Kąpielisko nad jeziorem Białym, pięć kilometrów od Kartuz.
Obszerna polana, przytulona z jednej strony do kilku wiejskich zabudowań, z drugiej – do lasu. W upalne soboty i niedziele jest tu tłoczno i gwarno. Latem to miejsce kąpieli mieszkańców Kartuz, dziś jest 30 września – więc lato pozostało jedynie we wspomnieniach.
Ale to nie znaczy, że jest tu bezludnie. Kilka zaparkowanych samochodów, jacyś spacerowicze, wędkarz. Budy z lodami czy hot-dogami, teraz zamknięte na cztery spusty.
Szybko zapada zmrok, samochody znikają z parkingu. A w pamięci letnie wieczory, takie bliskie przecież, widne takie.

Szukam czegoś
Sympatyczny pan wędkarz. Bacznie mi się przypatruje, gdy kręcę się w kółko szukając miejsca do rozstawienia namiotu, lustrując trawę.
– Pan coś zgubił?
No właśnie. Czy ja coś zgubiłem? Czy ja czegoś szukam z tym swoim plecakiem i namiotem, tutaj, rzut beretem od domu, pięć kilometrów od miejsca, w którym rodzina pewnie teraz siedzi przy kolacji?
Nie, pytanie pana wędkarza nie miało być filozoficzne. Miało zdefiniować sytuację, w której on – wiadomo, łowi ryby, a ja – nie wiadomo po co przyglądam się trawie. Co robi tutaj człowiek bez wędki, bez kosza na grzyby? Absolutnie miał prawo się mną zainteresować. A moje wyjaśnienie powinno być krótkie, konkretne i wszystkomówiące.
– Szukam miejsca na rozbicie namiotu.
Konkret. To jest to czego my, dwaj mężczyźni, będziemy się kurczowo trzymać, stąpając twardo po ziemi w swoich wędkarskich gumiakach albo trekkingowych butach. Konkret powoduje, że świat przestaje się bujać, że Ziemia się kręci wokół Słońca w orbitalnym rytmie i nie wpadają jej do głowy żadne głupie pomysły, które mogłyby ten stan rzeczy zmienić.
Konkrety pana wędkarza
Wyrażają się w liczbach.
Czternaście kilo okonia, osiemdziesiąt dwie sztuki, na jeziorze Kłodno w Zaworach, zaledwie w dwie godziny. Bo okoń chodzi za ukleją. Jak jest ukleja, jest i okoń. Wystarczy pojechać, sprawdzić najpierw czy jest ukleja, jak jest, dopiero wyciągać spining na okonia.
Siedem węgorzy w tym sezonie na jeziorze Białym, na brzegu którego właśnie stoimy. Bo węgorz („proszę ja ciebie”), żeruje na głębokości cztery i pół metra. Nie głębiej, nie płycej. A cztery i pół metra to jest o tam, dokładnie tam, gdzie w wodzie sterczą spławiki.
Jedna skrzynka marglu. Tyle schodzi, żeby mieć na jakiś czas spokój z nurkami. Bo nurkowie upodobali sobie to jezioro, ten brzeg, pewnie ze względu na to, że woda w nim wyjątkowo czysta, przejrzysta. I nurkują tu godzinami, płoszą ryby, wiadomo, nic człowiek nie złowi, jak oni tu są. Więc ten margiel się wysypuje do wody w tym miejscu i jak oni chodzą po dnie, to się woda taka mętna robi, że nurkowie się wynoszą, bo nic nie widzą. Taki jest sposób na nurków.
Jeździ bo lubi
Tak, pan wędkarz jest konkretny. Na TIR-ach jeździ. Europę zjeździł, ale nie był w Hiszpanii i Portugalii. Był za to we Włoszech, Bośni, Hercegowinie, Rumunii, Anglii, Szwecji, Niemczech, Holandii, Litwie, Łotwie, Estonii. Na dziki wschód nie jeździ. Jest na emeryturze, nie musi już jeździć, ale jeździ. Dlaczego? Bo lubi.
Ciemno już, spławików nie widać. Zabiera swoje wędkarskie manatki do samochodu. Posiedzi w domu, popatrzy teraz na telewizor.
