Pięć lat więzienia dla sędziego z Kościerzyny, bez zawieszenia. Tak w zeszły piątek orzekł sąd w Koszalinie. Czy to oznacza, że prawnik pójdzie za kratki? Być może kiedyś tak się stanie, ale jeszcze nie teraz. Wyrok nie jest prawomocny. A cała sprawa ciągnie się od ośmiu lat. W tym czasie oskarżony sędzia cały czas pobiera wynagrodzenie.
W 2008 roku sędzia Janusz K. usłyszał akt oskarżenia. Prokuratorzy ustalili, że przez dziesięć lat, od 1998 do 2008 roku – jako przewodniczący Wydziału Karnego Sądu Rejonowego w Kościerzynie, przyjmował łapówki od szeregu osób, za „pozytywne załatwienie sprawy”. W akcie oskarżenia są również takie „kwiatki” jak zapis, z którego wynika, że u sędziego załatwiano korzystne orzeczenia za rybę w galarecie (wartość: 300 zł.) albo wypożyczenie na kilka dni mercedesa. Jak stwierdzili prokuratorzy, sędzia „uczynił sobie z tego procederu stałe źródło dochodu”.
Na ławie oskarżonych, obok sędziego Janusza K., zasiada również jego „pomocnik”, oskarżony m.in. o pośredniczenie w przekazywaniu łapówek.
Proces sędziego i jego pomocnika trwał sześć lat. Rozprawy były odraczane, terminy przekładane, ze względu m.in. na choroby oskarżonych.
W końcu, w czerwcu 2014 roku zapadł wyrok: pięć lat więzienia dla sędziego, bez zawieszenia.
Janusz K. się odwołał – i minął kolejny rok, zanim sąd apelacyjny pochylił się nad jego przypadkiem. W końcu, w czerwcu 2015 roku sąd apelacyjny postanowił zwrócić sprawę do ponownego rozpoznania. Dopatrzył się nieprawidłowości podczas sześcioletniego procesu. Naturę tych nieprawidłowości objaśniał Expressowi Kaszubskiemu rzecznik Sądu Okręgowego w Koszalinie, Sławomir Przykucki:
– Sąd zaczął się bowiem spieszyć z zakończeniem procesu. Po całodziennej rozprawie, która trwała już około 10 godzin, sąd zdawał się na zakończenie procesu, mimo wniosków oskarżonego o odroczenie mów końcowych do następnego dnia. Tym bardziej, że początkowo sąd nie zamierzał w tym dniu kończyć procesu, a trwał on kilka lat i oskarżony powinien mieć czas na jego podsumowanie – powiedział rzecznik sądu.
O co, konkretnie, chodzi? Z tych słów wynika, że proces ruszył od początku dlatego, że oskarżony nie mógł wygłosić mowy końcowej następnego dnia, a był zmuszony to zrobić po 10 godzinach rozprawy.
To było rok temu. Drugi proces trwał już „tylko” rok.
Zakończył się w zeszły piątek. I znowu ten sam wyrok: pięć lat więzienia. Pewnie znowu będzie apelacja…
Mija osiem lat, odkąd sędzia Janusz K. usłyszał akt oskarżenia.
Przez ten okres, zgodnie z obowiązującymi przepisami, sędzia pobiera wynagrodzenie pomniejszone o 35 proc. Przy czym nie orzeka – od tych czynności został odsunięty.
KOMENTARZ
Są w Polsce sprawy, które trudno zrozumieć. W moim osobistym rankingu spraw, których nie ogarniam, czołowe miejsca zajmują dwie (ex equo): kolejki do lekarzy i przewlekłość orzekania w sądach.
Zostawiając na boku sytuację w służbie zdrowia, zastanówmy się nad sądownictwem. Czy ktoś potrafi racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego rozprawy nie odbywają się co trzy dni, tylko co trzy miesiące? Dlaczego stosunkowo prosta sprawa (nie ma tu setek świadków, nie jest to ogólnopolska afera) zajmuje polskiemu wymiarowi sprawiedliwości dekadę?
Zdaję sobie sprawę, że powyższy artykuł, i mój komentarz nie są szczególnie odkrywcze. To wszystko już było – opieszałe sądy, bezkarność przestępców. Zastanawiam się jednak, jak to się stało, że się do tego przyzwyczailiśmy, podobnie jak do faktu, że na na zabieg ratujący wzrok poczekamy kilka lat (nie będzie co ratować). Nie zadajemy już nawet pytań: „Jak to? Dlaczego?”. Wzruszamy ramionami. Mówimy: tak to już jest.
Tomasz Słomczyński