Odkłamać, co zakłamane. Pisarz czasem jest od gadania [FELIETON]

Odkłamać, co zakłamane. Pisarz czasem jest od gadania [FELIETON]

Okłamano nas siedemdziesiąt pięć lat temu i teraz trzeba to wszystko odkłamać

Jak człowiek napisze książkę, to się potem musi nagadać. I gada, gada, gada. Czasami gada w kółko to samo, bo musi odpowiadać na te same pytania. I fajnie w sumie, wcale nie narzekam. Wręcz przeciwnie. Cieszę się! Cieszę się, że moja książka nie przechodzi bez echa. Że ktoś chce o niej ze mną rozmawiać.

W ostatnim tygodniu rozmawiałem z dwoma dziennikarkami i jednym dziennikarzem – z Newsweeka, Gazety Wyborczej i Onetu. Wszystkie te osoby pochodziły spoza Pomorza i nie dysponowały szczególnie pogłębioną wiedzą o Kaszubach, czego zresztą nie ukrywały.

O czym rozmawialiśmy? Formuła takiej rozmowy jest ściśle określona – ktoś (dziennikarz) zadaje mi pytanie, a ja odpowiadam. O co pytają mnie dziennikarze z innych niż Kaszuby, części Polski?

Pytają o różne sprawy, ale – odnoszę takie wrażenie, najchętniej o polskość Kaszubów. O to, na czym polega kaszubska odmienność etniczna. O to czy Kaszubi są Polakami, jakimi Polakami, czy takimi samymi jak inni mieszkańcy kraju nad Wisłą. A jeśli innymi – to co ich różni od mieszkańców Mazowsza czy Podkarpacia? W sumie nic dziwnego, że takie pytania padają, bo przecież kwestie te poruszam w swojej książce.

Jest jednak coś, co zwraca uwagę. Zdziwienie moich rozmówców gdy słyszą, że ktoś może nie czuć się Polakiem, tylko Kaszubą. Albo że owszem, czuje się Polakiem ale w drugiej kolejności, bo w pierwszej jest Kaszubą. Dodam na marginesie, że żurnaliści, z którymi rozmawiam, to ludzie światli, tolerancyjni, otwarci na inność i inteligentni. A jednak się dziwią.

Wiem skąd bierze się to ich zdziwienie, znam to uczucie, że tak powiem – z autopsji. Sam go doświadczałem, jeszcze  trzy, cztery lata temu. Tożsamość kaszubska – złożona i skomplikowana, szczególnie jeśli spogląda się na nią z perspektywy historii XX wieku, nie jest łatwa do zrozumienia dla takich jak ja, Bosych Antków. Jak mówi dr Tomasz Rembalski w mojej książce: „żeby to zrozumieć, trzeba tutaj zamieszkać”.

Dlaczego tak trudno ją zrozumieć osobom z innych części Polski? Mam swoją teorię na ten temat. Po drugiej wojnie światowej znaleźliśmy się w etnicznym kotle, w którym władcy ówczesnych imperiów energicznie mieszali  przyrządami kartograficznymi służącymi do wytyczania granic. Wilniuki lądowały na Pomorzu, Lwowiacy na Śląsku, Łemkowie na Warmii, Mazurach i Kaszubach, mieszkający od pokoleń Niemcy byli wysiedlani – tak, żeby pamięć i słuch o nich zaginął. No i jeszcze Żydzi – ci, którzy cudem przeżyli Zagładę i chcieli wrócić do swoich domów… No cóż, lekko nie mieli. Potem udawaliśmy przez dekady, że ich już w Polsce nie ma. I tak dalej.

W tej sytuacji, żeby jakoś to wszystko propagandowo i ideologicznie ogarnąć, wymyślono że wszyscy jesteśmy tylko Polakami. T y l k o, bez dodatkowych atrybutów. Że wszyscy mamy to samo doświadczenie i wnukom będziemy opowiadać tę samą opowieść. Że kto stał za Niemcem ten zły, kto w partyzantce, ten dobry. Wszystko trzeba było uprościć, żeby się to nasze przesiedlone i pogubione społeczeństwo nie rozlazło ideologicznie, żeby je jakoś spoić i uspokoić, stworzyć grunt do zapuszczenia nowych korzeni, wszak w pewnym sensie w 1945 roku wszyscy wszystko musieliśmy zaczynać od nowa. Bo jeszcze, nie daj Boże, zaczęlibyśmy się tłuc między sobą.

