Hermus - kaszubski demon, władca żmij i truciciel ludzi 10

Koronawirus w Mirachowie. Jak Bruno ratował Kaszuby [OPOWIADANIE PANDEMICZNE]

Ballada o Brunonie, który ratował Kaszuby przed zarazą

Ballada o Brunonie, który ratował Kaszuby przed zarazą

Otworzył oczy, a żmija, która zwykle na noc kryła się w jego włosach z tyłu głowy, wypełzła na czoło i z sykiem, radośnie przywitała dzień.

– Czego się tak cieszysz? – odburknął.

Hermùs był zły. Jego leniwa natura buntowała się przeciwko temu, co go teraz czekało. Tak zwany pracowity dzień. Czuł brzemię odpowiedzialności, czuł że powinien, ale… „Żeby mi się tak chciało, jak mi  się nie chce” – zacytował w myślach frazę z reklamy czegośtam.

Podniósł się na łokciu, a zaraz potem usiadł na mchu. Wypuścił gaz, co od razu zaowocowało pojawieniem się kłębowiska brudnoszarych larw gzu Dermatobiahominis pod jego tyłkiem. Postawił stopę, żeby się dźwignąć z mchu, i – jak zwykle, natychmiast między palcami u stóp wystrzeliły ze ściółki grzybki Psilocybe semilanceata. Dla poprawienia nastroju sięgnął po nie długimi nad wyraz palcami, i zerwawszy całą garść, wepchnął sobie do ust, oblizawszy brodę rozcapierzonym językiem.

Żmija, która teraz zwisała z jego szyi, odebrała to jako  zachętę do zabawy, nagłym ruchem ukąsiła go delikatnie w ucho, co  tylko dodatkowo go rozgniewało.

– Weź spierdalaj – mruknął, ziewnął, i poszedł w stronę zagajnika żeby się wysikać. Mglisty i deszczowy dzień, 12 marca 2020 roku, zapowiadał się dość obiecująco. Rano serwisy informacyjne podały informacje o 44 zakażonych koronawirusem. Jednak Hermùs, duch jadu i trucizny, na stałe rezydujący w Lasach Mirachowskich między Bączem a Kamienicą, nie cieszył się z tych wiadomości. Czuł, że dziś dopadnie go sam Czernik – z jednym pytaniem: skoro w całej Polsce tylu zakażonych, a ich liczba wciąż rośnie, to dlaczego tej zarazy jeszcze nie ma na Kaszubach?

No tak, Hermùs wiedział, że coś powinien z tym zrobić. To jego zakres powinności. Tylko, że mu się cholernie nie chciało, i nie za bardzo wiedział, od czego zacząć. Nie znał się na mikrobiologii. Trujący grzyb, roślina, jad żmii – proszę bardzo. A taki wirus? Skąd go w ogóle wziąć?

***

Bruno siedział na schodkach już od dobrych dwóch godzin, czyli od szóstej rano, od otwarcia sklepu w Mirachowie. Kończył trzecie piwo, a w kieszeni skończyła mu się gotówka. Cuchnął jak zwykle, wąs, bujny i szczeciniasty, żółcił mu się pod nosem jak zwykle. Jak zwykle też jego ubranie, cała postura i wyczuwalny, niezbyt wystudiowany entourage, to wszystko  wysyłało w świat jasny i precyzyjny przekaz: uwaga, menel.

Pił nie dlatego, że żona go rzuciła – a rzuciła, nie dlatego, że dorosłe dzieci nie chciały z nim gadać – a nie chciały, nie dlatego że jego dziadek służył w Wehrmachcie – a służył, ani też nie dlatego, że język kaszubski w zasadzie wyszedł z codziennego użytku – a wyszedł, o czym zresztą Bruno nie miał zielonego pojęcia. Nie było żadnego powodu, dla którego pił, poza tym jedynym powodem, że był alkoholikiem.

