Czasem dzieje się tak, że człowiek natrafi (w sieci, w książce, w telewizji – znacznie rzadziej) na coś, co nim szarpnie. Nie dlatego, że jest to coś wstrząsającego, niespotykanego, wręcz przeciwnie. Szarpnie nim, bo jest to coś doskonale znanego, ale dotychczas nienazywanego.
No i właśnie czuję się szarpnięty po przeczytaniu wywiadu z Łukaszem Długowskim. Szarpnęły mną jego mikrowyprawy, lub – jak powiada – przygody kieszonkowe. Szarpnęły na tyle wyraźnie, że postanowiłem na ten temat napisać felieton. A że to felieton, to sporo napiszę o sobie. Wybaczcie.
Byłem kiedyś drużynowym w harcerstwie. Mieliśmy w lesie swoją polankę, z której roztaczał się widok na wąski fragment Sopotu i Żabianki, z morzem w tle. Osłonięta była na tyle, że paliliśmy nie do końca legalne ogniska bez większego lęku o spotkanie z leśniczym (wiem, to straszne…) i nocowaliśmy tam pod gołym niebem. Pamiętam zdziwienie: jak to? Po co nocujecie w lesie? Nie lepiej na biwak pojechać, do prawdziwego lasu?
Bo niby to, co blisko, to nieprawdziwe. Niewarte zainteresowania. Musi być pakowanie wielkiego plecaka, jazda pociągiem, PKS-em, wielkie tamtaramtam, wtedy jest przygoda. A cudna polanka w Trójmiejskim Parku Krajobrazowym, godzinę drogi od domu – to lipa, nie biwak.
***
Kiedy stawałem się szczęśliwym posiadaczem domku na Kaszubach, słyszałem często, że taki domek to „uwiązanie”, że przestanę jeździć na wędrówki, wyprawy, wakacje i urlopy. Przestanę zwiedzać, poznawać, osiądę… Nie potrafiłem tego wtedy nazwać, ale wiedziałem, że właśnie w ten sposób dopiero rozpocznę swoje podróżowanie. Zaczęło się od pierwszego poniemieckiego cmentarza – 1,5 km od mojego domku. Kościół w Połęczynie z magiczną wieżą i starym dzwonem – 2 km od domku. Widok koni pasących się we wsi, w której stoi chyba najpiękniejsza kapliczka przydrożna – 2 km od domku. Przyrodnicze obserwacje na łące – 30 metrów od domku. Dopiero rozpoczęło się podróżowanie! Nie widzę różnicy we własnym zachwycie nad panoramą Tatr z beskidzkiej hali, a widokiem kwitnących drzew owocowych przy pastwisku w Czarnej Hucie, u podnóża góry, na stoku której pasą się konie.
Zamieszkałem w w Kartuzach. Co tu takiego wyjątkowego? Na przykład to, że wiem, że jeśli zaraz, skończywszy pisać niniejszy felieton, ubiorę buty, założę kurtkę, wyjdę z domu, to w ciągu trzech, czterech godzin będę mógł znaleźć się na szlaku, mijać jeziora, wzgórza, przysiadać na polnym kamieniu, jeść chleb z serem i być sobie takim kaszubskim Majster Biedą. Witaj Przygodo! I to wszystko bez spędzania kilkunastu godzin w drodze w Bieszczady. Tak, jak ostatnio – poszedłem sobie z domu do Somonina. Dwanaście kilometrów na piechotę. Po co? – usłyszałem takie pytanie. Po to samo, po co poszedłbym na przykład z Połoniny Wetlińskiej na Połoninę Caryńską (dla niewtajemniczonych – główne szlaki turystyczne w Bieszczadach). Ale tam nikt by mnie nie pytał: „po co?”. Mógłbym tłumaczyć, że chleb z serem smakuje tak samo, gdy spogląda się z góry na dolinę Raduni i gdy spogląda się na dolinę Wetliny.
To, co bliskie, to nieprawdziwe, niewarte zainteresowania?
***
Wrócę do wywiadu z Łukaszem Długowskim, opublikowanego na stronie kongresobywatelski.pl.
„W 2012 roku zrozumiałem, że w podróżach nie chodzi o rekordy, nie o to, by się przemieszczać, ale o to, by dotrzeć do siebie, zrozumieć, że to, co najbardziej niesamowite i wyjątkowe często mamy na wyciągnięcie ręki.”
Albo taki cytat:
„Początkującym polecam przespanie się gdzieś – w ogrodzie, lesie, nad rzeką. Jak ktoś się boi to w namiocie, ale polecam bez, bo wtedy las wchodzi do nas „z butami”, jesteśmy w nim pełni zanurzeni, doświadczamy mrozu, chłodu, wiatru. Inaczej odbieramy zapachy, odgłosy, spadające liście.”
