Niebieskie, puchate i tajemnicze zwierzę wyprowadzi nas na manowce ducha. Cudne manowce – jak pisał poeta. Musimy tylko pozwolić mu się uwieść.
„Kot niebieski” – druga powieść Martyny Bundy przedstawia Kartuzy jako miejsce szczególnej mocy, można rzec – graniczne. To przestrzeń – rozumiana w sensie dosłownym i duchowym, w której to, co materialne, łączy się z tym co duchowe i transcendentne. Zresztą autorka wyraźnie postuluje, by odrzucać taki podział, do którego jesteśmy przyzwyczajeni. Wówczas kartuski klasztor będzie po prostu miejscem, w którym rzeczywistość spełnia się i jednoczy we wszystkich wymiarach – zarówno poprzez uniesienia duchowe, jak i brutalne tortury miejscowego kata, poprzez morderstwo w klasztornej kuchni, narodziny w wiejskiej chacie, walkę ze szczurami w więziennej celi, jak i zdolność bilokacji i lewitacji wynikającą z uniesień natury religijnej.
Książka to niepokojąca. Nie daje spokoju również po jej przeczytaniu. Dla Kartuz zaś to wyjątkowy prezent. Martyna Bunda brawurowo i bez cienia kompleksu wprowadza nasze miasteczko do świadomości Polaków (i nie tylko – jej powieści tłumaczone są na obce języki). Trudno oprzeć się wrażeniu, że właśnie na naszych oczach powstaje współczesny, choć wsparty o przeszłość, mit Kartuz – miejsca duchowej mocy, w którym dawny klasztor z surową regułą zajmuje miejsce centralne.
Gdyby nie fakt, że jestem mieszkańcem Kartuz, po lekturze „Kota niebieskiego”, chciałbym tu przyjechać, z książką w ręku, by spróbować przejść się wzdłuż jeziora, jak powieściowa Alma, Mestwin, Joanna, Rajnold czy Idem, poczuć tę moc, odetchnąć powietrzem wysyconym transcendentną, metafizyczną aurą.
Martyna Bunda, dziennikarka i reporterka urodzona i wychowana na Kaszubach – w Kartuzach. Od wielu lat związana z tygodnikiem „Polityka”. W 2017 roku ukazała się jej pierwsza powieść „Nieczułość”, której akcja rozgrywa się we wsi leżącej obok Kartuz. Książka została uznana za jeden z ważniejszych debiutów literackich – otrzymała Nagrodę Literacką Gryfa, Pomorską Nagrodę Literacką i została nominowana do Nagrody Literackiej Nike. Druga powieść – „Kot niebieski”, ukazała się we wrześniu 2019 roku. Akcja powieści rozgrywa się w Kartuzach, na przestrzeni 700 lat – od czternastego wieku do lat siedemdziesiątych wieku dwudziestego.
***
Z Martyną Bundą rozmawia Tomasz Słomczyński
Skąd wzięłaś niebieskiego kota?
One są na Kaszubach! Od niego zaczęła się ta książka. Mojej przyjaciółce w Borowie urodziły się kocięta. Pięć było zwykłych, a jeden był właśnie niebieski… Jest taka legenda, która mówi, że hodowali je kartuzi, że one się kręciły wokół klasztoru. Rzeczywiście, te koty rodzą się co jakiś czas na Kaszubach. Gdzieś musi być ten gen, który koduje nie tylko kolor futra, ale też fakt, że te koty są większe, że mają specyficzne cechy w zachowaniu. Miałam obsesję na jego punkcie. Zaczął chodzić za moją córką, zachowywał się bardzo specyficznie. To jest piękne, wielkie zwierzę, ma grube, miękkie futro, i co jakiś czas przychodzi na świat na Kaszubach. Słyszałam, że w Dzierżążnie też ktoś niedawno wyciągnął takiego kota z krzaków.
Kot kartuski – to jest tylko legenda?
Nie, to jest rasa, zarejestrowana i opisana, że tak powiem – oficjalnie. Podobno koty te były hodowane w klasztorach kartuzów we Francji, choć nie ma żadnych jednoznacznych dowodów na to.
W powieści pełni on funkcję metafory.
Oczywiście. Ktoś w jakiejś recenzji napisał, że jest to metafora idei, która się do człowieka przywiązuje, jakiejś obsesji, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. I tak zaplotłam fabułę powieści o tego kota właśnie.