***

Często się spotykali pod wykrotem, to była ich miejscówka. Jako duchy, nie potrzebowali ani wygód, ani jedzenia, najważniejszy był święty spokój. Rzadko, bardzo rzadko zaglądali tu ludzie, czasem jesienią jakiś grzybiarz. Wtedy musieli się dematerializować, co nie stanowiło problemu, ale było nieco uciążliwe. A jeśli chodzi o jedzenie, to wystarczały im zazwyczaj psylocybki, których Niekarus i Bòtk regularnie nadużywali. Ich dostarczycielem, rzecz jasna, zwykle był Hermùs, który chętnie zrywał je spomiędzy palców u swoich stóp i częstował koleżków.  Tak też było i  tym razem.

Ci dwaj wyglądali bardzo podobnie. Na pierwszy rzut oka było widać, że coś z nimi nie tak. Dokładnie – z włosami mieli coś nie tak. Jakby Szopena podłączyć pod 220 volt i pofarbować na wściekły rudy. Piegowaci, szczerbaci, sepleniący. W dresach z ryneczku, adidasach, lekko napakowani, ale bez przesady. Czy byli braćmi? Nigdy się przed nikim do tego nie przyznali, zresztą u duchów pokrewieństwo nigdy nie jest oczywiste, tak jak nieoczywista jest odpowiedź na pytanie, skąd w ogóle duchy biorą się na świecie. Z pewnością, oprócz podobnej stylówy, braków w uzębieniu i rudych włosów, łączyło ich coś jeszcze. Powiedzieć, że mieli ADHD, to tak jakby nic nie powiedzieć. Siedzieli  teraz na pniu powalonego drzewa, jeden drgał jakby grając na perkusji, a drugi kontemplował podskakiwanie swojej lewej stopy. Wyglądali jak wulkan przed erupcją, jak kibole przed ustawką, jak mieszkańcy Kościerzyny przed otwarciem Media Expert.

Hermùs nie zwracał na to uwagi, przez setki lat ich przyjaźni zdążył się przyzwyczaić. Siedział nieruchomo nawijając powoli i melancholijnie żmiję na palec wskazujący lewej dłoni. Las szumiał, psylocybki zaczynały działać. Kolory się wyostrzały, gonitwa myśli nabierała rozpędu.

– I co, i co? – pytał Niekarus, duch swawoli i nieposłuszeństwa.

Bòtk, duch buntu, nieporządku i kłótni, nie przestawał grać na perkusji.

Hermùs intensywnie myślał, aż komary zaczęły mu się wybudzać ze snu w prawym uchu.

– Nie wiem. Trzeba by było kopnąć się tam gdzie, nie wiem… Do Poznania? Tam będzie najbliżej do tego wirusa? Czy do Ostródy bliżej? Chyba do Ostródy.

– A jak tam dojedziesz, to co zrobisz?

– Pójdę do szpitala, wytrę się w jakieś tam… nie wiem. Znajdę chorego jakiegoś i powcieram się w niego i przyniosę na sobie. 

– Ale wirus może zginąć po drodze. Zresztą go nie widać, i nawet nie będziesz wiedział, czy go masz.

– Ano nie widać. Ale może się uda.

– Lipa z tego będzie, mówię ci. Trzeba by jakoś tak wiesz… Bardziej tego.

– Czego bardziej?

– Naukowo jakoś bardziej. Że probówkę jakąś, wiesz, przywozisz, z labotarium, wiesz, rozlewasz tu gdzieś, nie? Kumasz?

– Skąd ja ci probówkę wezmę?

– No nie wiem, trzeba pomyśleć. Z labotarium.

– Jo, z akwarium. Ty to jesteś głąb. Laboratorium!

– No mówię, labotarium. O co ci chodzi?

– Eee tam – Hermùs machnął ręką zdając sobie sprawę z tego, że pewnych deficytów nie da się nadrobić jak ktoś ma 1500 lat i wychowywał się w czasach tak zwanych przedchrześcijańskich.