I tak żyliśmy przez dekady w złudnym przeświadczeniu, że „wszyscy Polacy to jedna rodzina” – w sensie etnicznym. Współcześni Polacy, uczęszczający do PRL-owskich szkół, wyrośli w tym przekonaniu. A po 1990 roku nikomu szczególnie nie zależało, żeby tę nieprawdę odkłamywać. Szczególnie politykom na tym nie zależało. Wciąż mamy kategorię „prawdziwego” Polaka, który walczył z bolszewikami w 1920 roku, potem jego syn siedział w lesie z AK-owcami, jego wnuk i prawnuk obalali komunę. To takie polskie story. Nie ma w nim miejsca na opowieści „dodatkowe”, na jakieś Wehrmachty i podpisywanie niemieckich list narodowościowych.

Tak jest do dzisiaj. Wystarczy spojrzeć do podręczników historii, dla uczniów szkół podstawowych i średnich, żeby się o tym przekonać. Nie przeczytamy tam, że w czasie drugiej wojny światowej więcej obywateli II RP nosiło mundury Wehrmachtu niż działało zbrojnie w ruchu oporu.

Moi rozmówcy – skądinąd, jak napisałem wyżej, ludzie światli i inteligentni, wciąż – jak zauważyłem, mają problem z porzuceniem kategorii, które stały u podstaw ich wychowania obywatelskiego w latach osiemdziesiątych i późniejszych. Choćby chcieli, te kategorie w nich siedzą, jak w ogromnej większości Polaków. Piszę: „oni”, ale równie dobrze mógłbym napisać „my”. To nasze wspólne, pokoleniowe doświadczenie: ktoś nam wmówił, że żyjemy w jednoetnicznym państwie i narzucił uproszczoną wizję tego, co znaczy być obywatelem tego państwa.

Stąd właśnie to zdziwienie moich rozmówców, kiedy opowiadam o sprawach, które dla mnie dzisiaj – po kilku latach spędzonych na Kaszubach, wydają się oczywiste.

Mam nadzieję, że moja książka trafi do niekaszubskiego czytelnika, i wywoła to zdziwienie. Może nawet oburzenie.  Tak, niech czytelnicy z Warszawy, Krakowa i Łodzi się dziwią, niech zadają pytania.

A sami Kaszubi, a także Kaszubofile, do których – nie będąc etnicznym Kaszubą samego siebie zaliczam, niech opowiadają swoją historię po stokroć, nawet jeśli pytania „z Warszawy” będą im się wydawały niemądre, naiwne lub co gorsza – tendencyjne. Kłamstwa o jednoetniczności Polaków, wypowiedzianego przed siedemdziesięciu pięciu laty, nie da się odkłamać z dnia na dzień. Niech więc Kaszubi mówią – donośnie, odważnie i głośno, że etniczności może być wiele, że można być Polakiem, Kaszubą, Ślązakiem, Łemkiem i ciągle być Polakiem, albo nim nie być, jak kto woli, i w porządku, że przecież jakoś się ze sobą dogadujemy i jak dotychczas żadna katastrofa z tego powodu się nie wydarzyła i nic nie wskazuje, żeby się miała wydarzyć.

W końcu zdziwienie minie i skończą się pytania.

Edit:

To nie jest tak, że dziennikarze, z którymi rozmawiam zadają niestosowne, niemądre pytania, że się dziwią podwójnej etniczności i wykazują naiwnością, czy czymś w tym rodzaju. Nie! Jak napisałem, to ludzie otwarci, tolerancyjni i inteligentni. Świetnie mi się z nimi rozmawia. Ale we wszystkich nas – we mnie, ale i również w nich, jest to coś (wyczuwalne, choć nie zawsze werbalizowane wprost), co nazywam „zdziwieniem”. Uważam, że – jako pokolenie wychowane w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, ciągle mamy w sobie mit jednoetnicznej Polski. Siedzi w nas, jest obecny, nawet jeśli świadomie go odrzucamy. Mówiąc inaczej – tę wieloetniczność odkrywamy, często występując przeciwko temu, co nam wpojono. I o to chodzi.

Przepraszam wszystkich dziennikarzy – i nie tylko, których moim felietonem w jakiś sposób uraziłem.

***

Tomasz Słomczyński jest autorem książki Kaszëbë, wydanej nakładem Wydawnictwa Czarne.