Zaplotłaś też o miejsce w Kartuzach – oprócz samego klasztoru, jest to Jastrzębie Wzgórze. Zdradzasz miejsce, w którym ono się znajduje – to tam, gdzie dzisiaj stoi dom Aleksandra Majkowskiego. Wymyśliłaś tę nazwę?
Prawdziwe Jastrzębie Wzgórze znajduje się troszkę dalej, w stronę szpitala. Jest to nazwa kompletnie nieoficjalna. Kiedyś moja mama dogrzebała się informacji, że tam było miejsce kultu pogańskiego. Pożyczyłam sobie tę nazwę. Czasami nazwa miejsca tworzy ci miejsce. Z imionami jest podobnie. Samo imię tworzy ci bohatera.
Nazwa niesie znaczenie, a znaczenie niesie obraz. I nagle staje on przed oczami.
Tak, dokładnie.
W twojej powieści pojawia się Tayszewo. Co to za miejsce?
Ja bardzo lubię Staniszewo…
Też mi się ze Staniszewem skojarzyło, że Tayszewo musi mieć z nim coś wspólnego (po kaszubsku: Staniszewo to Stajszewò – przyp. red.)!
Tayszewo leży w powieści tam, gdzie Staniszewo, ale to nie jest nazwa historyczna. W rzeczywistości istniało księstwo, województwo słupskie, które miało dokładnie takie same relacje z Krzyżakami, jak moje Tayszewo, ale leżało za daleko, więc nie pasowało mi to do opowieści. I powołałam Tayszewo, wzorowane na księstwie słupskim.
Jak traktujesz dokumenty i opracowania historyczne? Na przykład wielki pożar, o którym piszesz, który strawił klasztor i Prokowo. Wydarzył się naprawdę?
Ten wielki pożar, który kończy pierwszą część powieści, miał miejsce, to jest fakt. Podobno było tak jak w powieści, że mnisi stali w jeziorze i ratowali co się dało od ognia, trzymając dobytek przy sobie. Wydaje mi się to trochę mało prawdopodobne, ale uznaję to za fakt udokumentowany historycznie. Fakty historyczne traktuję bardzo serio. Moje wydawnictwo też o to bardzo zadbało. Wprowadziłam do powieści dukata czy talara, okazało się, że w tym roku takiej monety jeszcze nie było w obiegu, pojawiła się dopiero pięćdziesiąt lat później, więc musiałam zmienić nazwę. Na przykład cały świat „dotykowy” powieściowej Almy jest zbudowany na spuściźnie po św. Hildegardzie, to był jej system wierzenia i leczenia; ciepłe, zimne… Co to może znaczyć, że perz ma jakąś temperaturę, a inna roślina, ma inną, a jedna choroba jest zimna, a inna ciepła? Nie wiadomo. Ale to działało. Jej wiedza była ogromna, choć niewiadomego pochodzenia. Dużo przeżyć duchowych, opisywanych w powieści, to też są autentyczne opisy.
Mamy postać mnicha, na przykład Rajnolda Zapperta…
On jest fikcyjną postacią.
Ale Jan Deterhus – to już autentyczny przeor.
Tak.
Więc można się pobawić, zrobić śledztwo, i oddzielić fikcyjne postaci powieściowe od autentycznych.
Tak, przy czym jeden powieściowy przeor jest postacią autentyczną, ale w rzeczywistości nie został przeorem. Więc nie można tej książki traktować jako podręcznika historii klasztoru.
Wiesz, że w kuchni klasztornej, tak jak w twojej powieści, rzeczywiście doszło do morderstwa?
Tak, oczywiście że wiem! Spędziłam wiele miesięcy na studiowaniu materiałów historycznych. Uwielbiam książki Pawła Czaplewskiego (autor szeregu prac historycznych, m.in. „Kartuzji kaszubskiej”, zmarł w 1963 roku – przyp. red.), uważam że jest to wspaniały autor, bardzo niedoceniony. Te wątki, nawet drobniejsze, też są prawdziwe. One mogą nie zgadzać się w detalach, ale co do zasady, oparte są na faktach. Na przykład ucieczki mnichów z klasztoru po wizycie Jana Heweliusza, który powiedział zakonnikom, że na niebie jest planeta Ziemia i Słońce, które możemy zmierzyć… Wtedy tym ludziom świat runął na głowy, bo wierzyli, że w niebie znajduje się upostaciowiony Bóg. Ich ucieczki z klasztoru i życia zakonnego, które opisuję – to jest fakt.