Siedzieli tak w wietrzny poranek, a wykrot chronił ich przed dmuchawicą, nieco również przed deszczem. Choć ani wiatr ani deszcz im – jako duchom, nie przeszkadzał. Wokół, w gęstej świerczynie, przycupnęły sikory, a spod gęstwiny łypał na nich podejrzliwie stary lis. Nagle czmychnął lis, zerwały się sikory. Zwierzęta jako pierwsze wyczuły nadchodzących. Choć w przypadku opisywania czynności wykonywanych przez duchy, czasownik „chodzić” jest dość umowny i nieprecyzyjny.

Czernik pojawił się nagle przed nimi. Miał na sobie sutannę.

– O ja pierdolę – mruknął pod nosem Hermùs, a wulgaryzm ów stanowił komentarz do kabotyńskiego dość usposobienia Czernika, który lubił przebierać się i odgrywać szopki, bynajmniej nie bożonarodzeniowe.

Duch znany z kaszubskiej epopei, wzniósł tymczasem dłonie na wysokość twarzy, rozłożył je w geście, który nie wiadomo co ma znaczyć, i rzekł głosem proboszcza z Sanktuarium Matki Bożej Królowej Kaszub w Sianowie:

– Duchu, zstąp do mnie i wytłumacz się.

Hermùs nie bardzo wiedział, co ma zrobić, jak „zstąpić”, co tylko wzmogło jego irytację. Wstał więc przybierając wygląd lichy i durnowaty, zgodnie z dawną wytyczną. Na szczęście Czernik spuścił z tonu. Znormalniał.

– Jak zwykle, Hermùs, jak zwykle. Nieudacznik z ciebie, dupa wołowa. Wszystkie duchy w całej Polsce, twoi odpowiednicy na Mazowszu, na Śląsku i w Beskidach, urobieni są po pachy, roznoszą koronawirusa, dwoją się i troją, a ty? Ty masz na to wywalone. Śpisz sobie i wpierdzielasz psylocybki. A robota leży.

– Ja…

– Stul pysk – Czernik wrócił do swojego, chrapliwego głosu. Spoglądał na niego nienawistnie czarnymi oczami znad czarnej sutanny i spod równie czarnego biretu. – Masz tu kogoś do pomocy.

W tym momencie zmaterializował się kolejny duch. Zupełnie niepozorny. Ubrany nijak, i nijak nie wyglądający. Duch, który mógł się przydarzyć każdemu.

– To Tarón, duch nieszczęśliwego wypadku – kontynuował Czernik. – Ma coś ze sobą.

Czernik spojrzał wymownie na Taróna, a ten wyciągnął fiolkę z wewnętrznej kieszeni marynarki, która równie dobrze mogła być swetrem albo damską garsonką. Uśmiechnął się przy tym tak, jakby się nie uśmiechnął, tylko zapłakał. Trzymał przed sobą szklane naczynie tak jakby chował je za sobą.

– Macie tu koronawirusa. Z Warszawy, z labora… tego.. rum…

– Laboratum – wtrącił Niekarus.

– No właśnie. Z samiutkiej stolicy.

Hermùs, jako duch starokszubski, z podejrzliwością spojrzał na naczynie, które trafiło tu z Warszawy. Ale nic nie powiedział.

– To ja znikam, a wy… – Czernik zawiesił teatralnie głos i spojrzał w stronę pnia, na którym siedzieli znieruchomiali na ten moment Niekarus i Bòtk. – Ruszajcie do ludzi i w końcu zróbcie z tego użytek.

***

Bòrôwa Cotka zdematerializowała się na samym skraju lasu. Nagle zniknęła jej czerwona sukienka, wianek z szyszek i cała jej poczciwa postura żwawej staruszki. Mijając mokradła, na których zagościły już pierwsze żurawie, skinąwszy im przyjaźnie na powitanie, zbliżała się do sklepu w Mirachowie. Nie była sama. Tuż obok jej głowy unosiła się w powietrzu Pòkùsa. Przybrała postać pajęczej nici.

