Coś się bieliło w trawie. Kruki darły się, robiły raban. Z gałęzi poderwały się dwa bieliki, a nad wszystkim krążył myszołów
Zaczęło się od tego, że Szymkowi zachciało się siusiu. U siedmiolatka to normalna sprawa, trzeba się gdzieś zatrzymać. Minęliśmy Górny Zamszcz – małą wioskę położoną między Kolbudami a Egiertowem, z leśniczówką przy głównym skrzyżowaniu. Ostre zakręty przez las, nie bardzo jest gdzie się bezpiecznie zatrzymać. W końcu – parking, kawałek dalej, w Marszewskiej Górze przy Reknicy, strumyku noszącym nazwę bardziej pasującą do pełnoprawnej rzeki.
I kiedy Szymek całkowicie samodzielnie robił w krzaczkach co do niego należało, znad kierownicy samochodu odezwała się Edyta.
– A co tam jest? – spytała. I sama sobie odpowiedziała: – Krowa.
Ostatnie słowo opatrzyła ledwo słyszalnym znakiem zapytania.
Edyta, zwolenniczka ptaków, w szczególności sów, przyjęła widok ze spokojem. Inaczej było ze mną.
Nie pogardzę puszczykiem czy włochatką w lornetce, ale zdecydowanie wolę obserwować i tropić większe zwierzęta, te stąpające po ziemi. Szczególnie wilki. A, jako że właśnie zadomawiają się na Kaszubach, chodzę po lasach i udaję, że nie szukam ich śladów, choć robię to w zasadzie przez cały czas.
Widok leżącego zwierzęcia na środku łąki gwałtownie podniósł mi poziom adrenaliny, tym bardziej że na początku lata miałem przyjemność natknąć się na zagryzioną przez wilki owcę. To tylko dodało nadziei.
– Idę zobaczyć – słowo się rzekło, a ciało szybkim krokiem podążyło do bielejącej na środku łąki plamy.
To nie była krowa. To była łania. I – niestety, nie była zagryziona przez wilki, tylko zastrzelona – „pozyskana”, jak mówią myśliwi. Wlot kuli widniał nad łopatką, wylot poniżej, za łopatką. Strzał prawidłowy, „na komorę”, jakby powiedzieli łowczy. Najprawdopodobniej więc „padła w ogniu”, czyli na miejscu. Miała już wydziobane oczy, język, dziąsła. Jeszcze żaden lis ani jenot się do niej nie dobrał, skórę miała jeszcze całą. Ubrudzona była natomiast przez ptasie kupy.
Szymon chciał ją obejrzeć. Postanowiliśmy z Edytą mu na to pozwolić, zgodnie z zasadą, że śmierć – również zwierzęcia, jest częścią życia, niech więc chłopak zobaczy. I mieliśmy rację. Jedyną emocją siedmiolatka było w tym momencie zainteresowanie. Traktował cale zdarzenie jak niespodziewaną przygodę.
Myśliwi, którzy zastrzelili (nie jestem myśliwym, więc nie muszę pisać: „pozyskali”) łanię, musieli być wyjątkowo leniwi. I nieodpowiedzialni.
„Po ubiciu każda sztuka grubej zwierzyny niezależnie od pory roku musi zostać niezwłocznie wypatroszona. Odkładanie tej czynności może łatwo doprowadzić do zaparzenia mięsa, szczególnie gdy zwierzę zostało trafione w żołądek lub jelita” – czytamy na stronach poświęconych myślistwu.
Gdy ją znaleźliśmy była godzina 13.00. Leżała przy czarnym szlaku turystycznym, w pobliżu uczęszczanej przez ciągniki i samochody drogi gruntowej. Najprawdopodobniej strzał padł w nocy, trudno przyjąć, że w takim miejscu strzelano do niej w biały dzień. Zresztą było widać, że jest już nabrzmiała, brzuch miała rozdęty. W środku pewnie buzowało. Wszystko więc wskazywało na to, że łania została zostawiona tu na kilka lub kilkanaście godzin.
Elementem kultury łowieckiej jest szacunek dla upolowanych zwierząt. Wyraża się on również w tym, że człowiek, który poluje, robi wszystko żeby nie zmarnować tego, co „pozyskał”. Choć z tym „marnowaniem”, to nie jest sprawa jednoznaczna… Ale o tym za chwilę. Tymczasem:
– To skandal, nie można zwierzyny tak zostawiać! – krzyczał do słuchawki wzburzony S., również myśliwy. Jeden z tych, którym nieobojętne są kodeksy nakazujące szacunek dla upolowanego zwierzęcia i przyrody w ogóle.
Co dalej robić? Pójść w swoją stronę udając, że nic się nie dzieje? Jakoś tak głupio.