– A pan, to… Gdzieś idzie? – pyta na odchodnym.
– Tak, do Mirachowa.
Panu wędkarzowi nie chciałoby się tak chodzić, ale życzy mi powodzenia. Bardzo sympatyczny ten pan wędkarz.
Zostaję sam. Minęła 21.00. Ciemno, że oko wykol.
Lektura
Taka to jest właśnie różnica w podróżowaniu latem i jesienią. Gdy ma się dobry śpiwór, jesienne, czy nawet zimowe zimno nie jest żadnym problemem. Co innego doskwiera. O dziewiętnastej, dwudziestej robi się całkiem ciemno. Zanim człowiek zaśnie, miną pewnie ze cztery godziny. Co tu robić? Patrzeć w gwiazdy. Ale ile można patrzeć w gwiazdy? Pokręcić się po obozowisku. Przy świeczkach spisać notatki z odchodzącego dnia. Minie godzina. Wsunąć się do namiotu, do śpiwora i czytać przy czołówce. Jesienią w plecaku książka – obowiązkowo.
Nie spoczniemy, nim dojdziemy
Więc wieczorna nuda w ciemnym lesie. Lektura? Być może, ale nie tym razem. Po drugiej stronie jeziora nagle zagrzmiała muzyka. Gładka woda niesie dźwięk, czuję, jakby głośniki stały tuż obok, jakbym uczestniczył w tej imprezie. I, co ciekawe, w sumie mi to nie przeszkadza. Fajnie jest tak sobie postać i posłuchać muzyki. Pobujać się trochę, wszak i tak nikt mnie nie widzi, a sobota jest, więctaniec jak najbardziej na miejscu. Stoję na pomoście, wpatruję się w mrok i słucham. Zaczyna się nieźle, Muniek Staszczyk z piosenką Piotra Klenczona:
Port to jest poezja rumu i koniaku,
port to jest poezja westchnień czułych żon.
Wyobraźnia chodzi z ręką na temblaku,
Dla obieżyświatów port to dobry dom,
Hej Johnny Walker, dla bezdomnych dom.
Hej Johnny Walker, dla bezdomnych dom.
Potem Seweryn Krajewski z tekstem Agnieszki Osieckiej:
Nieutulony w piersi żal,
Bo za jedną siną dalą – druga dal.
Nie spoczniemy, nim dojdziemy,
Nim zajdziemy w siódmy las
Ale się zrobiło poetycko i jakby specjalnie dla takiego jak ja, wanożnika.
Tylko, że potem było już tylko gorzej. Ona tańczy dla mnie, i takie tam… Disco polo, jednym słowem.
Ktoś tam, po drugiej stronie jeziora pije, tańczy, bawi się, i nikt nie zdaje sobie sprawy z mojego tutaj, cichutkiego, istnienia.
Koniec imprezy – równo o 22:00.
Przyjechali. Było ich trzech
Czytam, przewracam się z boku na bok, znowu czytam. Nudzę się, szczerze mówiąc. Zasypiam około pierwszej w nocy.
Budzi mnie odgłos silnika samochodu, światło reflektorów. Spoglądam na zegarek. Druga w nocy. Spałem godzinę.
Auto zatrzymuje się w odległości około pięćdziesięciu metrów ode mnie. Delikatnie rozchylam połę namiotu, widzę tylko cienie, jak się wytaczają z samochodu.
– Kurwaaa!
– Ja pierdolę!
– Jebaaać!
I tak cały czas.
Jest ich trzech, są pijani w sztok, łącznie z kierowcą. Przyjechali tu sobie pokrzyczeć. Dźwięki, które z siebie wydobywają, układają się w słowa, parszywe i wulgarne. Te słowa nie niosą za sobą treści, panowie nie wydobywają z siebie żadnych komunikatów, w żaden sposób się nie porozumiewają. Tylko krzyczą. Semantyczny bełkot.
Wszystko, co wykrzykują, dotyczy, ogólnie i eufemistycznie rzecz biorąc, spółkowania. Czasem kopią w drzewo, wyzywają się na pomoście. Agresja z nich wręcz wycieka, leje się hektolitrami.