– Proszę cię, zrób to dla mnie – powiedziała Cotka.

– Niech będzie – pisnęła pajęcza nić.

Śpiącego na schodkach Brunona dostrzegły z daleka. Po chwili Cotka wciskała mu stuzłotowy banknot w dłoń, a Pòkùsa, wślizgiwała się do jego ucha. Wychynęła jednak na chwilę na zewnątrz.

– Zapytam, z czystej ciekawości. Po co mu to? Nie boisz się, że wykituje?

– Nie wykituje. Nie wypije tego – zaśmiała się pod nosem Cotka.

– Nic nie rozumiem – odparła nić.

– Nie szkodzi. Ja też nie mam pewności, ale intuicja mi podpowiada, że coś się dzisiaj w mirachowskim sklepie wydarzy.

***

Cztery duchy szybko podążały do Mirachowa. Z przodu Tarón, niby sunął, a jakby stał w miejscu. Za nim człapał Hermùs, a z każdym krokiem spomiędzy palców jego stóp wyrastały grzybki halucynogenne. Pochód zamykało dwóch dresiarzy, krocząc szeroko, bujając ramionami, popychając się nerwowo i spluwając raz po raz.

***

Bruno obudził się czując ogromną pokusę wypicia czegoś mocniejszego. Naprawdę mocnego. Gdy to pomyślał, nagle ujrzał w ręku banknot stuzłotowy. Nie wiele myśląc ruszył do sklepu.

Nie mógł ich zauważyć między półkami. Byli zdematerializowani. Głośno  – choć niesłyszalnie dla ludzi, zastanawiali się, gdzie rozlać tę odrobine płynu, który Tarón trzymał w fiolce. Hermùs wskazał ręką półkę ze środkami czystości, na której stał ostatni ośmiopak papieru toaletowego. Tarón niewiele się namyślając wylał zawartość fiolki na foliowe opakowanie.

Do sklepu weszły dwie panie w beretach, jedna po drugiej. Pòkùsa, która w głębi sklepu stała w ukryciu z Bòrôwą Cotką, nie mogła się oprzeć pokusie, żeby zaszczepić w paniach pokusę, i nagle ruszyła w ich stronę. Gdy wślizgnęła się do ucha jednej, a zaraz potem drugiej, te nagle rzuciły się w stronę papieru toaletowego.

Szczęśliwy Brunon wracał od lady z flaszką w dłoni. Uśmiechał się szeroko.

Dwie panie sadziły wielkimi susami przez sklep, gdy nie wytrzymali Niekarus i Bòtk – dwa duchy swawoli, nieposłuszeństwa i kłótni. Nie potrafili przepuścić nadarzającej się, tak doskonałej okazji do wywołania małej awantury. Wniknęli w ciała obu pań, co spowodowało ledwo zauważalne, choć wyraźne, nagłe ich szarpnięcie. Panie, odpychając się wzajemnie, uczepiwszy się swoich beretów, rzuciły się wściekle na papier toaletowy. Na ich drodze jednak, przez przypadek pojawił się Bruno.

Kobiety, zapalczywie ze sobą walcząc, pchnęły Brunona na półkę.

Butelka spirytusu wyślizgnęła mu się z dłoni.

Tarón wrzasnął wściekle.

Bòrôwa Cotka zachichotała radośnie.

Hermùs zaklął.

Flaszka, uderzając o półkę, roztrzaskała się. Spirytus chlusnął szerokim strumieniem na foliowe opakowanie ośmiopaku – dokładnie w to miejsce, gdzie znajdowała się zawartość przywiezionej z Warszawy fiolki.

Widząc to Bruno jęknął przeraźliwie. Z oczu popłynęły mu łzy.

– Jak zwykle wszystko żeście spieprzyli – gdzieś z oddali zagrzmiał głos Czernika.

 

Inspiracją dla stworzenia sylwetek kaszubskich duchów była książka Aleksandra Labudy „Bogowie i duchy naszych przodków”.