Wróciliśmy do samochodu i zgodnie z instrukcją S. cofnęliśmy się do Górnego Zamszcza, do leśniczówki, gdzie sprawę przedłożyliśmy leśniczemu.
– Zaraz tam pojadę, ustalę, kto był na polowaniu, zadzwonię do koła łowieckiego, żeby ją jak najszybciej zabrali – usłyszeliśmy.
***
Padlina. Temat – rzeka. Niezwykle ważna dla natury. Adam Wajrak pisze w swojej najnowszej książce, pt. „Wilki”, że „z padliny korzystają w sumie aż 33 gatunki kręgowców, a ile bezkręgowców w tym owadów, trudno zliczyć”.
Padlina jest tym elementem naturalnego menu dla zwierząt, o który dziś niezwykle trudno w lesie. Zjadają ją niemal wszyscy mieszkańcy lasu: począwszy od larw owadów, samych owadów (w postaci dorosłych osobników), skończywszy na lisach i jenotach (nie wspominając o niedźwiedziach – wszak o nieobecnych mówić nie wypada).
Dlaczego tak o nią trudno? Można odpowiedzieć pytaniem na pytanie: A któż miałby przyrządzać taki przysmak, jak nie wilk? Być może jeszcze mógłby to zrobić niedźwiedź lub ryś, choć ten zwykł chować swoją, nieżywą już zdobycz przed innymi padlinożercami. Tak czy inaczej, niedźwiedzie i rysie, jak wiadomo, w lasach Pomorza w zasadzie nie występują (doniesienia o pojedynczych osobnikach rysi pojawiają się z rzadka).
Rachunek jest więc prosty – jak nie ma wilka, to nie ma i padliny. Ale i od tej zasady są wyjątki.
Wilka od wielu lat starają się zastępować ludzie – ubrani na zielono, z bronią przewieszoną przez ramię. Myśliwi.
***
Pamiętam, było to w 2002 roku w Puszczy Augustowskiej. Z kilkoma znajomymi rozbiliśmy namioty w gospodarstwie agroturystycznym, w którym przyjmowano dewizowych myśliwych z zagranicy. Bodajże byli to Szwedzi. Co wieczór dobiegały nas odgłosy imprezy i pobliskiego rykowiska. Pewnego ranka szedłem przez las, na przełaj, gdy ich usłyszałem. Głosy podniecone, podniesione. Coś się działo. Nie rozumiałem znaczenia wypowiadanych po szwedzku słów, jasne jednak było, że dzieje się coś wyjątkowo emocjonującego. Z zaciekawieniem wyszedłem na leśną ścieżkę, wprost na nich.
Młody Szwed stał przede mną cały we krwi. Ręce mu się trzęsły, coś do mnie mówił, wyglądał jakby był nieprzytomny z emocji. Przy czym trudno było określić te emocje. Być może to były tak zwane sprzeczne uczucia, nie wiem.
Obok niego leżał zastrzelony jeleń. Miał rozpruty brzuch. Młody Szwed właśnie wyciągał z niego wnętrzności, zaś pozostali uczestnicy polowania, ustawiwszy się obok, palili papierosy i komentowali. Był wśród nich człowiek posługujący się językiem polskim, najprawdopodobniej myśliwy – przewodnik. Kazał mi po prostu spier.. stamtąd, co też uczyniłem, nie dlatego że się go przestraszyłem, tylko dlatego, że nie sprawiało mi przyjemności patrzenie na tę masakrę.
Na marginesie – być może dewizowy myśliwy, cały utytłany we krwi, patroszył zwierzę pierwszy raz w życiu. Doświadczony myśliwy nie wybrudziłby się tak dokumentnie, jak on, nie trzęsłyby mu się ręce, nie byłby tak rozemocjonowany.
I jeszcze jedna uwaga, też na marginesie. „Sezon na jelenie” rozpoczyna się 1 października – dopiero od tego dnia można do nich strzelać. Co prawda minęło od tamtego czasu czternaście lat, ale głowę bym dał, że wtedy do Puszczy Augustowskiej pojechaliśmy we wrześniu.
W sumie tak myślę, że nie ma co się zżymać na widok ubrudzonego krwią myśliwego. To naturalna konsekwencja tego, że poluje. Sens i sposoby polowania mogą być przedmiotem do dyskusji, ale nie fakt, że potem rzeczywiście trzeba zwierzę otworzyć i oddzielić wnętrzności od mięsa. Zresztą podobną masakrę spotyka się również przy tropieniu wilków, przy padlinie właśnie. Wilki, zaraz po upolowaniu zdobyczy, zaczynają ucztę od wnętrzności. Oddzielają także kończyny od tułowia. Można sobie wyobrazić – wilki wyglądają wówczas mniej więcej tak, jak ten młody myśliwy.