Pod koniec powieści na scenę wkracza ktoś wyjątkowy dla Kaszubów. Nie boisz się, że strąciłaś z pomnika doktora Aleksandra Majkowskiego, autora arcyważnej dla Kaszubów powieści „Życie i przygody Remusa”?
Jak czytasz biografię Majkowskiego, pióra prof. Józefa Borzyszkowskiego… Tam jest dużo więcej… Aleksandra Majkowskiego starałam się przedstawić uczciwie, nie przydawać mu więcej niż powinnam. Ale to jego żona, Aleksandra Majkowska jest fantastyczną, cudowną postacią, która miała przecież niełatwe życie. Nie mam poczucia, że zrobiłam krzywdę Majkowskiemu. To była bardzo skomplikowana postać. Jakbym miała się na nim wyzłośliwiać, to miałabym wiele innych okazji, na przykład, jak się wykłócał latami o zapłatę za surdut w Berlinie.
Ale obraz rodziny Majkowskich, który nakreśliłaś, jest obrazem rodziny, jakbyśmy dziś powiedzieli – dysfunkcyjnej.
Tak, bo oni obydwoje chorowali na chorobę alkoholową. Czasami w ten sposób płaci się za talent.
Jego powieść „Życie i przygody Remusa”, opowiada o bohaterze, który jest wcieleniem postaci z przeszłości. Podobnie jak u ciebie. Dzieło Majkowskiego jest o tym samym, o czym jest „Kot niebieski”?
Tak, oczywiście, że tak! Uwielbiam „Remusa”, uważam tylko, że nie broni się część publicystyczna tej książki, tak bym to nazwała…. Tam, gdzie jest opowieść, to jest piękna książka. Gdyby nie ta narodowo-wyzwoleńcza publicystyka, byłaby to ta sama książka, tylko napisana inaczej.
Po twoim debiucie, „Nieczułości”, miałem wrażenie, że – opisując losy kobiet, chcesz coś zasugerować. Istnienie jakiegoś porządku… Po przeczytaniu tamtej książki można było, nie tyle się dowiedzieć, co wyczuć ten rytm, który jest rytmem życia, świata, upływającego czasu. Nie dawałaś odpowiedzi, skąd on się bierze. Poprzestałaś na tym, że on jest, i już. „Kot” natomiast jest o tym samym, tylko, że o ile w „Nieczułości” coś tylko sugerowałaś, to w „Kocie” zbliżasz się do wykładu, traktatu. Chcesz dawać odpowiedź.
Dzięki za to spostrzeżenie. Pisałam „Kota” z poczuciem, że jest to bardzo ryzykowna książka. Zrobiłam wszystko, żeby to była powieść „do czytania”, żeby tam były historie. Ale tak, oczywiście, to jest o tym, skąd się ten porządek bierze, i co ja o tym myślę.
Masz w sobie potrzebę, że oto teraz chciałabyś dokonać próby wytłumaczenia zasady owego porządku świata?
I tak, i nie. Piszę o tym, co naprawdę mnie frapuje. Żeby książka powstała, żeby ten potworny fizyczny wysiłek siedzenia przed komputerem dało się uzasadnić, to musi być jakiś powód. Tym powodem musi być pytanie, które jest dla ciebie ważne.
Jako piętnastolatka wylądowałam na miesiąc u zakonnic. To był obóz dla dziewczyn przygotowujących się do bycia zakonnicami. Trafiłam tam przypadkiem. To było bardzo ciekawe doświadczenie w sensie duchowym i jednocześnie bardzo złe doświadczenie w sensie ludzkim. Utwierdziło mnie w przekonaniu, że żeby iść na takie samotne wędrówki przez dżunglę, trzeba strasznie dużo od siebie dać. Widziałam, co stało się z tymi kobietami, które potraciły pewną ludzką wrażliwość. To pytanie, co się tam stało, było we mnie przez lata.
Pisałam inną książkę – na ten temat właśnie, i nagle przyplątał się do mnie ten kot, i zaczęłam pisać tę, która się ukazała – czyli „Kota niebieskiego”. Okazało się, że te wszystkie pytania, które były dla mnie ważne, zaczęły pojawiać się również i w tej książce.