Strach
Nie mają pojęcia o mojej obecności, nie mają ze sobą latarki, i – choć znajdują się ok 40 – 50 metrów ode mnie, nie są w stanie dojrzeć mojego namiotu.
Zaczynam się ich bać. Co mam zrobić? Leżę w śpiworze, bez ruchu. Uświadamiam sobie, jak bardzo jestem w tej pozycji bezbronny, niezdolny ani do walki, ani do ucieczki. W zasadzie powinienem wyskoczyć z namiotu i pobiec do lasu, tam by mnie nie znaleźli, są pijani tak, że ledwo trzymają się na nogach. Gdyby chcieli mnie tam dopaść, to z pewnością miałbym w ciemnym lesie większe szanse. Ale opuszczeni teraz namiotu zdradziłoby moją obecność.
Co mam robić? Postanawiam na razie siedzieć cicho. Kiedy zauważą mój namiot, zanim tu podejdą, będę miał chwilę, wtedy wysunę się z namiotu i śmignę do lasu.
Tak postanawiam, tymczasem mam nadzieję, że mnie nie dostrzegą, że zaraz odjadą, i będzie spokój.
Leżę bez ruchu. Słyszą każde ich słowo, czasem chodząc w kółko zbliżają się do mojego namiotu na odległość 20-30 metrów. Tracę poczucie czasu, nie sięgam po zegarek, mam go tylko w komórce, mogliby zobaczyć poświatę od ekranu.
Jestem już zmęczony tym napięciem. W końcu postanawiają wsiąść do samochodu. Odgłos silnika. Wykręcają, i… Teraz centralnie przed maską samochodu mają, w świetle reflektorów, mój namiot.
Wstrzymuję oddech, gotowy wyskoczyć z namiotu, czekam na dźwięk otwieranych drzwi samochodu. Nie wiem co się dzieje w aucie, zapewne zastanawiają się, co zrobić z tym faktem, że ostatnie kilkadziesiąt minut spędzili w towarzystwie mieszkańców namiotu, którego nie zauważyli.
Czekam. Mam wrażenie, że ta chwila trwa wieczność.
Małolat z dziewczyną
Słyszę dźwięk – ciche bzyczenie otwieranej szyby. Samochód rusza.
– Ruchaj, kurwa, ruchaj! – krzyczą w moją stronę i odjeżdżają trąbiąc.
Widać uradzili w aucie, że pewnie jestem jakimś małolatem, który – z powodu braku własnego kąta, postanowił wybrankę swojego serca zaciągnąć do namiotu. Bo jakie inne wytłumaczenie mogli wykoncypować?
Spoglądam na zegarek – wszystko trwało czterdzieści minut.
ZDJĘCIA Z TRASY MIĘDZY POMIECZYŃSKĄ HUTĄ A SIANOWSKĄ HUTĄ, WCZESNA WIOSNA 2017

Jesień
Już nie zasnąłem. Nasłuchiwałem, czy nie wrócą, żeby zabawić się moim kosztem.
O piątej jestem na nogach. O szóstej suszę namiot na rozwieszonej lince, pojawiają się pierwsi wędkarze. Jakże się cieszę, że nie jestem już sam. O siódmej już jestem w drodze. Na razie zmęczenia nie czuję.
Z godziny na godzinę słońce coraz wyraźniej daje znać, że wszystko jest w porządku, nie ma się czym przejmować, przecież nic złego się nie stało.
Jeśli jesień może być piękna, ciepła i czuła, jeśli może być taka w swojej wrześniowej odsłonie – to właśnie jest, gdy przechodzę kolejno przez Sitną Górę, Pomieczyńską Hutę, Sianowską Hutę, Kolonię, gdy docieram do Sanktuarium Matki Bożej Królowej Kaszub w Sianowie. Jesień, najpiękniejsza z możliwych, wysycona jabłkami w ogrodach, grzybami w dębinach, taka soczysta winnymi gronami na zarośniętych gankach wiejskich chat. Dodaje mi otuchy i uspokaja po ciężkiej nocy.
***
[Fragment książki: Szwajcarya 2017. Kaszuby” Tomasza Słomczyńskiego, która powstaje przy pomocy finansowej Województwa Pomorskiego]