie o straszeniu dzieci to bzdura. Dzieci potrafią sobie świetnie poradzić ze strasznymi historiami. Pod jednym warunkiem: że ich świat – ten realny, straszny nie jest. Pod warunkiem, że czują się bezpieczne – w obecności taty, w ciemnym lesie, pod namiotem, pod gwiazdami. Wtedy diabełki i inne stolemy zawsze będą dobre. Bo dlaczego miałyby być złe?
***
*Smętek – diabeł kaszubski. Jest utożsamiany ze smutkiem, to taki „trapiduch”. Kiedyś powodował, że człowieka ogarniał niewytłumaczalny smutek i zwątpienie. Pisał o nim m.in. Aleksander Majkowski, który w „Życiu i przygodach Remusa” utożsamiał go z żywiołem niemieckim, germanizacją Kaszubów. Smętek (inaczej: „Smętk”) nie jest tylko postacią literacką, istnieje naprawdę – wszak wspominają o nim niektórzy autorzy słowników etnograficznych. Dziś jest szerzej znany głównie z twórczości Melchiora Wańkowicza („Na tropach Smętka”), który „poszukiwał go” na Warmii i Mazurach. Nie zmienia to faktu, że diabeł ten jest kaszubski z krwi i kości, ponoć mieszka na Łysej Górze, choć wciąż trwają spory – czy jest to wzniesienie koło Staniszewa, czy Gostomia (dziś znajdują się tam powojskowe bunkry, sceneria rzeczywiście nieco upiorna). Zasiada na tronie, królując nad wszystkimi kaszubskimi demonami i upiorami i ucztuje od czasu do czasu z kaszubskimi wiedźmami. Jedno jest pewne – Smętek nie jest już groźny jak kiedyś. Złagodniał. Miewa wyrzuty sumienia. Dziś jest bardziej złośliwy niż niebezpieczny. Może sprawić nieprzyjemnego psikusa, nic więcej.
** Stolemy – olbrzymy, które przed wiekami żyły na Kaszubach razem z ludźmi. Wyginęły, gdyż wybuchła wojna miedzy nimi, a zapierając się stopami o ziemię, ryły ją – stąd dziś na Kaszubach tyle pagórków. Były dobre dla ludzi, choć w jednej z legend córka stolema porywa gospodarza i cztery woły. Czyn ten spotyka się z oburzeniem pozostałych stolemów i stanowi zarzewie konfliktu. Kaszubi wierzyli (w Węsiorach spotkałem takich, co wierzą do dziś, ale byli z Trójmiasta), że liczne na Kaszubach kamienne kręgi i kurhany – miejsca kultu pochodzące z pierwszych wieków naszej ery i wczesnego średniowiecza to groby stolemów.
Źródło: Dziennik Bałtycki