I jeszcze jeden kawałek:
„…nie potrafimy odpoczywać, bo wciąż nurtuje nas myśl, że musimy maksymalnie wykorzystać wolny czas. Nie możemy po prostu pojechać do lasu – to musi być największy i najbardziej odległy las, a góra – najwyższa. Straciliśmy umiejętność robienia rzeczy dla samego ich robienia, bez bicia rekordów. Ktoś powinien nas tego uczyć – wypoczywania bez tej korporacyjnej „napinki”. Mogę wszystko, nie muszę nic.”
I na koniec:
„Przygoda czai się wszędzie – właśnie tym są „mikrowyprawy”. Musimy tylko umieć ją zobaczyć, zerwać z zakorzenionym myśleniem, że prawdziwe emocje są daleko, w trudno dostępnych miejscach – i ten trud drogi albo wydane na wyjazd pieniądze dodają temu miejscu wartości. Ale to nie droga dodaje wartości miejscu, tylko to, co my w nim dostrzeżemy.”
To nie tak, że nie wyjeżdżam poza Kaszuby. Podobnie jak Długowski, ja również od czasu do czasu wsiadam w pociąg lub do auta i ruszam – najczęściej w góry. Wróciłem z Beskidu przed kilkoma dniami. Tam właśnie, w kolejnym schronisku, gdy syciłem się specyficzną atmosferą miejsca, pojawiła się myśl: dlaczego nie spróbować zorganizować takiego schroniska u nas, na Kaszubach? Takiego, do którego nie będzie można dojechać samochodem, co najmniej kilka kilometrów trzeba będzie przejść na piechotę, w którym zawsze znajdzie się nocleg za 25 albo 30 zł., w którym będzie wrzątek za darmo, jakaś stara gitara do wypożyczenia, zabłocone buty będzie zostawiać się w przedsionku przed wejściem do sali, a śmieci trzeba będzie zabierać ze sobą. Schronisko będzie drewniane, będzie chleb ze smalcem, jajecznica i racuchy. Smaczne, ale restauracja to nie będzie. Nie dla jedzenia będzie się tu przychodziło.
– Nie, to raczej się nie uda – powiedział Sceptyk.
– Dlaczego? – paliłem się do dyskusji. – Przecież w Trójmieście jest mnóstwo takich, którzy kochają taką atmosferę, ale muszą cały dzień poświęcać na to, żeby dotrzeć w góry. A tu mieliby wędrówkę z plecakiem, nocne gitarowe granie, wszystko to, co w schronisku, i to na wyciągnięcie ręki. Wsiadają w PKM-kę,i już, po godzinie są na szlaku.
– To się nie uda. Ludzie na Kaszuby nie przyjadą. Bo u nas nie ma gór.
Wiem, że nie ma. Ale czy rzeczywiście chodzi tylko o brak gór? A to nie można się pięknie złachać z plecakiem na nizinach?
A może, znowu: to co bliskie nie może być prawdziwe, warte zainteresowania?
Jestem ciekaw, co czytelnicy Magazynu Kaszuby sądzą o otwarciu schroniska – na wzór tych górskich, w jakimś niedostępnym miejscu na Kaszubach. Przyjadą ci trójmieszczanie, którzy zamiast wielkich wypraw zdecydują się na mikrowyprawę?
Ma to sens?
Piszcie: [email protected] lub komentujcie na naszym profilu na FB.
Cały wywiad z Łukaszem Długowskim o jego mikrowyprawach – TUTAJ
***
Po publikacji niniejszego artykułu rozgorzała na Facebooku dyskusja o tym, czy na Kaszubach rzeczywiście nie ma gór. Postanowiłem wiec uściślić wyartykułowaną powyżej myśl. Napisałem na Facebooku:
Czy można nazwać Kaszuby „Bieszczadami Północy” (usłyszałem kilkukrotnie takie określenie)? W pewnym sensie tak – ale „w pewnym sensie”. Rzeczywiście, nie brakuje tu wzniesień, widoków, są nawet dość strome podejścia. Jest pięknie i chwilami można sobie wyobrazić, że wędruje się po górach. Jednak Bieszczady to wymagające góry, szczególnie kiedy łazi się poza głównymi szlakami. Można się tam naprawdę zgubić i przez cały dzień błądzić po lesie. Nie ma też porównania, jeśli weźmiemy pod uwagę masyw Tarnicy czy połoniny. Dlatego ja raczej porównywałbym Kaszuby do podbeskidzkich klimatów, gdzie sporo urokliwych wsi, górki o wysokości 600 – 700 m.n.p.m. Tak, z takim porównaniem się zgodzę. I myślę, że ten potencjał Kaszub jest ciągle niewykorzystany. To wspaniałe tereny do wędrowania z plecakiem. I brakuje mi miejsca, w którym mógłbym na noclegu spotkać podobnych do mnie miłośników zabłoconych butów. Może jednak takie miejsce istnieje, tylko jeszcze do niego nie trafiłem?