***
Ale nie o wyglądzie drapieżników i myśliwych miał być niniejszy felieton, lecz o padlinie, przez nich pozostawianej. Wilki potrafią wylizać kości „do białego”, lecz nie od razu. Zazwyczaj jedna wataha nie jest w stanie spożyć całej łani za jednym posiedzeniem. Wracają do zdobyczy, aż skonsumują ją do końca. A w przerwach między wilczymi posiłkami, o smaczne nadpsute kąski konkuruje pozostała padlinożercza leśna menażeria.
I tu mamy pewną analogię między zwyczajami wilków i myśliwych. I jedni, i drudzy dzielą się z mieszkańcami lasu częścią upolowanej zdobyczy.
Po wizycie u leśniczego i wysłuchaniu jego zapewnień, że na pewno „coś z tym zrobi” pojechaliśmy na zaplanowaną wcześniej wycieczkę do Bursztynowej Góry. Wracaliśmy po mniej więcej dwóch godzinach. Postanowiliśmy sprawdzić, co słychać w sprawie martwej łani.
Na miejscu łani już nie było, były natomiast wyraźne ślady opon samochodu w trawie. Zbierały się ptaki na czymś, co bieliło się w trawie.
Nie podchodziliśmy na razie. Obserwowaliśmy sroki, które obsiadły to „białe coś”.
Jednak nie mogliśmy obserwować w tym momencie przyrody tak, jakbyśmy tego chcieli – w sytuacji naturalnej. Nasza obecność w tym miejscu została szybko oznajmiona światu, a uczyniły to kruki. Niebywale nerwowe, latały w kółko dając popis wokalno – akrobatyczny. Robiły straszny raban.
I wtedy z pobliskiego drzewa poderwały się dwa bieliki – osobniki dorosłe, białe ogony zabłysły w słońcu. Machając swoimi łopatowatymi skrzydłami wzniosły się ociężale w powietrze.
Staliśmy tam przez dłuższą chwilę wyrywając sobie lornetkę. Wyglądało na to, że:
Bieliki (ze względu na rozmiar ciała i ogólny wygląd mylone często z orłami), choć największe i zdecydowanie najsilniejsze, trzymały się z daleka. Rzecz jasna, miały świadomość naszej obecności – być może czyniły tak, bo są płochliwe i unikają ludzkiego towarzystwa. Wylądowały na oddalonym o trzysta metrów drzewie. Kruki dalej, nieustannie darły się wniebogłosy, latały w kółko, po dwa albo i trzy, przelatywały nad padliną, tłukąc się wzajemnie w locie dziobami. Wyglądały jakby wzajemnie chciały się od tego „białego czegoś” odegnać.
Wokół kręciły się sójki. Latały nerwowo z drzewa na drzewo.
Wysoko nad całym tym zamieszaniem krążył myszołów.
A sroki, nie bacząc na nic zajadały to bielejące w trawie „coś”. Jeśli inne, większe ptaki próbowały przegnać się nawzajem, to sroki były żywym przykładem prawdziwości przysłowia: gdzie dwóch się bije, tam trzeci korzysta.
W końcu podszedłem do tego „białego czegoś”. To był zwój jelit, zaś obok – jakaś biała masa wnętrzności. Nie dysponuję wiedzą na temat anatomii łani, żeby stwierdzić, co to było, poza tym, że wyglądało jak wątroba. Na oko – kilkanaście kilogramów pysznych podrobów. Zaczynały śmierdzieć.
Wrócę na moment do cytowanej już książki Adama Wajraka. Opisuje w „Wilkach”, jak czatował przy padlinie – ukryty, niewidoczny dla zwierząt. Obserwował, kto przyleci się posilić. Najpierw były kruki, potem młody bielik, potem jastrząb, na końcu zaś królem wyżerki został dorosły bielik, któremu już żaden inny ptak „nie podskoczył”.
Również i tutaj przydałoby się teraz ustawić czatownię, skryć się i cierpliwie, godzinami czekać. A potem obserwować, co dalej będzie się działo. Jaka będzie kolejność? Kto kogo wysiuda od koryta? Kruk myszołowa, bielik kruka czy może sroki rzucą się gromadnie na ptaka dużo większego od siebie? A może różne gatunki zgodnie podzielą się smakołykiem pozostawionym przez myśliwych?
Niestety nie było na to czasu. Trzeba było wracać do domu. Tym bardziej, że Szymon zrobił się głodny i zaczął marudzić.
Nie mogliśmy jednak na synka się złościć. Przecież to on nam zafundował niedzielną przygodę z zastrzeloną łanią. Bo wszystko zaczęło się od tego, że zachciało mu się siusiu.
***
Podziękowania dla kimpictures.pl za udostępnienie zdjęć.