Masz niedobre doświadczenia z zakonnicami, a w twojej powieści ludzie Kościoła bywają bardzo wrażliwi i szukają ścieżki duchowej, jednak Kościół jako instytucja jest tu bardzo opresyjny.
Bo tak uważam.
Kościół jako system stworzony przez biskupów przeszkadza ludziom w duchowości i odciąga ich od niej.
To są złożone kwestie… Jak pójdziesz do kościoła, do katedry i usiądziesz w ławce, poczujesz coś szczególnego. Niestety wielu ludzi uważa, że dzieje się tak za przyczyną biskupów. Tymczasem to jest nasza zasługa, my ludzie jesteśmy takimi istotami. Widok kwiatów na łące też wielu ludzi porusza, i też za bardzo nie wiedzą, dlaczego.
Poszukiwanie duchowości, transcendencja, Bóg, natura, życie. O tym jest ta „Kot niebieski”?
O potrzebie szukania. To książka o bardzo głębokiej ludzkiej potrzebie kontaktu z transcendencją.
Niezależnie od tego czy jesteśmy fizykami jądrowymi, czy oddanymi dewocji katolikami, czy agnostykami albo nawet ateistami – ta potrzeba dotyczy wszystkich ludzi. Ludzie potrzebują głębszego sensu, i on jest w doświadczeniu, w różnych religiach są bardzo podobne wątki. Na przykład w średniowiecznej mistyce. To są ludzie, którzy „idą doświadczeniem”. Na przykład Droga ZEN – to jest moja droga, moja ścieżka duchowości, i to są dokładnie te same doświadczenia. Takie, które dają ci poczucie uniwersalnej miłości.
Nagle coś takiego cię spotyka i jesteś trochę wrażliwszym człowiekiem. Ludzie tego szukają, i gdy raz tego doświadczą, to bardzo dużo wysiłku wkładają, żeby poczuć jeszcze raz to samo. Zwykle się nie udaje, bo to są bardzo ulotne uczucia, których nie zarejestrujesz kamerą wideo…
Gdy mówisz mi o uniwersalnej miłości… Żyjemy w kulturze chrześcijańskiej, gdzie pojęcie to powinno być czymś zwykłym i oczywistym. A jednak trąci to sekciarstwem.
No właśnie… Mam poczucie, że w Kościele katolickim jesteśmy strasznie daleko od duchowości, rozumianej jako doświadczenie.
Czyli?
Czyli: idziesz gdzieś daleko w nieznane i eksplorujesz siebie. Jeden z moich powieściowych bohaterów bierze książki i odchodzi w głąb puszczy. Żyjemy w kraju chrześcijańskim, ale nasz Kościół kompletnie się rozmija z duchowością – tak się dzieje w zdecydowanej większości przypadków, może nie we wszystkich.
Spojrzyj na nas jak na małą planetkę w kosmosie, i nasz gatunek, który ponad inne zwierzęta trochę „wyskoczył”, i ma swoje duchowe potrzeby, i robi sobie strasznie złe rzeczy. Ta droga duchowa, o której mówię, to jest jedyna droga, którą możemy pójść, żeby nam się ta nasza malutka planetka kompletnie nie rozwaliła.
To właśnie chcesz nam powiedzieć? O tym jest „Kot niebieski”?
Książka jest także wezwaniem, zachętą do porzucenia podziałów. Błędem naszych czasów są sztywne podziały – na ducha i materię, na ciało i duszę…. tych podziałów jest dużo. Wpływ na takie myślenie wywarł Kartezjusz. Myślę, że kolejne epoki, które przyjdą po naszej, zniosą te podziały, bo one są nieprawdziwe.
Ostatnie zdanie twojej książki. Było dla mnie zaskakujące i… Pomyślałem: cholera, to nie tak miało się skończyć. Stawiasz pytanie, a może sugerujesz odpowiedź… Że materia bierze się z pustki? To znaczy, że transcendencji nie ma? Jest pustka?
Nie! Nie o to mi chodziło! Miałam na myśli inne znaczenie słowa „pustka”. Pustka, którą mam na myśli, nie jest złą pustką. To nie jest pustka beznadziei. To jest pustka cudu. Nic nie ma – i nagle jest.
Byt z niebytu?
Tak, o to chodzi. Niby nic nie ma, a wszystko jest.