1

Słońce deptało nam po piętach [FELIETON]

O skakaniu na główkę

Słońce deptało nam po piętach. Uciekaliśmy przed czasem, zanurzeni we własnych przestrzeniach, szykując się do snu nad jeziorem Wielkie Łąki, gdzie pomost i szuwary. Lato miało się ku początkowi. Sny były lepkie, a my głodni jak psy. Ukradzione i spieczone w ognisku młode ziemniaki nie mogły nas zaspokoić, a my nie bardzo jeszcze wiedzieliśmy czym jest zaspokojenie.

Pogubieni

Był początek lat dziewięćdziesiątych, byliśmy drapieżni i naiwni jak wszystko dokoła. Odkrywaliśmy pomarańczowe zboża w promieniach, smak coca-coli i taniego wina. Swoje ciała także odkrywaliśmy, z głęboko skrywanym przerażeniem, gdy spalone słońcem wysychały jak drewno pomostu, jak niczym ćmy upodabniały się do słojów i sęków.  Wąchaliśmy swoją organiczność budząc w sobie zwierzęta. I dalej, do upadłego skakaliśmy głową w dół. Tak bardzo chcieliśmy dorosnąć, żeby w końcu zamknąć w sobie to, co pod wątłymi mięśniami napinało żal do dorosłych, zajętych swoimi sprawami, rozkładaniem polowych łóżek na chodnikach i ratowaniem ojczyzny od komunistów. Tak jak wcześniej nie byliśmy gotowi na dzieciństwo, tak samo pogubieni byliśmy tuż przed dorosłością.

Wtedy ją ujrzałem, albo mi się tylko wydaje. Wszak tego rodzaju opowieści pisze się jak rozbudowane metafory. Stała gdzieś nieopodal naszego namiotu, może był to środek łąki, nitka miedzy, a może środek lasu, w każdym razie stopy miała bose. I tylko tyle mogę powiedzieć na ten temat. Była niedostrzegalna. Polimorficzna. Piękna i brzydka, stara i młoda, dobra i zła.

Rano zwijaliśmy biwak wciąż udając roześmianych nastolatków.

Nad jeziorem Wielkie Łąki, wciąż. Tato

Mijały lata. Słońce już nie raz  mnie dogoniło, kilka razy nawet znikło gdzieś za horyzontem. Ciało stawało się zwyczajne, już nie tak smukłe i bezbronne.  Ale zboże dalej, każdego lipca pomarańczowiało wieczorami.

Tęsknię za nią czasami. Ostatnio coraz częściej. Na przykład podczas czerwcowej burzy. A w zasadzie tuż przed nią, gdy ziemia nabiera powietrza milknąc przeraźliwie. Tęsknię za nią tuż po nawałnicy, gdy w końcu pachnąca wilgocią nabiera powietrza w umęczone płuca.

Czerwcowa niedziela, trzy dekady minęły od tamtej nocy z początku lat dziewięćdziesiątych, ponownie nad jeziorem Wielkie Łąki, na tym samym – prawdopodobnie, pomoście. Schnę na gorącym wietrze. Jak kiedyś, obserwuję skórę na zgięciu przedramienia, sęki i słoje.

Jestem. Wciąż. Istnieję. Bezokolicznikowo – bo wszelkie okoliczności faktu mojego istnienia stają się nieważne. Samo istnienie, którego dowodem jest gęsia skórka na ramieniu, jest na tyle zajmujące, że wszystko inne przestaje się liczyć. To uczucie wraca w takie jak ten wieczory, gdy słońce znowu depcze po piętach, skóra schnie, człowiek wciąż głodny jak pies, jak niegdyś, a skradzione ziemniaki w ognisku jakby wciąż nie mogły się dopiec.

A jednak jest inaczej niż kiedyś, jest jedna nowa okoliczność, która ma znaczenie, o której nawet nie śniło się przed trzydziestu laty. Dziesięcioletni syn pływa już całkiem nieźle, choć jeszcze nie powinien skakać na główkę. Ale z pewnością wkrótce się na to odważy. I będzie skakał, a ja go przed tym nie zdołam powstrzymać.

– Tato, skacz do wody!

Dostrzeżona przed trzydziestu laty, u progu dorosłości Matka Bosa – bo tak ją nazwałem, przychodzi na myśl. Latami zastanawiałem się, kim ona jest. Wszak ona dała odwagę by skakać i z wątłej masy uczyniła moje ramię silnym, przynajmniej na tyle by po kolejnym skoku odbić się od dna i utrzymać na powierzchni.

– No tato, skacz!

Bòrowô Cotka

Wtedy ją ujrzałem, bosą metaforę, a dzisiaj wielu ludzi wokół mówi o niej nieustannie. Różni opowiadacze mają wypełnione usta jej imieniem, odmieniają je na wszystkie przypadki, tak jakby tkwili w przekonaniu, że cokolwiek da się o niej powiedzieć, poza tym że jest. Jedni mówią, że ją chronią, ratują, zaś inni niszczą i unicestwiają. Że niby ma umrzeć. Że się dusi. A wszystko, co mówią, jest jałowe. Bo ona nie jest do mówienia. Ona jest. Do niczego. W samym byciu zawiera się cały jej sens. Można ją jedynie  poczuć, w zagięciu skóry na przedramieniu, w gęsiej skórce, w słojach i sękach. W istnieniu dziesięciolatka.

Matka Bosa, Matka Ziemia, Bòrowô Cotka.

– No tato! Długo ma czekać?

– Skaczę!

Plusk.